poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Przypadki komandora Cole'a

Z Michaelem Resnickiem nie miałem do tej pory czytelniczej przyjemności. Liczba otrzymanych prestiżowych nagród robi wrażenie, jednak po lekturze powieści "Starship: Bunt"*, pierwszej części pięciotomowej sagi o Winstonie Cole'u, jestem w stanie przyjąć konstatację, że Mike Resnick jest zwyczajnym wyrobnikiem fantasy (tutaj military space opera), piszącym przyjemne czytadełka o fajowych bohaterach. Takie generalizowanie jest oczywiście tendencyjnie, więc mam nadzieję na przyszłość, że się w swojej ignorancji mylę.

Wracając do pierwszego tomu sagi. Jak wyjaśnia Resnick, w obszernych aneksach na końcu książki, cykl "Gwiezdny okręt" jest elementem tzw. Wszechświata Pierworodnych, a więc autorskiej wizji przyszłości ludzkości, w której Resnick umiejscawia akcję wielu swoich utworów. Akcja "Buntu" rozpoczyna się w 1967 roku trwania Republiki (nie jest to chronologia Anno Domini), bohater floty Republiki Winston Cole zostaje zesłany za jakieś swoje domniemane przewiny na pokład zdezelowanego okrętu "Teddy R.", gdzie ma pełnić obowiązki drugiego oficera. Jako że jest nie w ciemię bitym bystrzachą i nie lubi marnować potencjału swojego umysłu, to od razu po jego przybyciu okręt mający być w założeniu nieczynnym składowiskiem różnego asortymentu wyrzutków marynarki, staje się centralnym punktem wojny toczonej przez Republikę z tajemniczą i anonimową do końca Federacją Teroni.

Resnick nie komplikuje zanadto opowieści. Pomimo pozornego rozmachu, scenerii obejmującej szereg gwiazdozbiorów i kawał galaktyki, w tym zniszczenia kilku planet, akcja jest zaskakująco kameralna, wręcz teatralna. Całość "Buntu" skupia się na osobie Cole'a, kilku jego przybocznych oraz epizodycznych adwersarzach. Fabuła jest prosta jak budowa cepa, nie ma tutaj nic, co byłoby wyzwaniem dla intelektu. Niemniej dzięki sympatycznej cool-postaci komandora Winstona Cole'a. który co rusz przyciąga wydarzenia i kłopoty nie miałem okazji się nudzić, akcja rwie do przodu. Ponadto atrakcją są niezłe dialogi oraz sama konsekwentna fabuła, choć w wielu miejscach wręcz prostacka i nielogiczna. Komandor Cole to klawy gość, za którym w ogień pójdzie każdy dzielny i prawdziwy żołnierz marynarki, tudzież i panny w mundurze. Przygody Cole'a i ekipy podobały mi się i mam ochotę na więcej, jestem ciekaw jak wypadają kolejne tomy cyklu. Taka lekka i przyjemna lektura na wiosenne ciepełko.

Tak na marginesie, sztafaż fantastyczny (okręty kosmiczne, walki na działa pulsacyjne, podróże z tysiąckrotną! prędkością światła i inne cuda afizyczne), jest tylko sztafażem, to są bajery (vide miecze świetlne w Starwars), taki urok tego typu fantastyki. Space operę bierze się z dobrodziejstwem inwentarza albo i nie, gorąco jednak protestuję i będę protestował przeciwko zaliczaniu tego podgatunku do s-f, bo z nauką to nie ma absolutnie nic wspólnego i tylko szkodzi tej drugiej odmianie fantastyki. 

PS Muszę coś jeszcze napisać o okładce. Jest ona prostacka, brzydka, nie odnosząca się w żadnej mierze do treści książki, zwyczajnie odstręczająca od skądinąd przyjemnej powieści.

* (dlaczego pierwszy człon tytułu nie został przetłumaczony na język polski, a drugi tak - nie mam pojęcia, logika nakazuje przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza marketingowe twory Fabryki Słów; z tej też przyczyny będę dalej powieść tytułował "Gwiezdny okręt: Bunt")

środa, 24 kwietnia 2013

Joe Haldeman - "Wieczna wolność" (rzecz o nienazwanym)

[UWAGA: spojlery zdradzające niemal całą fabułę powieści]

"Wieczna wolność" Joe Haldemana jest bezpośrednią kontynuacją fabularną "Wiecznej Wojny". Jednak tak jak ta druga jest powieścią o samotności i antywojenną, tak "Wieczna wolność" jest historią o ... nienazwanym. 

Fabułę można streścić w kilku zdaniach: bohater "Wiecznej Wojny" William Mandella żyje sobie wraz z Marygay Potter i dziećmi na mroźnej planecie Middle Finger (skojarzenie z pewnym gestem oczywiste). Nudzi im się, a przede wszystkim mają poczucie bycia eugenicznym eksperymentem populacji Człowieka (w nomenklaturze powieściowej Człowiek to społeczeństwo klonów, będące w zasadzie jednym umysłem). Mandella wpada więc na pomysł, by statkiem część społeczności poleciała poza galaktykę i poprzez dylatację czasu wróciła na Middle Finger za 40 tysięcy lat. Coś się jednak po drodze knoci, co jest dodatkowo niezgodne z podstawowymi prawami fizyki, zmuszeni są więc ratować się powrotem po 24 latach na Middle Finger (nie starzeją się dzięki hibernacji). Tam wszyscy gdzieś zniknęli, cywilizacja w gruzach, wizyta na Ziemi też nie daje odpowiedzi, bo tam też wszyscy zniknęli. Ujawnia się nowy gatunek Omni, żyjący w nieświadomej symbiozie z ludzkością od tysięcy lat, który też nie ma pojęcia co się u licha dzieje. Podczas ożywionej dyskusji jej uczestnicy nagle zaczynają wybuchać i wyparowywać, aż w końcu dochodzi do kulminacyjnego momentu, kiedy ujawnia się owo (owe?) nienazwane i oznajmia, że otaczająca rzeczywistość, cała fizyka, te wszystkie śmierci i zniknięcia, to jego kaprys, wizualizacja jego mocy, możliwości. Ich ograniczeniem jest jedynie nasza galaktyka, stąd właśnie próby jej przekroczenia przez wyprawę Mandelli (ucieczka myszy z klatki) sprawiają, że nienazwane się wkurza i zwraca na siebie uwagę, by oznajmić .... że odchodzi. Na koniec wskrzesza zmarłych, odpowiada na kilka pytań i koniec, kurtyna w dół. To ma być s-f?

