poniedziałek, 31 grudnia 2012

Na koniec świata cz.2 i 3

Po przeczytaniu drugiego i trzeciego tomu umownej trylogii Williama Goldinga "To the end of the earth" zwracają uwagę trzy rzeczy: pierwsza, że powieść "Rites of passage" stanowi zamkniętą całość, a autor przez lata nie zamierzał tworzyć kontynuacji, po drugie "Close quarters" oraz "Fire down below" (po polsku znowu suche "Piekło pod pokładem") stanowią pod każdym względem całość, z wyjątkiem formy, zaś z "Rites of passage" łączy je jedynie ciągłość fabularna, po trzecie przede wszystkim drugi i trzeci tom trylogii mają zasadniczo inny sens, inną wymowę, aniżeli "Rites of passage". Dalej skupię się na tym trzecim elemencie.

William Golding - "Close quarters"

Tytuł wymyślony przez polskiego wydawcę jak zwykle nie wiadomo do czego się odnosi. Twarzą w twarz z kim, kto, gdzie, kiedy i jak? Miałkie i bez sensu.
Edmund Talbot kontynuuje swoją podróż na antypody. Z uwagi na zamknięty teatr statku towarzyszą mu te same osoby, co w pierwszej części (kapitan Anderson uparcie nie chce zawinąć do żadnego portu, co dalej będzie miało opłakane skutki), a że w "Rites of passage" Golding skupił się przede wszystkim na relacjach między bohaterami, to w tym zakresie nie miał za wielkiego pola manewru. Ale całkiem zgrabnie doprowadza do spotkania z innym statkiem, skąd na pokład statku Talbota trafia charyzmatyczny porucznik Benet, zaś sam Talbot popada w sidła miłości do niejakiej Marion Chummley. Generalnie pod względem Niestety relacje między bohaterami zaczynają przypominać tani melodramat i romansidło w stylu Jane Austen, co stanowi mocną obniżkę jakościową w porównaniu z "Rites of passage". Można nawet stwierdzić, że Golding totalnie zaprzecza sobie w "Close quarters" wypracowanym w "Rites of passage" wiarygodnym portretom psychologicznym bohaterów.
Sytuacji nie rekompensuje zwiększona dawka opisów i sytuacji marynistycznych, które są jakieś miałkie i mało interesujące. Oczywiście dochodzi do katastrofy i dalej to już tylko walka o przetrwanie, ale generalnie Talbota to mało obchodzi bo jest zakochany i nie omieszkuje oznajmiać tego całemu statkowi, co sprawia, że wszyscy traktują go z lekka lekceważąco, z wyjątkiem Summersa. W całości więc "Close quarters" stanowi mizerną kontynuację fabularną.

William Golding - "Fire down below"

W "Piekło pod pokładem" (do czego odnosić ma się ten tytuł to nie mam pojęcia) już jest znacznie lepiej. Co prawda nadal nie jest za dobrze, jeśli idzie o relacje międzyludzkie (dużo taniego melodramatu oraz romansowego zakończenia), ale przynajmniej zaznacza się wyraźna charakterystyka przyjaźni Talbota z Summersem i antagonizmów na linii Summers - Benet. 
Jednak największą zaletą "Fire down below" są liczne i niezmiernie ciekawe opisy marynistyczne, czego brakowało w dwóch pierwszych tomach. I tak mamy tutaj czyszczenie kilu z wodorostów na pełnym morzu, sztormy z dziewiątymi falami, połamane stengi, warunki podróży statkiem z jednym masztem, no i na deser spotkanie z górą lodową, która okazuje się być Antarktydą! Trochę poszperałem w sieci i okazało się, że w czasach, w których dzieje się akcja (początki XIX wieku) nie było jeszcze wiadome, że istnieje siódmy kontynent oraz nie znana była teoria Darwina, przez co wierzono nadal, że świat powstał 4000 lat p.n.e. Przygoda z "górą lodową" i przypadkowe odkrycie Antarktydy to najlepsze fragmenty marynistyczne całej trylogii.
 
Niemniej "Rites of passage" to powieść świetna, zaś "Fire down below" co najwyżej dobra. "Close quarters" to z kolei mizeria fabularna i obyczajowa, która zasługuje jedynie na zapomnienie, no ale trzeba ją czytać ze względu na zachowanie ciągłości akcji.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Tytuł "Fire..." odnosi się do wynalazku, dzięki któremu maszt się trzyma (chodzi o to, co proponuje ten młody oficer, nazwiska nie pomnę, żeby to rozżarzone wetknąć w maszt - a to cały czas płonie, stąd ten ogień pod pokładem; widać tłumacz chciał być jeszcze bardziej metaforyczny).

Mamerkus pisze...

No tak, to by się zgadzało.