piątek, 28 września 2012

"Jak przeżyć w fantastycznonaukowym wszechświecie" - autoreferencyjne bzdury

Ta książka jest o niczym. Taka jest moja teza. I jest ona dobra, jak każda inna. Albo ta książka jest o życiu. Ta teza też jest dobra, jak każda inna. Być może ta książka jest o życiu w życiu o życiu - czyli życiu w metażyciu. I również ta absurdalna antyteza jest tezą dobrą, jak każde inne.

Mógłbym tak wydurniać się do skończenia świata i nie zbliżyłbym się na centymetr do zrozumienia sieczki jaką próbuje Charles Yu zrobić z mojego mózgu. Chyba najbliżej prawdy (czyli tak na 5 milimetrów) będę, jeżeli stwierdzę, że Yu bawi się (= czy też robi czytelnika w balona) swoją prawniczo-logistyczną erudycją wykorzystując do tego sztafaż podróży w czasie. I wszystko byłoby w porządku, gdyby w tym wszystkim nie przemycał całkiem niezłych, kiczowato poetyckich zdań, które wyrwane z kontekstu brzmią nieźle, ale w ramach zwartego tekstu powieści brzmią jakby Yu robił kopiuj-wklej z Szekspira do podręcznika "Logiki praktycznej" Ziembińskiego. Oto przykłady:

"(...) Lata jego życia, mojego życia, życia z moją mamą, lata, lata i kolejne lata na dole w garażu, obok nas, ale nie z nami, obok nas w czasie i przestrzeni, lata przegryzania się przez obliczenia, zapisywania ich na tablicy. Mój ojciec zbudował wehikuł czasu, a potem przez resztę życia próbował zrozumieć, jak można go wykorzystać, aby mieć więcej czasu. Przez cały ten czas, kiedy był z nami, myślał tylko o tym, jak bardzo chciałby mieć więcej czasu i czy mógłby mieć go więcej. Wciąż to robi, jeśli się nie mylę. Nie widziałem go od iluś lat. (...) Czy jest sam? Czy jest szczęśliwszy tam, gdzie przebywa? Czy myśli o nas przed zaśnięciem?"
"(...) moja matka jest zamknięta w sześćdziesięciominutowej wzmocnionej pętli czasowej (...) buddystka, która niegdyś wierzyła, że poprzez medytację można uwolnić się z temporalnego więzienia krótkowzrocznej samoświadomości, zdecydowała się spędzić resztę życia w wybranej przez siebie godzinie. Wciąż przeżywa na nowo te same sześćdziesiąt minut dopóty, dopóki zechce. Wybrała niedzielną kolację, hipotetyczną, niebędącą autentycznym wspomnieniem. (...) chce żyć w swego rodzaju niedokonanym czasie przeszłym, w powtórzeniach, ciągłości i jednoznaczności, w stanie podobnym do snu. Przyjemna godzina, rodzinny obiad, który mógłby się odbyć w naszym domu jednego z lepszych dni, ale nigdy naprawdę się nie zdarzył."
"Życie bez niebezpieczeństw. Bez zagrożenia teraźniejszością. Zresztą do czego jest potrzebna teraźniejszość? Jej wartość jest przeceniana. Chronologiczne życie to rodzaj kłamstwa. Dlatego z niego zrezygnowałem. Istnienie w jednym kierunku nie ma głębszego sensu niż istnienie w innym. Przeżywanie dni w rygorystycznym porządku kalendarza może sprawiać wrażenie przymusu. Przypadkowości. większość znanych mi ludzi idzie przez życie, poruszając się stale do przodu, ale nieustannie patrząc do tyłu."

Mądre nie? Ale tuż obok jest coś takiego, także mądre, ale inaczej:
"Nigdy nie byłem żonaty. Nigdy się nie ożeniłem. Kobieta, z którą się nie ożeniłem, ma na imię Marie. I, technicznie biorąc, nie istnieje.
Tyle że istnieje. Sprzeczność, pomyślicie. Ale naprawdę, kobieta-z-którą-nigdy-się-nie-ożeniłem jest zupełnie uprawnioną jednostką ontologiczną. Lub klasą bytów. Z logicznego punktu widzenia każda kobieta jest kobietą-z-którą-nigdy-się-nie-ożeniłem. Więc dlaczego by nie nazwać jej Marie? – myślałem.
Nigdy nie poznaliśmy się w taki oto sposób:
Pewnego słonecznego wiosennego dnia Marie wybrała się do parku w centrum miasta, leżącego koło gimnazjum i starej piekarni, którą teraz zamieniono na magazyn mebli. Tak zakładam. Przecież musiała się tam wybrać. Ktoś taki jak ona musiał kiedyś w jakimś punkcie czasu zrobić coś takiego. Marie zapakowała kanapki oraz książkę i piechotą pokonała kilometr dzielący park od domu, w którym mieszkała lub w którym nigdy nie mieszkała. Usiadła na zniszczonej drewnianej ławce, czytała książkę i podjadała kanapkę. Powietrze było jak ciepły syrop, dosłownie gęste od pyłków kwiatów, kulistych dmuchawców i mknących z prędkością światła fotonów. Minęła godzina, potem dwie. Nigdy nie pojawiłem się w tym parku, ubrany w jedyny garnitur, jakiego nigdy nie miałem, ten z dziurą w bocznej kieszeni, której nikt nigdy nie zauważył. Nigdy nie zobaczyłem jej wtedy po raz pierwszy, jak przygląda się czubkom eukaliptusów, jak przesuwa kciukiem po wymiętych rogach stron książki rozłożonej na kolanach. Nasze spojrzenia nigdy się nie spotkały, a ja nigdy się nie potknąłem, po raz pierwszy sprawiając, że się roześmiała. Nigdy nie zapytałem, jak ma na imię, a ona nigdy nie powiedziała, że Marie. Tydzień później nie zadzwoniłem do niej. Rok później nie pobraliśmy się w małym białym kościele na wzgórzu, z którego widać było park, gdzie podczas tego pierwszego wspólnego popołudnia siedzieliśmy razem na ławce, wymienialiśmy uprzejme uwagi i staraliśmy się nie przyglądać sobie zbyt nachalnie, jednocześnie konstruując w wyobraźni idealne życie, którego nigdy nie mieliśmy z sobą dzielić, życie, którego nigdy nawet nie straciliśmy, które zaczęłoby się właśnie tam, właśnie w tamtej chwili, ale którego nigdy nie było."

Zapytam brutalnie - WTF? Czy ja trafiłem z powrotem na pierwszy rok studiów prawniczych, żeby zastanawiać się nad pytaniem: "Nie jest tak, że Wojtek lubi lody lub Jacek lubi lody wtedy i tylko wtedy, gdy nie jest tak, że Wojtek lubi lody i nie jest tak, że Jacek lubi lody? Odpowiedź brzmi:  Nie jest tak, że Wojtek lubi lody lub Jacek lubi lody.

Problem jest taki, że ten prawniczo-logiczny sposób narracji, w połączeniu z fragmentami egzystencjalnymi brzmi po prostu kosmicznie źle, bełkot totalny, powieść, która do niczego nie zmierza, to nawet nie jest meta-powieść, tylko kreacja chaosu myślowego w połączeniu z wydumanym popisem erudystycznym. Yu chce pisać naraz o wszystkim i wychodzą mu trzy-stronicowe akapity o tym, że ojciec na niego przeciągle spojrzał. Książka jest króciutka, a męczyłem się z nią niemiłosiernie, nie mogłem znaleźć punktu zaczepienia. Trzeba naprawdę się postarać, by znudziła mnie powieść o podróżach w czasie o objętości 280 stron i dużej czcionce, no ale autor dał radę.

No sorry panie Yu, ale te pańskie grafomańskie, autoreferencyjne wypociny są funta kłaków warte. Gdyby mi Pan sprzedał tę historyjkę jako maksymalnie 50-stronicowe opowiadanie to jeszcze bym zdzierżył, ale 280-stronicowa tortura? No way.

środa, 26 września 2012

Drew Magary - "Postmortal"

Pozory jak zwykle mylą i przesłaniają obraz całości. Pomimo durnego tytułu i wybitnie debilnej ilustracji okładkowej, pomimo prostego stylu pisarskiego Drew Magary'ego i kilku irytujących błędów jego debiutancka powieść jest zaskakująco ciekawa, wciągająca, niegłupia i ma to coś, co sprawia, że będzie się o niej pamiętać  - przebijające się z opowiadanej historii przesłanie, że życie jest wszystkim, ale nie za wszelką cenę. Banał? W interpretacji Magary'ego nie do końca.

Stawiam "Postmortal" (będę się upierał przy oryginalnym tytule) bdb z minusem. Może na początek wymienię minusy:
1. Błąd logiczno-prawniczy - John jest prawnikiem, a jakoś nie wie podstawowej w zawodzie rzeczy, że emeryturę nabywa się z wiekiem. To, że bohater nie będzie się fizycznie starzał, nie oznacza, że nie będzie się starzał pod względem prawnym (posuwał w latach). Tym samym dywagacje na początku powieści, że z momentem pozbycia się "genu starzenia" bohater nigdy nie przejdzie na emeryturę są zwyczajnie durne i pokazują braki warsztatowe autora (słaby prawniczy research) oraz logiczne.
2. "Lekarstwo na śmierć/lekarstwo" - naprawdę autor nie mógł wymyślić lepszego określenia, np. R30 albo dopomulfocelotelomamina? Cokolwiek. To oklepane "lekarstwo" używane wszem i wobec przez wszystkich sprawia wrażenie niezmiernie infantylne i prostackie wręcz, co stoi w rażącej sprzeczności z samą powieścią, która jest zwyczajnie dobra i inteligentnie napisana.  "Lekarstwo na śmierć" to nie było żadne lekarstwo (czyli produkt, który leczy), tylko zwyczajny specyfik, antidotum, produkt genetyczny likwidujący w organiźmie człowieka tzw. gen starzenia.
3. Pomimo tego, że pod względem konceptualnym Magary wychodzi obronną ręką, to jednak konstrukcja powieści jest ograniczająca i autorowi poza te ograniczenia wyjść się niestety nie udaje. No bo w zasadzie obserwujemy całość z punktu widzenia mało istotnego bohatera, w określonych odcinkach czasu, a tym samym zasadnicze wydarzenia dzieją się niejako z boku albo w ogóle się o nich nie dowiadujemy. Sprawia to, że wydarzenia pojawiające się w powieści (o ile nie stanowią relacji z innych wydarzeń w formie listów, artykułów, reportaży itd.) są nierelewantne. Nie jest to bynajmniej duży kulfon, Magary'emu się wszystko ładnie zazębia, po prostu czegoś mi tutaj zabrakło, jakiejś kropki nad i.

Ale dosyć psioczenia, pora wymienić zalety począwszy od sympatycznych drobnostek, a skończywszy na zaletach natury ogólnej:
1. Przedstawiona jako konsekwencja "lekarstwa na śmierć" rewolucja w prawie, czyli m.in. nowa definicja śmierci, czy nowe prawo rodzinne (np. alimenty od tego, że drugi małżonek nigdy nie umrze, małżeństwa cykliczne) oraz wynikające z tego problemy natury społecznej. Z zawodowego punktu widzenia niezmiernie zajmujące :)
2. Rzucanie się na trudne tematy jak np. historia "matki-zamrażarki", eutanazji itd. Różnie to autorowi wychodziło, ale generalnie potrafił wciągnąć, przejąć czytelnika problemem, a dodatkowo bardzo interesująco i oryginalnie zaprezentować takie zagadnienia. Jest to jeden z większych plusów powieści.
3. Pojawiający się od czasu do czasu humor. Nie jest to może pełna beka, jak sugeruje wydawca w promocyjnych notkach na okładce, ale trochę się w niektórych momentach słodko-gorzko pośmiałem, co z uwagi na ogólny pesymistyczny wydźwięk całości nie było łatwe.
4. "Postmortal" czyta się świetnie. Pomimo tego, że osobowość bohatera jest zdawkowa, to jego losy przejmują, tak jak i losy jego bliskich. Do tego wartkie tempo, wciągająca historia, interesujące rozwiązania fabularne, wszystko łącznie dobrze się prezentuje.
5. Rzecz najważniejsza - jest klimat, do tego miejscami mocno sugestywny! Tytułem przykładu (John z ramienia rządu dokonuje eutanazji osób umierających na owczą grypę):
"(...) Klęknąłem przy pierwszej chorej. Lekarstwo musiała przyjąć jeszcze przed trzydziestką. Delikatnie pociągnąłem ją za ramię, jakbym budził śpiąca dziewczynkę. Otworzyła oczy. Były zielone, zaropiałe. Z ust spływał jej brązowy płyn, skapywał na liście i igły, karmiąc ziemię śmiercią. Sięgnąłem po jej prawo jazdy. Miała na imię Olivia.
- Czy umarłam? - spojrzała na mnie.
- Nie. Ale jest pani bardzo chora. Zapewne zostało pani około sześciu godzin życia. (...) Mam tutaj sto milionów roztworu fluorooctanu sodu, który położy kres zarówno pani chorobie, jak i pani życiu. Nie poczuje pani bólu ani innych nieprzyjemnych doznań (...)
Podwinąłem jej rękaw. Chwyciła mnie za rękę.
- Zaczekaj - poprosiła. - Jeszcze... minutę. Proszę. Chciałabym dostać jeszcze jedną minutę.
Cofnąłem się. Kobieta spojrzała w niebo, poprzez baldachim surowych, mokrych gałęzi. Powiodła oczami z lewa na prawo. Pociła się mocno, gorączkowała. Ciężkie, skapujące z drzew krople spadały jej na twarz i obmywały pot. Przez chwile wydawała się zadowolona. Nagle skurczyły się jej źrenice, jakby ktoś wyłączył światło. Znów popatrzyła na mnie.
- Nie tak miało być. Chciałam o wiele więcej.
Skinęła głową. Wykonałem zastrzyk (...)"

Do tego zaskakująco ciekawe i trafne przemyślenia, niebanalne wnioski na temat otaczającej nas rzeczywistości. Powieść godna polecenia.

niedziela, 23 września 2012

Ku chwale Rewolucji Światowej

Kanwą "Kontroli" i "Wyboru" Wiktora Suworowa są losy stalinowskiej przodowniczki Rewolucji Światowej, Nastii Strzeleckiej. To, co przechodzi ta dziewczyna z rąk reżimu ma służyć jako przykład tego, co się działo z ludźmi w okresie stalinizmu, i co może się stać, kiedy podobne systemy znowu dojdą do głosu. Śmierć rodziców, nieludzkie, poza granice wytrzymałości szkolenia, śmierć koleżanki, tortury, a przede wszystkim psychiczna i fizyczna indoktrynacja połączona z młodym wiekiem i samotnością. Czytelnik sympatyzuje z Nastią, ale przy tym ma świadomość, że jest ona jednocześnie wzorcem ofiary i elementem fundamentu terroru. Z jednej strony bowiem musi ona przejść tortury i "kontrolne rozstrzelanie" z rąk znienawidzonego ukochanego Gryfa, z drugiej ślepo wierzy w system i jest bezkrytycznym wykonawcą wszelkich rozkazów. Powstaje, więc pytanie, na ile wiara w system wynika z przebytej, katorżniczej indoktrynacji młodego umysłu, a na ile ze świadomego wyboru. Suworow nie daje odpowiedzi na to pytanie do samego końca. Moim skromnym zdaniem Nastia Strzelecka miała we wszystkim wybór, ale na pewno nie w podstawowej kwestii: w jakim kraju się urodziła i w jakich czasach przyszło jej żyć. W jednym z wywiadów dostępnych w internecie Suworow mówi, że pisze książki o walce zła z innym złem. Być może to jest klucz do zrozumienia tragizmu postaci Nastii.

Losy Nastii są kanwą, ale nie jedynym elementem dylogii Suworowa. Autor wprowadza wiele wątków pobocznych dotyczących samego Stalina, Berii, Jeżowa, kilku pomniejszych dygnitarzy bolszewickich, Aleksandra Gołowanowa (pod postacią książkowego Gryfa), Stalinowskiego Argumentu (legendarna tajna broń Stalina), Moskwy-600 (legendarne podziemne miasto zbudowane przez Stalina), czy w końcu tytułowej Kontroli, czyli (także) legendarnego, nieformalnego, utajnionego systemu organów kontroli podległych wyłącznie Stalinowi, funkcjonującego nawet ponad wszechwładną NKWD.

Pojawiają się również wątki stricte fikcyjne, jak czarodziej Rudolf Mazur w "Wyborze". Moim skromnym zdaniem nie były to pomysły udane, zaś wspomniany wątek Mazura jest wyjątkowo niepotrzebny. Przesłania swoim absurdem powagę i sens rzeczywistych wydarzeń historycznych. Sprowadza on tragizm opowiadanych faktów historycznych do poziomu zabawnej anegdotki, ale przede wszystkim odrealnia historię, czyni ją bardziej podobną do dzieł Roberta Ludluma, aniżeli do prawdziwej rozprawy ze stalinizmem, do czego zdaje się zmierzać Suworow w swoich dziełach. Ok, rozumiem zamysł autora, aby jego powieści zainteresowały jak najszersze grono odbiorców (czemu służyć ma również celowo prostacki styl narratorski), ale w tym wszystkim autor chyba nie wziął pod uwagę, że szerokie masy mogą nie zrozumieć ironii i sensu głębiej ukrytego, aniżeli podanego dosłownie. Pod tym względem strzał w stopę Stalinowskim Argumentem panie Suworow.

Nie zmienia to oczywiście faktu, że Suworow dobrym pisarzem jest. Czyta się go świetnie,a najlepsze są krótkie dialogi i anegdotki odnoszące się do różnych kwestii, jak np. absurdalne, a jednocześnie niebezpiecznie trafne, nauczanie teorii ludożerstwa (jako jednego z licznych "usprawiedliwień" stalinowskiego terroru) przez profesora z Wydziału Ludożerstwa:
"Ludożerca to taki sam człowiek jak każdy inny, tyle że bardzo głodny. My też jesteśmy ludożercami, ale właśnie zjedliśmy obfite śniadanie i jesteśmy syci. Na razie. Słowem, ludożerstwo dlatego jest tak ciekawą gałęzią wiedzy, że zajmuje się badaniem psychologii człowieka, który stał się bydlakiem. Z punktu widzenia nauki szczególnie interesująca jest właśnie ta granica, która oddziela życie ludzkie od zwierzęcego.
 Przemiana ludzi w bestie odbywa się zaskakująco szybko. Pamiętajmy, że tak zwana cywilizacja, to jedynie trwający sześć tysięcy lat epizod w życiu człowieka. Wystarczy lekko poskrobać i spod tej cienkiej naleciałości wyłazi sto milionów lat prawdziwego bestialstwa. Zwierzę drzemie w każdym z nas, choć nie wszyscy mamy tego świadomość. Inna sprawa, że zwierzęcość człowieka nie tylko jest kwestią psychiczną. Czasem czysto praktyczną, gdy na przykład mamy do wyboru: zdechnąć, lub pożreć bliźniego. A ściślej: pożreć bliźniego, nim bliźni zeżre nas.
Człowiek, stając się raz ludożercą, pozostaje nim zwykle do końca życia, choć stara się to ukryć przed otoczeniem. To jak morderstwo: zabijasz raz, drugi, a potem samo wciąga. Z jedną różnicą: ludożerstwo wciąga znacznie silniej niż zwyczajne zabójstwo, takie bez zżerania trupa. Wciąga od razu i na dobre. Jeśli po pierwszym razie człowiek nawet będzie miał żywności pod dostatkiem, to i tak pozostaje ludożercą, jawnym lub utajnionym. Może czynnie uprawiać ludożerstwo albo tylko o tym marzyć, ale nie zmienia to faktu, że jest ludożercą. Jak my wszyscy.
Nauka radziecka, jako przodująca w świecie, może się poszczycić zupełnie unikalnymi rezultatami badań przyczyn, okoliczności, samych aktów oraz skutków ludożerstwa. Naszym uczonym stworzono niepowtarzalne możliwości wszechstronnego, zbadania fenomenu masowego ludożerstwa, zwłaszcza w latach 1918 i 1920, oraz w okresie 1932-1933. Nauka radziecka w pełni wykorzystała tę szansę.
Nastia nie wytrzymała:
- I naprawdę mieliście okazję oglądać prawdziwych ludożerców?!
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Profesor również:
- Moja droga, w piwnicy pod dzwonnicą trzymam dla celów eksperymentalnych siedemdziesięciu sześciu ludożerców." - z Kontroli

Albo myśl stalinowskiego terroru w chwili szczerości jednego z jej wykonawców:
"Z punktu widzenia Rewolucji Światowej ludzie zasadniczo dzielą się na dwie kategorie: na tych, którym trzeba natychmiast poderżnąć gardło i na tych, którym na razie nie trzeba" - także z Kontroli

Albo też fragment o analizie wypracowania Nastii Strzeleckiej na temat praktycznych metod przejęcia władzy nad światem przez Rewolucję Światową: 
"- A cóż w tym niejasnego? Jest defilada na Placu Czerwonym. W każdym szeregu po dwudziestu ludzi. W każdym sektorze dziesięć szeregów, dwustu ludzi. Tych sektorów jest po horyzont. Maszerują równo, aż miło patrzeć. Każdy żołnierz przez okrągły rok wyciskał z siebie siódme poty, szkoląc się na defiladę. I to nie tylko w Moskwie, ale wszędzie. Pytanie, czy wyrzucanie wyprostowanych nóg powyżej pasa, wypinanie piersi i zadzieranie brody powyżej nosa przydatne jest na wypadek działań wojennych? Po co tracić czas na ćwiczenie kroku defiladowego? Odpowiedź: po to, żeby zmusić tysiące ludzi do reagowania w sposób bezrefleksyjny, przyzwyczaić ich do słuchania rozkazów, a nie zdrowego rozsądku.
- Trudno się nie zgodzić.
- Dobrze. W takim razie trzeba podobne ćwiczenia zastosować wobec setek milionów ludzi.
- Zmusić obywateli, żeby maszerowali krokiem defiladowym?
- Niekoniecznie. Mam na myśli treść, a nie formę. Najważniejsze, żeby te ćwiczenia były absurdalne i żeby równocześnie dotyczyły setek milionów ludzi. Najlepiej zmusić ich do wykonywania jakiegoś kretynizmu. Regularnie.
- Masz przykłady takich kretynizmów?
- Można na przykład zmusić całą ludzkość, żeby dwa razy w roku przestawiała wskazówki zegarów.
- Czym to uzasadnić?
- Oszczędnością energii.
- To prawda?
- Skądże znowu! Najważniejszym odbiorcą energii elektrycznej są fabryki. Na drugim miejscu są środki transportu. Przesuniemy wskazówki, czy nie przesuniemy - i tak ilość zużywanej energii nie ulegnie zmianie. Poważnym odbiorcą są kopalnie węgla. Tam zawsze ciemno. Albo oświetlenie ulic. Światło włącza się kiedy jest ciemno, a wyłącza kiedy jest jasno. Co zmieni przestawienie wskazówek?
- Część energii wykorzystują ludzie w swoich mieszkaniach...
- Słusznie. Niecały jeden procent. Ale w ramach tego procentu też nie wszystko idzie na oświetlenie. Niebawem nadejdą takie czasy, że ludzie będą mieć elektryczne żelazka, elektryczne maszynki do mielenia mięsa, telefony na prąd, radia, elektryczne kino domowe. Możesz kręcić wskazówkami zegara w każdą stronę i nie wpłynie to w żaden sposób na zużycie energii. Zresztą z oświetleniem mieszkań to wygląda podobnie: latem i tak jest widno i nie ma znaczenia, czy wstajesz o piątej, czy o dziesiątej. Z kolei zimowym rankiem i tak jest ciemno i nie obejdzie się bez oświetlenia. Nieważne, czy jest godzinę wcześniej, czy później.
- Zatem uważasz, że nie będzie żadnego pożytku z przestawiania zegarów?
- Będą tylko kłopoty. Masa kłopotów.
- I nikt nie będzie oponować?
- Tłum nie potrafi myśleć. Tłum przyjmie to jako coś naturalnego. Sam będzie sobie przysparzać nowych problemów. Jeśli tylko narzucimy ludzkości z dziesięć takich idiotycznych zachowań, jeśli sprawimy, że wszyscy podporządkują się bez zastrzeżeń, wtedy zawładniemy światem." - z Wyboru

Śmiać się, czy płakać? W końcu do dziś przestawiamy dwa razy w roku zegarki ku chwale Rewolucji Światowej.

A na koniec burżujska teoria przetrwania:

"- Każdy z nas ma w życiu wybór. - Kniaź spojrzał przez okno na przelatujące francuskie równiny, podrapał się po brodzie. - Jak to mówią: albo dupczysz, albo sam jesteś dupczony. Świat to jedna wielka piramida dupczenia. Jeżeli nie próbujesz wdrapać się na sam szczyt, ześlizgujesz się w dół. Miliard jest potrzebny po to, żeby nie dać się wydupczyć komuś, kto ma sto milionów. Dziesięć miliardów trzeba mieć po to, żeby wydupczyć tego, kto ma ich tylko pięć." - z Wyboru

środa, 19 września 2012

Ufff....

Kolokwium z prawa pracy zdane, można przed następnym chwilę odsapnąć i wrócić tym samym do zaległości czytelniczych.  Już wkrótce recenzja Suworowa.


piątek, 14 września 2012

Tim Powers - "Serce Zachodu"

Parę dni temu przeczytałem kolejną powieść Tima Powersa. Najpierw była "Na nieznanych wodach", zaskakująco brutalna i pomysłowa przygodówka fantasy z voodoo i piratami w rolach głównych, a następnie "Wrota Anubisa" prześwietna powieść, która moim skromnym zdaniem nie do końca słusznie zaliczana jest do steampunku, a bardziej stanowi klasyczną fantasy z oryginalnym i świetnie wykorzystanym konceptem.

"Serce Zachodu" to kolejne fantasy pióra Powersa, w którym mamy do czynienia z ciekawym i oryginalnym pomysłem świata przedstawionego. Dość powiedzieć, że akcja toczy się w 1529 roku głównie w Wiedniu i pod Wiedniem, pojawia się trochę postaci historycznych (Sulejman, Ibrahim, Zapolya), a także Merlin, Artur, wikingowie, różne stwory z pogranicza horroru i magii, zaś oś fabuły kręci się wokół pewnego piwa. :)

Formalnie wszystko w tej książce zagrało, czyta się fajnie, fabuła nie ma dziur, ale pozostaje pewien niedosyt. Miałem wrażenie, że Powers nie do końca wykorzystał potencjał swojego pomysłu. Rozplanował pieczołowicie koncept, zrealizował go równie starannie, ale zabrakło czegoś, co by spowodowało, że lekturę kończy się z wypiekami na twarzy, a nie tylko z poczuciem, że było przyjemnie. "Wrota Anubisa" pozostawiły mnie z lekkim opadem szczęki, przy "Na nieznanych wodach" spociłem się z emocji, zaś "Serce Zachodu" wzbudziło we mnie jedynie poczucie zadowolenia z lektury. 

Oczywiście, żeby nie było, że psioczę ponad miarę - "Serce Zachodu" to kawał porządnej fantasy z dobrym i dobrze zrealizowanym pomysłem, którą czyta się świetnie i nie ma się poczucia zmarnowanego czasu. Powers jest bardzo dobrym pisarzem, jego plastyczny styl zachwyca i pozwala gładko poczuć klimat opowiadanej historii, a to już jest sporo.

czwartek, 13 września 2012

Skeczu z papugą nie będzie!....


... ale za to będzie z parostatkiem pt. "Parostatek - jak zaleźć mu za skórę":
<< Parostatki mają w sobie nadętą pyszałkowatość, która wyzwala we mnie najgorsze instynkty. Tęsknię wtedy za dawnymi dobrymi czasami, kiedy chcąc komuś powiedzieć, co się o nim myśli, szło się do niego z toporem, łukiem i kołczanem. Już sam wyraz twarzy człowieka, który z rękami w kieszeniach stoi na rufie parostatku i pali cygaro, jest wystarczającym powodem do wypowiedzenia wojny. A kiedy jaśnie wielmoża zagwiżdże na ciebie, żebyś się usunął z drogi, możesz go z całym spokojem zamordować - jestem pewien, że każda ława przysięgłych złożona z wioślarzy uzna, że działałeś w stanie "wyższej konieczności".
A jakże, gwizdali na nas, gwizdali. Nie chcę tu wyjść na samochwałę, ale mogę bez żadnej przesady powiedzieć, że przez ten tydzień nasza maleńka łódeczka dała się parostatkom we znaki silniej, niż wszystkie inne jednostki razem wzięte.
- Baczność, parostatek! - wołał któryś z nas, dostrzegłszy wroga w oddali. W jednej chwili staliśmy w gotowości bojowej. Ja brałem ster, George i Harris siadali obok mnie, wszyscy plecami do wroga, po czym spokojnie dryfowaliśmy na środek rzeki.
Parostatek zbliżał się z gwizdem, a my dalej dryfowaliśmy. Jakieś sto jardów od nas gwizdał jak furiat, a załoga wychylała się przez reling i wrzeszczała na nas. My jednak byliśmy głusi na te nawoływania. Harris opowiadał nam anegdotę o swojej matce, a George i ja za nic w świecie nie chcieliśmy uronić słowa z tej historii. (...) Nagle Harris przerywał swą opowieść w najciekawszym momencie, podnosił odrobinę zdziwiony wzrok i mówił do George'a:
- Niech mnie licho porwie, jeśli to nie parostatek!
George odpowiadał mu na to:
- A wiesz, tak mi się właśnie zdawało, że coś słyszę!
Na co wszyscy trzej wpadaliśmy w popłoch, nie wiedzieliśmy jak usunąć łódź z drogi, a ludzie na parostatku tłoczyli się na statku i udzielali nam wskazówek:
- Prawym ciągnij, tumanie! Lewym do tyłu - nie ty, ten drugi - zostawże ten ster, matole - teraz obaj naraz. Nie w tę stronę! Do nagłej...
Straciwszy cierpliwość, spuszczali szalupę i przychodzili nam z pomocą. Wreszcie, po piętnastu minutach starań, usuwali nas z drogi i mogli płynąć dalej. Dziękowaliśmy im stokrotnie i prosiliśmy, żeby nas wzięli na hol. Zawsze odmawiali >> str.121-122

A kawałek dalej:
<<W śluzie w Reading spotkaliśmy moich znajomych, którzy płynęli parostatkiem i zaholowali nas niemalże do Streatley. Rozkosznie było płynąć za parostatkiem. Osobiście wolę to od wiosłowania. Przejażdżka byłaby jeszcze rozkoszniejsza, gdyby nie całe chmary przeklętych małych łódek, które stale właziły nam w drogę. Żeby się z nimi nie zderzyć, musieliśmy ciągle zwalniać i lawirować. To skandal, jak nieodpowiedzialnie zachowują się na Tamizie wioślarze, widząc, że zbliża się parostatek. Najwyższy czas, żeby władze poczyniły w związku z tym jakieś kroki.>> str. 149

Klasyka :) I to wcale nie jest jakiś najlepszy fragment, ot typowy przedstawiciel skeczu z "Trzech panów w łódce" Jerome'a K. Jerome'a (już samo nazwisko autora świadczy nieco o treści jego książki). Nigdy bym nie przewidział, że będę zauroczony książką o facetach w łódce, nie zapominając oczywiście o psie. Jerome Jerome w swojej historyjce o niczym serwuje nam klasyczne opary brytyjskiego humoru w niezwykle stężonej dawce. Oczywiste i słuszne jest skojarzenie z Pythonami, abstrakcyjnych i absurdalnie śmiesznych dygresyjek Jerome nie szczędzi. Fabuła służy mu w zasadzie jedynie do płynnego przechodzenia pomiędzy anegdotami, no bo cóż jest istotnego w tym, że trzech potwornie leniwych i flegmatycznych dżentelmenów niższych warstw brytyjskiej klasy średniej postanowiło popłynąć sobie w górę Tamizy, żeby odpocząć od "ciężkiej" pracy, o której zresztą narrator rzecze tak:
 << (...) ja zawsze odnoszę wrażenie, że pracuję więcej, niż powinienem. Nie chodzi mi jednak, uważacie, o samą pracę. Lubię pracę. Praca mnie fascynuje. Potrafię godzinami siedziec i przyglądac się jej. Uwielbiam mieć ją koło siebie. Na myśl, że mógłbym zostac jej pozbawiony, serce mi krwawi.
Nigdy się nie opieram, kiedy ktoś chce mi dołożyć pracy. Gromadzenie pracy stało się niemalże moją namiętnością. W moim gabinecie jest jej tyle, że ledwie starcza miejsca. Niedługo będę musiał dobudować dodatkowe skrzydło.
Z moja praca obchodzę się bardzo pieczołowicie. do tego stopnia, że część mojej pracy jest u mnie już od kilku lat, a wygląda na zupełnie nietkniętą. Moja praca napawa mnie wielką dumą. Od czasu do czasu zdejmuję ja z półki i omiatam z kurzu. Nikt nie magazynuje swojej pracy tak troskliwie jak ja.
Choć jednak trawi mnie pragnienie pracy, chcę być sprawiedliwy. Nie żądam dla siebie więcej, niż mi się należy.
Dostaję ją jednak, nie prosząc o nią, i to mnie martwi.>> str.137-138

"Trzech panów w łódce" czyta się świetnie, pod warunkiem oczywiście, że lubi się montypythonowski humor. Zabawa jest wtedy przednia, a największą frajdę sprawia zgłębianie coraz to bardziej zwariowanych i nonsensownych pomysłów autora. Ciekawy jestem tak w ogóle, w jakim stopniu z Jerome'a czerpali Pythoni, bo podobieństwo formy jest uderzające. Na koniec jeszcze jeden, tym razem krótki fragment:

<<W kościele waltońskim jest żelazny "kaganiec sekutnicy". Dawnymi czasy zakładano te urządzenia kobietom, żeby tyle nie trzepały ozorami. Później zaniechano tej praktyki. Pewnie zaczęło brakować żelaza, a żaden inny materiał nie był wystarczająco mocny. >> str. 74


PS Zachęcam gorąco do zakupu i przeczytania "Trzech panów w łódce", zwłaszcza że książka jest cieniutka i taniutka, mój egzemplarz biblioteczny ma na okładce cenę 9,90 złotych. 

PS2 Parę lat temu miałem przyjemność przeczytać powieść Connie Willis z elementami fantastycznymi pt. "Nie licząc psa". Poza tytułem, to co łączy dzieło Willis z Jeromem to wszechobecny humor (ale bardziej lapstickowy niż pythonowski), miejsce akcji, epizod ze spotkaniem trzech panów w łódce (nie licząc psa) no i optymistyczny wydźwięk całości. Powieść Willis, tak jak książeczka Jerome'a, poprawia nastrój i łagodzi obyczaje. 

wtorek, 11 września 2012

"Podróżnik WC"


"Gringo wśród dzikich plemion", książka napisana ze swadą, inteligentnym i nieco sarkastycznym humorem, ciekawa i dosyć klimatyczna, jest naprawdę udaną rzeczą podróżniczą. Prosta w przekazie, z dużą ilością ładnych obrazków, pozbawiona naleciałości Cejrowskiego poglądów, do tego estetyczna w wyglądzie i dotyku (choć dosyć ciężkawa), jest książką dla każdego, dla małego oseska, dla sędziwych nestorów rodu, do pociągu, na piknik, przed snem. Nic zatem dziwnego, że "Gringo" jest hitem wydawniczym ostatnich lat, Cejrowski stał się rozpoznawanym wszem i wobec celebrytą (czy lubianym, to już inne zagadnienie), dostał swój podróżniczy program autorski w telewizji, który przez większość odcinków ogląda się z niekłamaną przyjemnością*, i to pomimo tego, że często wyrazisty i momentami skrajnie prawicowy światopogląd społeczno-polityczny Cejrowskiego budzi konsternację, czy wzburzenie. Sam mam mieszane uczucia co do jego poglądów (no nie jest to człowiek z mojej bajki, oględnie pisząc), ale budzi mój respekt, że Cejrowski nie boi się głośno wyrażać swoich myśli oraz całkiem sensownie i logicznie ich bronić, co powoduje, że w dyskusji jego adwersarzom brakuje logicznych argumentów i próbują go atakować personalnie.**  

Cejrowski napisał jeszcze "Rio Anaconda", co do której się nie wypowiem, bo nie czytałem, ale która uchodzi już powszechnie za nieco gorszą od "Gringo".*** 

Sukces "Gringo" zapoczątkował serię Poznaj Świat, która liczy już dzisiaj ponad 20 pozycji. I właśnie w tej serii pojawia się wznowienie wydanej onegdaj książeczki Cejrowskiego****, czyli "Podróżnika WC". Ciężko jest uznać "Podróżnika WC" za książkę równie dobrą jak "Gringo", jeżeli nawet Wojciech Cejrowski w jej wstępie wypowiada się o niej niezbyt pochlebnie i stwierdza, że może lepiej jej byłoby nie wznawiać. No ale kasa to zając, więc trza ją łapać, póki kica na naszej łące. A że Cejrowskiemu niezbyt odpowiadało, że na aukcjach ludzie zarabiają na jego czytadełku krocie*****, no więc postanowił ją wznowić, dodając tu i ówdzie nieco tekstu i od groma zdjęć. Całość okraszona została ceną 41,00 złotych.****** 

Czy druzgocąca, odautorska opinia o "Podróżniku WC" znajduje odzwierciedlenie w merytorycznej zawartości? Poniekąd tak. Nie jest to aż tak słabe, jak twierdzi Cejrowski, ale wybitną literaturą to bym tego nie nazwał. Całość to zbiór nie do końca powiązanych ze sobą anegdotek, historyjek i opinii Cejrowskiego na rzeczy wszelakie. To, co jest charakterystyczne, to to, że humor Cejrowskiego, który świetnie sprawdził się w "Gringo", tutaj jest jakiś niedopracowany, surowy, rzekłbym nawet siermiężny*******. Do tego Cejrowski nieprzyzwoicie i w sumie niezbyt udanie naigrawa się z różnych rzeczy. Dużo jest też samego Cejrowskiego w tekstach, jego ówczesnego światopoglądu, ale przede wszystkim subtelnego narcyzmu. Tak tak, spod tekstu przebija gdzieniegdzie przekonanie Cejrowskiego jaki to on jest cudowny i wspaniały. nie jest to w sumie nic nagannego, wielu ludzi myśli o sobie jak o pępku świata********, ale absolutnie nie powinno takie myślenie przebijać z literatury, bo to szkodzi samej literaturze. Od tej pory będę bowiem "Podróżnika WC" kojarzył właśnie w tym pryzmacie, a nie np. poprzez całkiem interesującą opowieść o poszukiwaniu Ciudad Perdido. Przy "Gringo" Cejrowski nie popełnił tego błędu, być może więc w tym też leży geneza sukcesu "Gringo".

"Podróżnika WC" warto przeczytać, ale ze sporą dozą rezerwy oraz ze świadomością, że jest to mocno, mocno przeciętne i okraszone miejscami światopoglądem Cejrowskiego.


* oczywiście "Boso przez świat" 
** słynna pyskówka z Szymonem Hołownią na antenie Religia TV, która pokazała jakim Hołownia jest małym człowiekiem i miernym dziennikarzem
*** pewnie dlatego, że jest zwyczajnie obszerniejsza, co już może być nie w smak dla większości "niedzielnych" czytelników 
**** określenie użyte przez Cejrowskiego
***** tytułem przykładu Cejrowski podaje Allegro, gdzie podobno "Podróżnik WC" chodził po 250 zł.
****** celowo to uwypuklam, gdyż budzi mój niesmak jawna hipokryzja, którą uprawia Cejrowski; z jednej strony pisze bowiem, że książka jest słaba, ale współczuje ludziom, że muszą za nią płacić, ale z drugiej strony wydaje tę książkę za cenę 41,00 złotych, co przy objętości ok.250 stron, z czego połowa to obrazki, nie sprawia wrażenia, że cena jest wymierna do zawartości (wedle opinii samego autora) 
******* fatalne i momentami wręcz żałośnie niskich lotów jest zbijanie się z Niemców jako narodowości; przy wznowieniu te fragmenty powinny były zostać usunięte lub co najmniej przeredagowane
******** w sumie nawet jest w tym nieco prawdy, w końcu każdy z nas jest pępkiem własnego świata :)

czwartek, 6 września 2012

Pamiętnik człowieka odrażającego


"Tajemnica Królestwa", pierwszy tom tzw. trylogii rzymskiej, stanowił spisane w formie rozdziałów-listów-pamiętnika poszukiwanie przez obywatela rzymskiego Marka Mezencjusza Królestwa Niebieskiego. Ani to było specjalnie ciekawe, ani odkrywcze, bohater z kolei budził mieszane uczucia. Rzuciłem to na karb tego, że kanwą powieści są motywy biblijne wszem i wobec znane i powszechnie na miliard sposobów wałkowane, więc było trochę nudnawo.

Przystępując do lektury dwóch pozostałych książek, stanowiących koncepcyjną całość, łudziłem się, że  porzucenie motywów biblijnych na rzecz faktów historycznych zwiększy atrakcyjność historii, a nowy bohater będzie mniej anemiczny i silniejszego charakteru niż Marek Mezencjusz. Liczyłem tak naprawdę na niezbyt wiele, nie dostałem od autora nic.

Powieść "Wrogowie rodzaju ludzkiego", na którą składają się części pt. "Rzymianin Minutus" i "Mój syn, Juliusz" (wyłącznie z powodów redakcyjnych podzielona na dwie książki) jest zła, jest źle napisana, wlecze się jak flaki z olejem, jest zbyt długa, a jednocześnie czytelnik nie ma żadnego punktu zaczepienia, jakiegoś elementu, który sprawiałby, że chce się czytać dalej. Stąd też męczyłem się długo i niemiłosiernie, aby to wiekopomne dzieło skończyć. O samym bohaterze za chwilę. Jedyne, co się broni, to same fakty historyczne, którymi Waltari obdarza czytelnika gęsto i często. Gorzej już jest z artystycznym wykorzystaniem tych faktów, z brakiem umiejętności kreatywnego ich wykorzystania. Waltari wrzuca wszystko na chybił trafił, próbuje z tego stworzyć namiastkę spójnej fabuły, ale wychodzi mu to mizernie.

Perełką tej mizerności jest nasz bohaterek Minutus Lauzus Manilianus. Nie pamiętam bym kiedykolwiek (a trochę w życiu przeczytałem) musiał znosić tak długo bohatera tak odrażającego jak rzeczony Minutus. I do tego w narracji pierwszoosobowej. W sumie już imię jego świadczy o małości jego charakteru. 

Minutus jest synem Marka Mezencjusza i Myriny, która zmarła przy jego narodzinach. Szkoda, bo to fajna babka była. Poznajemy naszą bohaterską kreaturę, kiedy ma 15 lat i siobździo w główce, ale sprawia wrażenie młodzieńca odważnego i z jakimiś tam wartościami. Następnie towarzyszymy mu w podróży z Antiochii do Rzymu, Brytanii, Koryntu, Azji Mniejszej, z powrotem do Rzymu itd. aż do czasu rządów Wespazjana, w szczególności jednak dużo miejsca zajmuje jego "przyjaźń" z Neronem. Pytanie - co jest nie tak z Minutusem, że jest jednym z najbardziej odrażających bohaterów? 

Wydawać, by się mogło, że towarzyszenie bohaterowi w narracji pierwszoosobowej sprawi, że go dogłębnie poznamy, zobaczymy momenty jego przemiany, co sprawiło, że stał się tym kim był. Nic bardziej mylnego, Waltari nie daje nam takiej szansy. Młody Minutus to sympatyczny, zrównoważony, inteligentny i wrażliwy chłopak, a przy tym momentami odważny i szarmancki. Dorosły Minutus to dwulicowa świnia, która pozwala, by jego syn zginął w walce z lwem, którą sam organizuje, denuncjator, materialista, naiwny zdrajca, człowiek, który o innych myśli, że są debilami a sam odstawia takie szczyty debilizmu, że nie powstydziłby się niejeden osioł. Jednocześnie jednak, pomimo całych swoich braków w rozumie, jest to cwaniak pierwszej wody, potrafiący genialnie wręcz przewidzieć koniunkturę polityczno-gospodarczą, dzięki czemu nieustannie się wzbogaca. 

W kreacji Minutusa Waltari odstawił mistrzostwo indolencji twórczej kreując bohatera tak niespójnego wewnętrznie, tak niewiarygodnego w zakresie motywacyjnym i emocjonalnym, że jest to doprawdy niespotykane. Mogę się tylko domyślać, że zmiany w charakterze Minutusa nastąpiły po okresie haniebnej niewoli w Azji Mniejszej, ale to tylko moja wyobraźnia, bo w żaden sposób Waltari tego nie sugeruje i nie objaśnia. Oczywiście uzasadnienie takiej sztuki jest bardzo proste - Waltari naczytał się od groma faktów historycznych, a że chciał potem je wszystkie wrzucić do swojego powieściowego kotła, to potem spójność postaci Minutusa na tym ucierpiała. Są jednak pisarze, którzy umieją to zrobić umiejętnie, słynny pisarz powieści historycznych Mika Waltari tego nie potrafił.

Nawet jednak pisarska kaszana odstawiona przez Waltariego nie ratuje przed zgubą Minutusa w jego dorosłym wydaniu. Tchórz, obłudnik, egocentryk, hipokryta, dzieciobójca, zdrajca, denuncjator, morderca, hedonista (ale taki łagodny, subtelny), niezbyt grzeszący inteligencją, do tego naiwny, a jednocześnie cwany. Można by wymieniać do rana. Robi oczywiście kilka dobrych rzeczy (przy czym sam jakby zaznacza, że będzie miał z tego korzyści), ale ilość niefajnych rzeczy, w których macza malce (za każdym razem tłumacząc się przed sobą i przed swoim synem, który nim gardzi, że robi to z wyższych niż słabość swojego charakteru pobudek) jest zatrważająca. Jakby chciał przebić swojego przyjaciela Nerona. 
Ewentualnego tłumaczenia, że taka była specyfika życia w społeczeństwie tamtej epoki zwyczajnie nie kupuję.

Cieszę się, że mam już za sobą lekturę tych książek i że mogę dokonać na swoim blogu ekspiacji czytelniczej, bo nic mnie tak nie zmęczyło i zniesmaczyło jak trylogia rzymska Waltariego. Wbrew więc własnej nadziei wyrażonej przy recenzji "Tajemnicy Królestwa" dzieje Minutusa były jeszcze gorsze.

PS Jak wyżej wspomniałem z punktu widzenia poprawnej typologii trylogia rzymska tak naprawdę jest dylogią, przy czym druga powieść "Wrogowie rodzaju ludzkiego", z przyczyn redakcyjnych, został podzielony na dwie odrębne książki. Sytuacja analogiczna jak przy "Władcy pierścieni", o którym pisze się, że to trylogia, a to po prostu jedna powieść wydawana tradycyjnie w trzech tomach.