Nie mam pojęcia jak ocenić "Wieczną wolność". Z jednej strony uwielbiam nieszablonowe wizje i nieoczywisty rozwój fabuły, a taki warunek zostaje spełniony, z drugiej jednak rozwiązanie całości w tak kuriozalny sposób (osoba/postać/emanacja? nienazwanego) sprawia wrażenie, że autor po 4/5 powieści zorientował się, że nie ma pomysłu na zakończenie i poszedł po najmniejszej linii oporu. Ponadto w odróżnieniu od "Wiecznej Wojny" z "Wiecznej wolności" nic tak naprawdę nie wynika, nie ma tutaj żadnego przesłania, jakiejś myśli przewodniej. Ot był sobie bóg i sobie poszedł, zostawiając zabawki samym sobie. 

Daję ocenę 5/10, ale to tylko dlatego, że w kilku miejscach rozwój akcji mnie zaskoczył, zanim nastąpiła kuriozalna końcówka (i to pomimo spojlerowego opisu okładkowego).

wtorek, 23 kwietnia 2013

Joe Haldeman - "Wieczna Wojna"

Po niesamowitej "Granicy lodu" zaliczyłem niezłą, wciągającą, chociaż niezbyt rzetelną logicznie klasykę s-f, czyli "Wieczną Wojnę" Joe Haldemana. 
Wojna ma to do siebie, że jakkolwiek się o niej nie pisze, zawsze wzbudza emocje. Czym w ogóle jest wojna? Jest pojęciem wieloznacznym, można ją wyjaśniać pod względem prawnym i dyplomatycznym (zerwanie stosunków pokojowych), społecznym, politycznym, socjologicznym, filozoficznym i moralnym. Tyle znaczeń, co prób wyjaśnienia słowa "miłość". Wojna jest antonimem pokoju, synonimem agresji, konfliktu. Historia dostarcza wielu przykładów na to, że wojna stanowi także (a może przede wszystkim) uwolnienie człowieka z okowów społecznych konwenansów, w czasie wojny nie obowiązują reguły społecznego porządku, wojna to powrót do dzikiej jaskiniowej psychiki, ograniczonej osiągnięciami cywilizacji. Istnieje nawet tzw. prawo wojenne, czyli zbiór międzynarodowych norm prawnych dotyczących zasad prowadzenia konfliktów zbrojnych, w zamierzeniu mających na celu ochronę ludności cywilnej i jeńców wojennych. Oczywiście wojna nie byłaby wojną, gdyby nie łamała również reguł ustanowionego dla niej prawa, chociaż społeczność międzynarodowa stara się od jakiegoś czasu usankcjonować karalność zbrodni przeciwko ludzkości, za pośrednictwem trybunału haskiego. Problemy ze skazaniem Radovana Karadzicia świadczą o tym, że mogą z tym być spore trudności, jak z mizernym znaczeniem politycznym dzisiejszego ONZ.

W każdym razie Joe Haldeman w latach 70-tych napisał swoje największe dzieło, uhonorowane zresztą kilkoma znaczącymi nagrodami, w tematyce wojennej. Nie jest to jednak wojna standardowa, tylko wojna tocząca się w rozmiarach galaktycznych, a w końcowej fazie nawet międzygalaktycznych. Haldeman opiera fabułę na koncepcji dylatacji czasu, wykorzystując do tego kolapsary (hipernowe, czarne dziury), z czym związana jest możliwość osiągania ogromnych prędkości kosmicznych przy przechodzeniu przez kolapsar. Jakoś mnie ta koncepcja nie przekonała, zwłaszcza, że sprawia wrażenie pretekstowej dla zaprezentowania zmian człowieczeństwa na przestrzeni ponad 1200 lat. Przez ten czas nasz bohater starzeje się jedynie o 5 lat, chociaż jest jednym z kilku weteranów całej Wiecznej Wojny. Niemniej zawiesiłem niewiarę i starałem się czerpać przyjemność z czytania.

Losy Williama Mandelli są poruszające, jego relatywistyczna walka z wrogiem i zmianami zachodzącymi na Ziemi nadają nowe znaczenie słowu "samotność". I tak ma chłopak szczęście, że razem z nim przeżyła Marygay, będąca ostatnim żyjącym łącznikiem z czasami jego narodzin. Kluczem jest w tym przypadku konfrontacja bohatera z otaczającą rzeczywistością, zmieniającą się o kilkadziesiąt, czy nawet kilkaset lat do przodu, w zależności od kolapsarowego przejścia.

Sama wojna jest nieciekawa, a egzystencja w światach o temperaturze niewiele wyższej niż zero absolutne niewiarygodna. Niektóre rozwiązania fabularne Haldemana budzą zdziwienie, a już uczynienie w pewnym momencie całej ludzkości homoseksualną (heteroseksualizm jako zaburzenie psychiczne?) ewidentnie sztuczne i nieuwzględniające roli atawistycznej natury ludzkiej w obrazie cywilizacji. Również zjednoczenie ludzkości pod egidą ONZ trąci myszką i maksymalnym pominięciem problematyki narodowej i religijnej. Do tego tempo tych zmian (na przestrzeni niecałych 500 lat) świadczy o tym, że autor zwyczajnie nie był w stanie ogarnąć skali poruszonej przez siebie tematyki, więc poszedł po najmniejszej linii oporu, zwyczajnie niektóre zagadnienia ignorując. Pomimo tych i innych wad "Wieczną Wojnę" czyta się całkiem nieźle, Haldeman nie jest jakimś literackim tuzem, ale jego sztandarowe dzieło stanowi rzetelną pozycję starej, klasycznej s-f, nastawionej jeszcze optymistycznie do kosmicznej ekspansji człowieka. 

Tak więc "Wieczna Wojna" jest całkiem niezłą lekturą, chociaż traktowanie jej jako jednej z najwybitniejszych powieści s-f jest ewidentnym nadużyciem semantycznym. Na pewno jest jedną z ważniejszych pozycji  s-f, nie można jej pominąć w podróży przez wyobraźnię przyszłych światów, niemniej jest nieco przereklamowana.

Ocena 5/10 (pozycja dobra, wciągająca, zapadająca w pamięć, ale posiadająca zbyt dużo widocznych wad, by otrzymała wyższą notę).

środa, 17 kwietnia 2013

Jak to jest z tym czytelnictwem?

Generalnie nie interesują mnie sondaże i inne statystyki, bo jak mawiał jeden profesor od  kryminalistyki na studiach "są trzy prawdy: obiektywna, subiektywna i statystyczna". W tym jednak przypadku uczynię mały wyjątek, gdyż natknąłem się na interesujący sondaż, którego szczegółowość oraz poszczególne statystyki wskazują na to, że został przeprowadzony z głową:


Najbardziej interesująca wydaje się być statystyka 11,1% Polaków czytających co najmniej 7 książek w ciągu roku, co daje 4,2 mln osób. Wcale niezły wynik, pokazujący, że ludzie jednak czytają. 

Z drugiej strony pojawia się opinia z wewnątrz pewnego wydawnictwa fantastycznego (wypowiedź użytkownika AM na Zaginionej Bibliotece):
"Rzeczywiście dane są zbierane tak, że na podstawie ankiet nie da się wiele wywnioskować i trzeba sięgnąć do sprzedaży, a tu jest tragedia. Oczywiście dla beletrystyki.
Wygląda na to, że w ciągu 6 lat sprzedaż wartościowa beletrystyki dla dorosłych spadła o 30% (biorąc pod uwagę wzrost cen, ilościowo pewnie jeszcze bardziej). Za to cały czas rośnie i to bardzo literatura naukowa i fachowa, której udało się przeskoczyć nawet podręczniki szkolne.
Pytanie brzmi zatem, czy jest nam wszystko jedno w tych rozważaniach, co czytają ludzie? Czy jeśli czytelnictwo wzrośnie dzięki "Obsłudze tokarek i szlifierek" i wyniesie 60%, będzie ok?"

Więc w końcu jak jest z tym czytelnictwem?

PS Użytkowniczka Hatifnat pod jednym z tematów na lubimyczytac.pl opisuje, w jaki sposób wygląda promocja czytelnictwa w Wielkiej Brytanii. Pozwalam sobie wkleić tę konstruktywną wypowiedź, aby nie zginęła w tłumie mało istotnych (w tym i moich) forumowych przepychanek:
"Przez wiele lat pracowałam w bibliotekach w Polsce. Teraz pracuję w bibliotece w Wielkiej Brytanii. I sytuacja tutaj jest faktycznie odmienna a bierze się to między innymi z przekonania, że każdy ma prawo wyboru. I istnieje edukacja czytelnicza z prawdziwego zdarzenia - nie nudne lekcje biblioteczne tłumaczące zasady działania katalogu.
Na przykład niedługo po urodzenia rodzice otrzymują tzw. Bookstart Pack
http://www.bookstart.org.uk
/

dla niemowlęcia - zestaw książeczek i rymowanek by dziecko od początku obcowało z słowem pisanym. kolejne paczki otrzymuje gdy jest starsze. Bibliotekarze odwiedzają przedszkola i szkoły by czytać książki dzieciakom i wraz z nimi śpiewać. Rekordy popularności bije Summer Reading Challenge
http://summerreadingchallenge.org.uk
/

podczas wakacje dzieci, które chcą czytają sześć książek i za każdą otrzymują skromne upominki a po wakacjach bibliotekarz odwiedza szkoły i podczas uroczystego apelu wręcza każdemu uczniowi, który ukończył SRC, specjalny certyfikat.
Dla dojrzałych czytelników są m.in. City Read London

http://www.cityreadlondon.org.uk/
lub rozdawanie książek z okazji światowego Dnia Książki
http://www.worldbooknight.org/books/2013

I co najważniejsze, jeśli nie masz ochoty korzystać z tych akcji, nie "gorsza". Ponieważ do czytania nikt Cię nie zmusza.
Na tym, moim zdaniem, polega problem w Polsce. Nie ma edukacji czytelniczej, która w przeciągu ostatnich dwudziestu lat z całą pewnością mogłaby zostać rozwinięta. Istniejące akcje promujące czytelnictwo trafiają w ścianę ponieważ nie ma gruntu, na którym można by zasiać potrzebę czytania. Najsmutniejsze jest to, że nieczytający są we wszystkich tego typu działaniach traktowani jak obywatele drugiej kategorii.
Tutaj nikt nie śmieje się z Greya, Gideona czy innego bożyszcza tylko przy okazji pokazuje się czytelnikom, iż nie jest to pierwszy raz kiedy autor sięgnął po seks w swoich utworach. Robiliśmy między innymi wystawę z powieściami H. Millera. Twórcy wszystkich tych akcji pakują ludzi w te ramy i stwarzają pozory, że świat zero-jedynkowy. A nie jest."

Douglas Preston, Lincold Child - "Granica lodu"

Długo nie zwlekałem, aby ponownie zanurzyć się w świecie przygód i tajemnic wykreowanym przez duet Preston&Child. Panowie są bezpretensjonalni, mają świadomość, że nie tworzą literatury na miarę Jamesa Joyce'a, że ich dzieła są rzetelną produkcją klasy B, ale zupełnie im to nie przeszkadza, racząc mnie tym razem wyśmienitą dawką science fiction i desperackiego pościgu morskiego po wzburzonych wodach Ziemi Ognistej, ze skrajnie niebezpiecznym meteorytem na pokładzie. "Granicą lodu" osiągają jednak niebotyczne szczyty literatury rozrywkowej, tworząc dzieło gatunkowe najprzedniejszego sortu.

Tak, tak, nie przejęzyczyłem się. "Granica lodu" to rasowa fikcja naukowa, która wykorzystuje bogaty arsenał wiedzy technicznej i naukowej, by zaprezentować nam brawurową i trzymającą się kupy fabułę i akcję wydobycia międzygalaktycznego bolidu z wybitnie niedostępnej, fikcyjnej wyspy z archipelagu Horn. Lincoln&Child nie patyczkują się z niczym, w tym i ze swoimi bohaterami, logika jest u nich na pierwszym miejscu, a wszelkie fantastyczne ekstrapolacje są sztywno zakotwiczone w nauce i technice. 

Fascynująca jest przede wszystkim podana geneza i właściwości meteorytu, on sam zaś okazuje się być nowym, niezwykle ciężkim pierwiastkiem powstałym w wyniku wybuchu kolapsara (hipernowej), wyrzuconym nieprawdopodobną energią kinetyczną w kierunku Ziemi. Czysta, klasyczna s-f można by rzec, czyli to, co tygrysy lubią najbardziej :). Z kolei fikcyjna wyspa Desolacion, na której ma się znajdować meteoryt, została przez autorów wymyślona i sprytnie umieszczona pomiędzy wyspami przylądka Horn. Jest to zauważalne dopiero jak się porówna szczegółowe mapy tego regionu dostępne w necie z mapką zamieszczoną na wstępie książki. Poza tym elementem miejsce akcji, czyli rejony Ziemi Ognistej, aż po samą granicę lodu antarktycznego, są jak najbardziej autentyczne i realistyczne, i wyglądają przeważnie jak na załączonym filmiku z opływania jachtem przylądka Horn.

Ale zakończeniem powieści panowie autorzy rozwalają system!!! (bawiąc się przy tym doskonale). Tak genialnego zakończenia, tak nieoczekiwanie fenomenalnego podsumowania całości historii ze świecą szukać we współczesnej literaturze rozrywkowej. "Granica lodu" jest absolutnie wyśmienitym czytadłem, ale jego finalny twist winduje całość na niebotyczny poziom osiągalny jedynie dla najlepszej literatury. Tę książkę trzeba przeczytać od początku do końca, po drodze delektując się fabuła, klimatem i świetną akcją w końcówce, aby ostatecznie zostać uraczonym najlepszym deserem świata. Perfekcyjny orgazm. 

Uff. Muszę trochę ochłonąć. Ok, jedziemy dalej. Jak to u duetu bywa w "Granicy lodu" jak zwykle można uzyskać mnogość ciekawostek za świata nauki i techniki. I tak np. z cyklu, czy wiesz że: 
-> tankowce są najmniejszymi z dotychczas skonstruowanych przez człowieka wehikułów, które przy swoim ruchu muszą uwzględniać efekt Coriolisa,  
-> rakiety Saturn V (używane w programie Apollo) były najcięższymi do tej pory (3 tysiące ton) przedmiotami transportowanymi przez człowieka, 
-> najdalej wysuniętym na południe miastem świata jest Puerto Williams na wyspie Navarino (a nie Punta Arenas, jak się powszechnie przyjmuje), 
->  wody pomiędzy przylądkiem Horn a Antarktydą (równoleżniki 51-60) są wiecznie wzburzone i osławione falami sięgającymi 60 metrów oraz cmentarnymi wiatrami (Wyjące Pięćdziesiątki*)
->  tytułowa granica lodu wynika z konwergencji antarktycznej, 
->  Yaghan, niemal wymarli Indianie (Cristina Calderon) są pierwotnymi mieszkańcami przylądka Horn, 
->  "wyspa stabilności" układu okresowego pierwiastków nie została jeszcze osiągnieta, ale Rosjanie intensywnie nad tym pracują itp.

Lincoln-Child lubią też puścić oko do czytelnika. W "Granicy lodu" pojawia się bowiem postać lekarza pokładowego Patricka Brambella, którego brat-bliźniak Simon został zamordowany w Nowym Jorku. Simon Brambell był lekarzem medycyny sądowej zamordowanym przez stwory z "Relikwiarza". 1-0 dla mnie za spostrzegawczość :) W ogóle postać doktora Patricka Brambella jest fajna, gość kocha książki, jest minimalistą jeśli idzie o pracę, nie cierpi za dużo towarzystwa ludzi, ale tylko dlatego że przeszkadzają mu w czytaniu.

Klimatyczna powieść, klimatyczna okładka, świetna i trzymająca w napięciu, logiczna i konsekwentna, ale przy tym w kilku miejscach przyjemnie zaskakująca fabuła, z perfekcyjnym twistem na samym końcu, do tego całkiem nieźle poprowadzeni bohaterowie z Glinnem i Vallenarem na czele), to wszystko sprawia, że po raz kolejny Lincoln & Child udowadniają, że razem są w stanie osiągnąć wyżyny literatury rozrywkowej, do tego bez ujmy dla inteligencji czytelnika. W mojej prywatnej klasyfikacji "Granica lodu" awansuje na pierwszy stopień podium z  "Reliktem", nieznacznie wyprzedzając "Nadciągającą burzę" i "Relikwiarz". Poniżej kilka linków do klimatu sztormowego z udziałem m.in. tankowca:
http://www.youtube.com/watch?v=856HPcGWGr4

Zaprawdę powiadam, że "Granica lodu" jest obowiązkowym przystankiem dla fanów literatury spod znaku techno-thriller i science-fiction.

* zachodzi tutaj pewna nieścisłość, bo w powieści używane jest określenie "Ryczące Sześćdziesiątki", co jest o tyle mylące, że pomiędzy 61, a 70 równoleżnikiem występują tzw. Bezludne Sześćdziesiątki
 
Ocena: 10/10 (absolutny top literatury rozrywkowej, powieść z gatunku "must read")

niedziela, 14 kwietnia 2013

Życie zaczyna się po dziewięćdziesiątce?

Po heroicznym boju z prozą Hala Duncana konieczne było gwałtowne zejście na ziemię i zapodanie sobie czegoś wyjątkowo lekkiego i krótkiego. Wybór padł na skromną nowelę Gabriela Garcii Marqueza o rzucającym się w oczy tytule "Rzecz o mych smutnych dziwkach".

Na wstępie totalnie z czapy dostajemy pretensjonalne biadolenie tłumacza Carlosa Marrodana Casasa, jaką to szkodą dla kultury w Polsce jest, że nie można było wydać książki Marqueza w dosłownym przekładzie "Rzecz o mych smutnych kurwach", powołując się przy tym na prawnicze ekspertyzy, mieszając kategorie przestępstwa i wykroczenia (art.141 kodeksu wykroczeń "Kto w miejscu publicznym umieszcza nieprzyzwoite ogłoszenie, napis lub rysunek albo używa słów nieprzyzwoitych, podlega karze ograniczenia wolności, grzywny do 1.500 złotych albo karze nagany" jak nazwa wskazuje penalizuje wykroczenie, a Marrodan marudzi o przestępstwach, instytucji kodeksu karnego), i dowodząc jaki to on jest biedny artysta, któremu grozi więzienie (za wykroczenie nie ma kary pozbawienia wolności, a skazanie na ograniczenie wolności nie polega na wtrącaniu niewinnych tłumaczy za kratki) za wydanie książki w oryginalnym tytule. Dalej pan translator to już totalnie popłynął powołując się na przykład uciemiężonej przez polski wymiar niesprawiedliwości Doroty Nieznalskiej (która swoją instalacją "Pasja" ewidentnie znieważyła uczucia religijne katolików, a przecież w końcu i tak została uniewinniona, i to w zasadzie w dwóch instancjach sądowych), by na końcu bredzić o jakichś polskich hunwejbinach (co stanowi nielichą obrazę, jak się poszuka w necie, kim byli hunwejbini). Ktoś powinien w wydawnictwie Muza S.A. utemperować pana tłumacza, bo czuję się ewidentnie (intelektualnie, i jako Polak) znieważony tym wstępnym bełkotem pana Marrodana, zwłaszcza że cała "afera" idzie tylko o użycie w tytule zamiast słowa "kurwa" jego nieco tylko łagodniejszego synonimu "dziwka". Słabo, panie Marrodan, słabo.

No cóż, a co do treści opowiadania Marqueza o tym tak "kontrowersyjnym" tytule (pomimo formy powieściowej "Rzecz o mych smutnych dziwkach" jest tylko nieco obszerniejszą nowelą) to jest ona taka sobie, ot smutna refleksja starszego pana nad swoim samotnym z wyboru życiem. Jest sobie 90-letni (sic!) dziadek, który do tej pory bardziej egzystował na pograniczu społeczeństwa niż żył pełna parą, w którym nagle zaczynają buzować hormony i postanawia się zakochać. Do tego celu koniecznie potrzebuje dziewicę. Najlepiej nieletnią, 14-letnią dziewczynę z biedoty, która zamierza sprzedać swoje dziewictwo (generalnie nigdy nie zrozumiem kultu "dziewictwa") za 5 peso kolumbijskich, czyli według gugla równowartość 0,00864086182 złotego. Niezły mindfuck. Dla rzeczonego dziadka te 5 peso to też jest nielicha fortuna. Tanio kosztuje ciało młodej dziewczyny w Kolumbii, pomijając już fakt prostytuowania się nieletniej. Fabuła jak widać do skomplikowanych nie należy, a przy tym dosłownie (a tak jest napisana opowiastka Marqueza) sprawia wrażenie wybitnie niedorzecznej.

Ale nie to jest przedmiotem zainteresowania Marqueza, ostatecznie bowiem do konsumpcji nie dochodzi. Co zatem jest motywem "Rzeczy o mych smutnych dziwkach"? Marquez nie sili się na oryginalność, chce bowiem pokazać, że na miłość nigdy nie jest za późno. W tym celu korzysta z wyrazistych kontrapunktów (zramolały, zasuszony dziad proszalny vs młoda, 14-letnia dziewczynka, dysponująca argumentem virginitas). Dziad się zakochuje platonicznie, trochę tam młodą pomizia, popatrzy sobie na nią, ale generalnie chodzi o to, że stanowi ona dla niego fundament miłości, której adresatem jest nie ta chica, ale zasadniczo wyimaginowanej Delgadiny. Dziewczę podczas miłosnej fascynacji dziadka cały czas śpi, nigdy pomiędzy nią a dziadkiem nie ma dialogu, jest tylko świadomość wzajemnego istnienia. Dziewczę, poprzez jej protektorkę Rosę, zapewnia dziadka o swojej miłości, ale ile z tego jest szczere, biorąc pod uwagę, że Rosa to burdelmama, a dziewczyna chce zarobić i zarabia na dziadku, nie musząc nawet z nim spać? Dziadek do samego końca tego nie wie, chociaż rozum mu podpowiada (w chwilach, kiedy nie jest swą miłością zamroczony), że jest tutaj robiony w bambuko. Więc z jednej strony Marquez tezuje, że na miłość nigdy nie jest za późno, ale z drugiej strony zdaje się stawiać pytanie: co to za miłość do kurwy? Niby to mądre i ważkie pytania, ale mnie swoim opowiadaniem Marquez nie przekonał, przez większość część historii sprowadza się to generalnie do wniosku, że dziadek nadal może w wieku 90 lat, tylko nie chce wykorzystywać śpiącej dziewczyny* (parafrazując klasyka "stary człowiek i może").

Ocena: 4/10** (książka przeciętna, na pewno przereklamowana, cos tam można z niej wynieść, ale zasadniczo oklepane prawdy życiowe)

* koncepcja wykorzystania śpiącej dziewczyny jest głównym motywem mocno niesmacznego filmu australijskiego pt. "Sleeping beauty"

** od tej notki blogowej będę wstawiał oceny przeczytanych książek, z krótkim opisem, co rozumiem przez tę ocenę

piątek, 12 kwietnia 2013

Hal Duncan - Księga wszystkich godzin

 

„Książka powinna rozdrapywać rany, wręcz je zadawać. Książka powinna być zagrożeniem”. 

— Emil Cioran










Trochę czasu upłynęło od ostatniego wpisu, ale jest to spowodowane tym, że przez ostatnie dwa tygodnie toczyłem apokaliptyczną batalię z prozą Hala Duncana. Na własnej skórze doświadczyłem tezy Emila Ciorana, moje zmysły i zdrowie fizyczne uległy nadwątleniu w konsekwencji lektury "Księgi wszystkich godzin", epickiej opowieści o świecie Welinu ("Welin" i "Atrament" to dwie części jednej powieści, z przyczyn redakcyjnych podzielonej; sytuacja analogiczna jak przy "Władcy pierścieni"). Zaliczając epos Duncana męczyłem się, chorowałem, nudziłem, przeżywałem istne tortury, a jednak miałem do czynienia z jedną z najlepszych rzeczy, jakie miałem w życiu okazję przeczytać (chociaż nie perfekcyjną, o czym na końcu). Duncan zrobił z mojego mózgu kartoflankę, życie osobiste w kryzysie, dziewczę bliskie memu sercu nie może na mnie patrzeć, funkcjonuję jak zombie.

Już początek czytania odznaczył się swoistą niebanalnością. Oto egzemplarz biblioteczny "Welinu" lekko zużyty, grzbiet i rogi zniszczone (jak na zdjęciu), co w połączeniu z kolorystyką okładki sprawiało klimatyczne wrażenie obcowania ze starą, zniszczoną księgą. Do tego w tle "Equinox" Jean Michaela Jarre'a i odpowiedni nastrój zapodany. Trochę może przesadzam, ale coś w tym jest, póki nie wsiąkłem do reszty w świat Księgi, to miałem nieodparte poczucie  niezwykłości. Potem już były tylko bitmity, legendy i nowe spojrzenie na Boga.

Po lewej materiał naszej historii, welin i pokrywający go atrament. "Księga wszystkich godzin" składa się z czterech tomów, które nazwę sobie po kolei (od głównych ich motywów) sumeryjskim, prometejskim, commedia dell'arte i palestyńskim.

Welin - fałdy rzeczywistości ukształtowane przez słowa. Kluczem jest więc słowo, Duncan tka gobelin historii z wprawą godną twórcy najbardziej szalonej fantasmagorii. Niech przemówi Księga: "(...) Pusta kartka ma w sobie wielki potencjał. Na tym... podłożu za pomocą atramentu można stworzyć wszystko. Milion słów czeka na wyczarowanie lekkim muśnięciem pióra po papierze. I nawet jak już wyryjesz swoją wersję porządku na czystej tabliczce, między słowami zawsze pozostaną wolne przestrzenie, możliwości, które można wyczytać między wierszami.(...) Historia nie biegnie prostą linią od początku do końca. Może być – i bywa – opowiedziana w różny sposób przez różnych pisarzy, z których każdy wybiera własną ścieżkę i dodaje jej drugi wymiar. Ta sama historia może być – i jest – przekazywana w różny sposób przez kolejne pokolenia. Następcy poprawiają wersję poprzedników, wznoszą własne konstrukcje na szczątkach przeszłości, nowe warianty nadają historii trzeci wymiar. Kiedy potem ją czytamy, podążając szlakiem atramentu, poruszamy się w trzech wymiarach, mkniemy naprzód, skaczemy do tyłu, zbaczamy tu i tam, zastanawiając się, jak mogło być inaczej, kopiąc w złożach osadowych opowieści, martwych prawd ukrytych pod nowym tekstem. To metafora czasu. Taka jest natura Welinu. Czas ma trzy wymiary, podobnie jak przestrzeń.(...)" I dalej: "(...) jakbyśmy wszyscy w Welinie zmierzali ku swojej istocie, znajdowali jedność pośród miriadów wariacji naszych dusz. Hindusi uważają, że w każdym ciele jest pięć skandas. Starożytni Egipcjanie rozróżniali ich siedem. Nie jestem pewien, może mamy nieskończoną liczbę dusz rozrzuconych po całym Welinie albo jedną roztrzaskaną na niezliczone kawałki. Czy właśnie to czeka nas na końcu podróży, zastanawiam się, na ostatniej stronie Księgi wszystkich godzin, w miejscu gdzie łączą się wszystkie wariacje, gdzie nasze liczne ja stapiają się w jedną doskonałą platońską formę?(...) Egipcjanie wierzyli w siedem dusz: sekhu, proch cielesnych powłok, które zostawiamy za sobą; khaibit, cień przeszłości, który podąża za nami, kiedy przed nim uciekamy; ka, lustrzana powierzchnia; ba, serce; khu, anioł stróż; sekem, czysta siła; ren, sekretne imię. Myślę, że jestem teraz tylko jedną z tych dusz, choć nie wiem którą. Na podstawie tego, co zrozumiałem z Księgi, mogę dokonać czegoś w rodzaju... mapowania. Stary żołnierz MacChuill (Don) z pewnością jest sekhu, cielesną powłoką. Pieczorin (Joey) to bez wątpienia khaibit, cień. Tamuz (Puk) jest ba, sercem każdej z takiej grupowej duszy, Anat (Phreedom, Anestezja), groźny wojownik, jest khu. Nie bardzo wiem, co z von Strannem (Guy Fox) i ze [...] (w tym miejscu niewypowiedziane imię). Ale jestem pewien, że Jack z niezliczonych dzienników to nikt inny, jak sekem."  Finnan jest ka.

Ten przydługi cytat chyba najlepiej oddaje może nie tyle treść powieści, co raczej jej konspekt, rusztowanie fabularne. Jednym z niewielu kluczy do fabuły jest właśnie cyfra siedem. Mamy siedem rozdziałów w każdym z czterech tomów, siedem głównych postaci. Każdy z siedmiu głównych bohaterów występuje w wielu własnych wersjach, w zależności od czasu i rzeczywistości. Wersje te odznaczają się pewnymi archetypami, "Fox zrozumiał, że łączy ich głębszy związek - Jacka, Puka, Annę, Joeya, Dona i jego... Finnana też, gdziekolwiek jest. Siedem osób, siedem dusz, ale może tylko jedna tożsamość.(...) Inni – Jack, Puk, Joey, Anestezja, nawet Don – chyba lepiej pasują do mniej przyziemnych fałdów; są istotami welinu i atramentu, Welinu i bitmitów. Ale Fox... Może i wiele podróżował, zagłębiał się w tym świecie na dłużej niż tamci, lecz nigdy nie zagubił się w nim, nie zatracił tak jak oni... przynajmniej nie na całą wieczność. Czasami wolałby się poddać, pogrążyć w takim śnie, jakiego, zdaniem bitmitów, pragnie. Ale on chce się obudzić, chce, żeby oni wszyscy się obudzili, żeby Jack i Joey przestali się bawić w „zabij mnie, a potem ja zabiję ciebie”, a Puk i Anestezja odgrywać role ofiary i mściciela. Jeszcze jest Don, który po prostu robi to, co trzeba zrobić, stoicki i rozsądny stary żołnierz."  Duncan konsekwentnie przez 1000 stron epopei buduje opowieść w oparciu o te siedem archetypów, które są uzupełniane przez postaci Metatrona, innych enkin i bitmity. 

Czym jest w ogóle Księga wszystkich godzin? "Ona nie powinna istnieć, ale istnieje, książka ukradziona z piwnic biblioteki, niesiona przez cały Welin. Spisana w wiecznym Kentigern na skórze aniołów. Podrobiona w Paryżu, w 1939 roku. Otwarta w Berlinie w 1929. Gubiona i kradziona, niszczona, tworzona na nowo, przepisywana, ma tyle historii co świat, zawiera je wszystkie niczym własną pętlę Mobiusa czasu i przestrzeni, sprzeczne historie, lecz połączone w jedną bezładną, rozwlekłą opowieść, rodzaj prawdy, ale pełnej niekonsekwencji i dygresji, fałszywych interpretacji i interpolacji, fikcji przedstawianej jako fakty, faktów przedstawianych jako fikcja. Są w niej prawdy i półprawdy, myśli Fox, kłamstwa, białe kłamstwa i cholerne kłamstwa. I historie, które są tym wszystkim." Poszatkowana rzeczywistość, eony możliwości każdej sekundy, te rzeczy próbuje oddać w swojej prozie Hal Duncan. 

Światem Księgi jest Welin. Welin to nicość, pętla Móbiusa czasu i przestrzeni, atrament to jego nieskończność, ich połączenie daje istnienie, chaotyczne, ale istnienie. Od strony fabularnej zrębem tomu sumeryjskiego Duncan czyni sumeryjski mit Dimuzi (Tammuza) i Inanny, w części prometejskiej mit dawcy ognia, w commedia dell'arte znajdujemy bawimy się w relację scena-życie, w tomie palestyńskim złożony obraz religijno-społeczny Bliskiego Wschodu, miejsca gdzie ludzkość ma swój początek i kulminację. Światy, rzeczywistości się przenikają, bohaterowie mają przebłyski własnych działań w alternatywach, wspomnienia zdarzeń z innych fałdów Welinu. Na geniusz zakrawa fakt, że czytając Księgę wszystkich godzin w pewnym momencie zorientowałem się, że też mam takie mgnienia, wrażenia powtórki, gdzieś na skraju świadomości przeczucie, że dany wyraz, dane określenie, dany motyw, czy zdarzenie już wcześniej się powtórzyło, Duncan o tym już napisał 500 stron wcześniej, gdzieś w didaskaliach. Tym samym autor wciąga mnie do Welinu, staję się mimowolnym, ósmym bohaterem świata przedstawionego. Myślę, że to było główne założenie autora w przyjęciu takiej chaotycznej, poszatkowanej narracji, coby złapać czytelnika w paszczę lewiatana-Welinu. 
W tym wszystkim, w nagromadzeniu i przemieszaniu wszystkich wątków, w fałszywym chaosie fabuł, motywów, postaci, czasów i przestrzeni istotną rolę odgrywają rolę (stanowią element subtelnego przesłania) różne motywy jak romantyczny homoseksualizm, socjalizm społeczny, jazydyzm o fascynującej teologii, istota Boga i wiele, wiele innych. Złożoność dylogii Duncana, jej wieloznaczność, mnogość poruszanych zagadnień jest oszałamiająca.

Co do stylu Duncana to jest on swobodny, wręcz nonszalancki, Duncan z łatwościa pisze kronikarsko, by przejść do niemal czystej poezji. Do tego bogactwo języka, paralel, interesującej treści między wierszami sprawia, że Księgę wszystkich godzin czyta się z ogromną przyjemnością. Świetne są fragmenty typu: "Szaleństwo jest ruiną mądrości. Chaos ruiną porządku. Słowo niewinnego chłopca potrafi zburzyć imperium do samych fundamentów, rozpędzić ludzi na cztery wiatry. Anioł może mieć ognisty miecz i palec spływający mlekiem. Wszyscy jesteśmy ulepieni ze sprzeczności. Śmierć jest ruiną życia. A jeśli Bóg jest życiem, wiecznym i duchowym, jego Słowo, z którego powstało wszelkie stworzenie, musi być efemeryczne i materialne, a my sami tylko jego echem. Wszyscy ludzie muszą umrzeć, przyjacielu, bo jesteśmy śmiercią, Słowem, które stało się ciałem."

Dzieło Duncana nie jest jednak idealne, nie mogę dać mu maksymalnej oceny. W moim przekonaniu autor przesadził z chaosem. Doprowadził do takiego pomieszania i skomplikowania fabuły, że konia z rzędem temu, kto się połapał w co najmniej połowie niuansów. Księgi wszystkich godzin się nie czyta, przez nią się brnie z mozołem, jak nie przymierzając przez amazońską dżunglę, po drodze napotykając wiele pułapek i zdradliwego otoczenia. Jestem dosłownie wypruty, przez dwa tygodnie starałem się skupić tylko pracy i na Duncanie, a pomimo tego mam wrażenie, że wiele rzeczy mi zwyczajnie uciekło. Pod koniec miałem wrażenie, że autor sam się w tym wszystkim pogubił ździebko, ale to może tylko takie moje odczucie, ciężko bowiem zweryfikować zamysł Duncana i jego realizację z powodu braku punktu odniesienia. 

To niewielkie psioczenie z mojej strony nie powinno jednak zniechęcać nikogo z ambicjami dobrej literatury do przeczytania dylogii. Księga wszystkich godzin to epicka, zapadająca na zawsze w pamięć, wybitna epopeja pisarza o niesamowitej wyobraźni i nieograniczonym talencie. Dzieło z gatunku "must have, must read", do wielokrotnego czytania i studiowania, wyzwanie dla czytelnika, dzieło, po którym większość światowej literatury wyda się zwyczajnie banalna i zbyt prosta w obsłudze.

czwartek, 4 kwietnia 2013

M. John Harrison - "Viriconium"

Mam mieszane uczucia po przeczytaniu zbioru opowiadań i minipowieści Michaela Johna Harrisona, umiejscowionych w świecie Viriconium. Z jednej strony bowiem doceniam zabawę z formą i tym samym wyzwanie rzucone czytelnikowi na zasadzie "orientuj się!", z drugiej jednak trochę się namęczyłem z przeczytaniem całości, wynudziłem i wymęczyłem się setnie, z wyjątkiem może "Pastelowego miasta".

Harrison w "Viriconium" prezentuje obrazy, wizje rzeczywistości, z których większość sprawia wrażenie majaków sennych, odbić niesprecyzowanych założeń świata wyobrażonego. Albo posługuje się przy tym barokowymi, kwiecistymi i obszernymi opisami, pod którymi ugina się pretekstowa fabuła ("Skrzydlaty sztorm"), albo tworzy rzeczywistość, będącą swego rodzaju projekcją różnych alternatywnych możliwości zdarzeń ("Rycerze Viriconium"). Ta alternatywność jest charakterystyczna dla zbioru "Viriconium" i odnosi się do zdarzeń, czasu i bohaterów. Najbardziej spójne fabularnie (chociaż już nie stylistycznie) trzy powieści, z których każda kolejna wydaje się być czasowo kontynuacją poprzedniej. Przyznaję się jednak, że są tutaj opowiadania, których w uniwersum Viriconium nie byłem w stanie umiejscowić (np. "Bardzo dziwne grzechy"). Być może klucz do zrozumienia sensu poszczególnych historii leży w ich tytułach.

Historie Viriconium (za wyjątkiem linearnego i stonowanego pod tym względem  "Pastelowego miasta") są oniryczne, przesycone atmosferą snu na jawie, rzeczywistość sprawia wrażenie rozmytej, nieczytelnej, jakby autor skupiał się przede wszystkim na doprowadzaniu konfabulacji do perfekcji. Harrisona nie interesuje logika i przyczynowość, czas i przestrzeń, nawet materia sprawia wrażenie projekcji umysłu (co najdobitniej widać w "Skrzydlatym sztormie"). Autor konsekwentnie podąża tą drogą, przypominając co jakiś czas czytelnikowi, że "świat nie jest takim, jakim go widzimy". Viriconium ... takim, jakim jest, takim, jakim nigdy nie było i takim, jakim będzie ...

Tak więc będąc pełnym podziwu dla konsekwencji autora w budowie tak rozmytego świata przedstawionego, dla wspaniale budowanych zdań i opisów, których rozmach momentami wręcz oszałamia, pozostaję w sporym niedosycie i mogę nawet powiedzieć, że mnie osobiście "Viriconium" zwyczajnie rozczarowało. To, co mi tak naprawdę przeszkadzało, czego mi brakowało w tych górnolotnych i rozwlekłych opisach wszystkiego był zasadniczy brak treści, pustosłowie, które zostało przykryte barokowym stylem. Każda z historii, czy to powieść, czy krótkie opowiadanie, zdawało się bardziej zabawą z formą, takim ćwiczeniem się z językiem, aniżeli pełnoprawną opowieścią dla ludu z początkiem, rozwinięciem i końcowym morałem. Poza "Pastelowym miastem" oraz drugą połową "Skrzydlatego sztormu", pozostałe fabuły są dosyć wątłe i nudne, z wiodącym prym w tym zakresie "W Viriconium". Koncept konceptem, ale opowieść jest zawsze najważniejsza. Uwielbiam oryginalne i śmiałe pomysły, niemniej uczta wyobraźni jak dla mnie powinna być umiejscowiona w co najmniej znośnej fabule (tak jak to miało miejsce np. w "Nakręcanej dziewczynie" albo w "Rzece bogów").  Taki ze mnie literacki konserwatysta. Świat Viriconium tego założenia nie spełnia, stąd też spory zawód. Mam tylko nadzieję, że że w trylogii Kefahuchiego Harrison zapewni nieco lepszą fabułę dla swoich fantastycznych pomysłów.