sobota, 29 grudnia 2012

William Golding - "Rites of passage"

Pierwsza moja przygoda z prozą Williama Goldinga, rzekłbym całkiem udana.

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia - tak można prozaicznie i banalnie spuentować dramatyczny los pastora Colleya, zawarty w mini-powieści Williama Goldinga "Rites of passage" (którą całkowicie błędnie i w sposób mylący dla odbioru treści sprzedaje się w Polsce jako "Rytuały morza").

"Rites of passage" jest książką krótką, i w zasadzie niewiele się w niej dzieje, niemniej w tym czasie poznajemy losy załogi i pasażerów podróży statkiem na Antypody z dwóch źródeł: dziennika młodego arystokraty Edmunda Talbota i listów rzeczonego pastora. Talbot to zadufany w sobie, egocentryczny, nieopierzony karierowicz, który dzięki protekcji udaje się na Antypody, by rozpocząć szlif urzędniczy u tamtejszego gubernatora (akcja dzieje się na początku XIX wieku, Australii jeszcze wtedy nie było, z kolei Nowa Zelandia to Ziemia Van Diemena). Colley młody, strachliwy, niezbyt dobrze zbudowany, a przy tym wrażliwy, oczytany. Najpierw z Talbotem śmiejemy się z Colleya, Brocklebanka i innych, by potem oczami Colleya dostrzec osamotnienie i rozpacz we wrogim środowisku. Jakże odmiennie wygląda patrzenie na świat tych dwóch osób, których światy się przenikają na pokładzie statku, jakże odmiennie jednostki te odbierają siebie wzajemnie, jakże tragicznie wygląda w konsekwencji bezmyślna ignorancja jednej jednostki wobec drugiej, ignorancja wynikająca z hipokryzji, ale też braku zwykłej empatii. Takie jest życie na co dzień, tak też wygląda życie społeczności statku płynącego na drugą stronę świata. Społeczności podzielonej, której granice wynikają wyłącznie ze strachu i ignorancji, świata, którego już nie ma, ale który cały czas pozostaje w nas samych np. wtedy, gdy z odrazą ignorujemy żebraka jadącego z nami autobusem, bo mu zimno i wszedł żeby się ogrzać i wyklinamy go po wsze czasy, bo zakłóca nam komfort jazdy zasmradzając i tak już ciężkie powietrze w pojeździe.

Angielski tytuł powieści można interpretować na wiele sposobów. Najbardziej oczywisty, odnoszący się do Talbota, jest najmniej istotnym. Talbot faktycznie coś tam w sobie zmienia pod wpływem dramatycznych okoliczności, ale nie jest to zmiana doniosła. Moim zdaniem tytuł odnosi się przede wszystkim do rytuałów, formalności, jakie człowiek wymyśla dla sformalizowania relacji z innymi ludźmi, kiedy ludzie się stykają, kiedy przechodzą obok siebie, co wymaga pewnej reakcji. W tym celu Golding wybrał sobie czasy, gdy to sformalizowanie jest szczególnie charakterystyczne, te całe dżentelmeństwo, damy, per panie lordzie, milordzie, zachowania nieobyczajne itd., wszystko to sprawia, że relacje międzyludzkie są nienaturalne, pod warstwą pudru kryją się dramaty wzajemnego niezrozumienia, oszukanych intencji, a króluje ocenianie ludzi po wyglądzie i przypadkowych zachowaniach.

Świetna książka, która w wysublimowany i przystępny sposób przemyca proste prawdy o nas samych. Jak świadczą ostatnie słowa powieści:
"Ostatnio mało spałem, za to wiele myślałem, w związku z czym zaczyna mi się trochę mącić w głowie; tak chyba zawsze dzieje się z tymi , co wyruszają w morze, skazania na ciągłe przebywanie w towarzystwie swoich bliźnich, a więc i na obcowanie ze wszystkim, co najstraszliwsze pod słońcem."

Brak komentarzy: