sobota, 26 września 2015

Skrót za siatkę cz.11 - czytelnicze podsumowanie lata

Poniżej zebrane recenzje z okresu wakacyjnego. Ułożone są w kolejności przypadkowej, kopiuj-wklej z LC.

Z Archiwum X (tom 2)

Żywiciele
Jeżeli zaletą "Wyznawców" był klimat i całkiem niezła kreska oddająca obraz postaci serialu, przy zasadniczym braku innych zalet, tak "Żywiciele" nie mają nawet tego. Fatalna kreska (przede wszystkim Carlosa Valenzueli), która sprawia że Fox Mulder i Dana Scully nie wyglądają jak znani nam Mulder i Scully, odbiera historii jakikolwiek klimat. Inne postaci także nie przypominają samych siebie.
Do tego dochodzi fakt, że "Żywiciele" to tak naprawdę kilka odrębnych, niepowiązanych historyjek, które w dodatku sprawiają wrażenie prologów do czegoś większego, jakby były swego rodzaju zajawką, viralową promocją powstającego reboota serialu.
"Żywiciele" - najlepsza historyjka w tym zbiorze, ale to już było (odcinek "Host", sezon 2 odc.2); pojawia się tu kilka niejasności, a wątek ukraiński totalnie chybiony i nieświeży; żywiciele zachowują się w komiksie jak ludzie, a kto pamięta świetny odcinek "Host", to wie, że te stworki były co najwyżej humanoidami, przepoczwarzonymi przywrami, ale bez cech ludzkich. Smutna niekonsekwencja.
"Mr. X" - potem jest epizod z mr. X-em, który nie wygląda jak Mr.X (gdyby nie X na szybie okna, to bym się nie domyślił, że to kultowy murzyn). Historyjka zupełnie nieczytelna, nawet dla takiego fana serialu jak ja, retrospekcje, jakaś akcja z zabijaniem dzieci w szkołach, palacz, Deep Throat, pewnie to ma być odcinek mitologiczny, ale nic z tego nie zrozumiałem. 
"Szczebioczący bóg" - tu się pojawia zalążek klimatu i autentycznej grozy, gdyby tylko ktoś pokusił się o wyjaśnienie, o co w ogóle biega. A tak mamy robale, mamy Scully w zagrożeniu, tylko nie wiadomo, co, z czego i dlaczego się dzieje w tym epizodziku.
"Wspomnienia Palacza" - czyli jak to się stało, że Mulder jest jego synem. Pozbawione głębi, schematyczne i nic z niego nie wynika. Na koniec pojawia się jakiś kolo w okularach, który siłą kinezy powala palacza i daje mu do zrozumienia kto tu rządzi. 
Koniec komiksu i wielkie WTF dla tego półproduktu, z którym właśnie miałem do czynienia.

Letarg
Thomas Enger
Cykl: Henning Juul (tom 1)
Słaba powieść, słaby początek cyklu. Jako kryminał - niewiarygodna, jako obyczajówka - poprawna politycznie, jako coś innego - zwyczajnie nudne. 
Zainteresowałem się "Letargiem" z uwagi na poruszony motyw prawa szaria z punktu widzenia Skandynawa. Niestety wątek ten został wykorzystany karygodnie, z typową dla tamtego regionu poprawnością polityczną, ostatecznie bowiem intryga została rozpisana jako dramat rodzinny rdzennych Norwegów, a wątek szaria został zakończony banalnym stereotypem że "nie wszyscy muzułmanie są fundamentalistami", zapominając o tym, że sam islam ze swej natury jest religią fundamentalistyczną. Poprawność polityczna, czyli pełzająca cenzura, do wyrzygania. Słaby, nijaki początek kariery pisarskiej Thomasa Engera.

Bóle fantomowe
Autor: Thomas Enger
Cykl: Henning Juul (tom 2)
Jest lepiej niż w "Letargu", ale to nadal mocno przeciętna pozycja. Enger poprawił warsztat, lepiej wygląda też intryga, bohaterowie też sprawiają wrażenie bardziej wiarygodnych. Szkoda tylko że "Bóle fantomowe" to element większej całości, Enger przez ponad połowę książki prowadzi wątek, który ostatecznie nie doczekuje się wyjaśnienia! To oznacza, że omawiana powieść nie ma samodzielnego charakteru, a odpowiedzi należy szukać w kolejnych zapowiedzianych czterech książkach, z których trzy jeszcze nawet nie powstały. Bardzo tego nie lubię, takiej manipulacji czytelnikiem i za to, za karę, obniżka oceny.



Późne lato
John Crowley
Mamerkus poleca!
Wspaniała, zapadająca w pamięć, metafizyczna przypowieść. Uczta wyobraźni. John Crowley stworzył dzieło sztuki, unikatową wizję postapo, jakże różną od literackiej mizerii Hugh Howeya. 
Ciężko napisać o "Późnym lecie" coś konkretnego i nie popaść w banał. Jest to opowieść pełna ukrytych i jawnych znaczeń, alegorii i prostych prawd, podziałów dychotomicznych i podziałów nieskończonych, światłości-mroku, życia-śmierci, lata-zimy, niespełnionej miłości oraz poszukiwania tajemnic, sensu własnego istnienia, poszukiwaniu siebie. A jednak same banały popisałem. To może inaczej - na początku pojawia się cytat z Kafki, w którym zawiera się całe multum znaczeń "Późnego lata":
"Gdybyś słuchał przypowieści, sam zmieniłbyś się w przypowieść; to dobry sposób, by uniknąć wszelkich codziennych trosk.
Drugi rzekł: Gotów jestem iść o zakład, że i to zdanie jest przypowieścią.
Pierwszy odparł: Wygrałeś.
Drugi stwierdził: Niestety, jedynie w przypowieści.
Pierwszy na to: Nie, w rzeczywistości. W przypowieści poniosłeś klęskę."
Idealna lektura na schyłek lata, kiedy umysł człowieka zaczyna pokrywać mrok na atawistyczną myśl o zbliżającej się zimie. I to zakończenie, jedno z najlepszych, jakie miałem okazję przeczytać we współczesnej literaturze, perfekcyjnie podsumowujące koncepcję powieści.
PS Z uwagi na swoją oryginalną, działającą na wyobraźnię treść powieść Crowleya idealnie nadaje się do wydania w Uczcie Wyobraźni, sztandarowej serii wydawnictwa Mag. Zastanawiam się, czy pan Andrzej Miszkurka, podobno prywatnie fan Crowleya, wyda coś w UW, może legendarne "Endless things", które do tej pory nie doczekało się polskiego wydania?

Zmiana
Hugh C. Howey
Nie mogłem skończyć tego badziewia przez 2 miesiące, zmęczyłem siłą woli. Przerażająco nudne, rozwleczone, miałkie intelektualnie, wręcz infantylne, z kiepsko rozpisanymi, nieciekawymi bohaterami i jeszcze gorzej rozpisaną fabułą, zaś zaproponowany koniec świata to kuriozum jakiego w postapo jeszcze nie czytałem. Wątek miłosny z kolei to mokry sen 12-latka. Szkoda że takie badziewia rozpychają się na rynku i wypierają wartościową literaturę typu zapomniany na naszym rynku John Crowley.




Węże
Guy N. Smith
Sam temat nie jest zły, ale wykonanie Smitha tragiczne. Powieść napisana bez ładu, składu i większego sensu. Suspens podany na tacy jak mięsny jeż, bohaterowie gorzej rozpisani niż w "Trudnych sprawach", fabuła zaginęła w odmętach umysłu autora, co razem daje jedną z najgorszy rzeczy, jakie w życiu dane mi było czytać.
Ale, "Węże" mają jedną, niewielką wartość - kilka interesujących wiadomości zoologicznych (mangusty i poszczególne rodzaje węży).






Gabinet gadów
Lemony Snicket
Cykl: Seria niefortunnych zdarzeń (tom 2)
Dawno temu przeczytałem "Przykry początek" i po lekturze "Gabinetu gadów" mam podobne jak wtedy wrażenia. Fajna, dojrzała, specjalnie pesymistyczna i dołująca lektura, gdzie dorośli to źli lub dobroduszni kretyni, a dzieciaki są sprytniejsze niż ustawa przewiduje. Strasząc i dołując - uczy. Jest to równie niezrozumiałe, co psychodeliczne Teletubisie dla niemowlaków, tyle że w tym pozornym szaleństwie jest metoda Lemony Snicketa na wyrobienie w dzieciakach zaradności (Wioletka), pociągu do wiedzy (Klaus) oraz braku strachu przed ogromnym światem (Słoneczko).
Mnie się to fajnie czyta, jak makabryczną historię z mruganiem okiem do czytelnika. Nie widzę tu nic zdrożnego dla dzieci, a i dorosły znajdzie coś dla siebie, jeśli tylko podejdzie do lektury z odpowiednim dystansem.

Carnosaur
Harry Adam Knight
"Park kredowy". Tak powinien brzmieć tytuł tej powieści, bo zwyczajnie chodzi tu o stworzenie szeregu dinozaurów z tego okresu geologicznego. Harry Adam Knight nie trafił z tytułem, a także z położeniem akcji. Innymi słowy uprzedził Michaela Crichtona ale to Crichton wpadł na lepszy pomysł wykorzystania potencjału dinozaurów i stworzył swój "Park jurajski". Być może właśnie te elementy oraz nieco zbyt szybko zakończona akcja spowodowały, że "Carnosaur" tkwi aktualnie na półce z tanimi horrorami gore, a nie z thrillerami. 
Bo tak poza tym, to jest dobra rzecz. "Carnosaur" Harry'ego Adama Knighta to klasyczny przykład niezłej powieści, która została niesprawiedliwie potraktowana i zapomniana. Przygotowany byłem na kichę w stylu Guya Smitha, a tu proszę, spotkała mnie miła niespodzianka. Konkretna, trzymająca się kupy fabuła bez żadnego lania wody, mięsista historia, wiarygodne i nie przegadane uzasadnienie pojawienia się dinozaurów, fajna, choć nieco zbyt krótka akcyjka. Jest kilka fajnych, klimatycznych momentów jak atak dinozaurów na miasteczko, są fajne dinozaury (jak deinonychus, krewniak raptorów, czy tarbozaur, kuzyn tyranozaura).

Czerwone koszule
John Scalzi
Hugo za coś takiego? Serio? Banalna, pozbawiona polotu historyjka, stanowiąca misz masz wszystkiego ze wszystkim, w gruncie rzeczy taka efektowna wydmuszka, której w trzech epilogach Scalzi próbował nieudolnie nadać metafizycznej głębi na poziomie gimnazjum. Dobrze się to czyta, ale niestety nic ponadto, humoru w zasadzie brak. W sumie to zawiodłem się, bo Scalzi w "Bożych napędach" rozwala system stężeniem epy i wciągającej fabuły, a "Czerwone koszule" są lajtowe i od momentu odkrycia wielkiej tajemnicy zwyczajnie nużą.
Najśmieszniejsza jest ta okładka, sugerująca czytelnikowi zupełnie coś innego, niż w rzeczywistości otrzymuje. Aż mam ochotę zaspojlerować, żeby unaocznić potencjalnym ofiarom, z czym mogą mieć do czynienia.


                                                                            Las
Guy N. Smith
Gorące lato trwa, można sobie pozwolić na odrobinę literackiej szmiry. Jestem na tyle przekornym czytelnikiem, że staram się czytać wszystko, nie tylko to, co osobiście lubię najbardziej. Dzięki temu nie zrobiły na mnie wrażenia takie przereklamowane badziewia jak "Amerykańscy bogowie", czy też "Miasto ślepców", z kolei pozwoliło mi to odkryć kilka wybornych, przemilczanych dzieł jak "Odwet oceanu" Schatzinga, a przede wszystkim genialne "Źródło Mamerkusa" Leszka Białego.
Tak więc przeczytałem sobie "Las" jednego z największych tandeciarzy w historii literatury. I co? Na pewno jest lepsze od "Miasta ślepców", ale to akurat żaden sukces. Jest też ta nowelka odrobinę strawniejsza od "Węży", które mi stanęły i potrzebna była lewatywa w postaci "Braci Hioba". "Las" ma jakąś tam fabułę, jakichś tam bohaterów, którzy jakoś tam podążają z punktu A do punktu Z, po drodze nie błądząc w zakamarkach Ą, czy Ę. Innymi słowy "Las" jest na dnie, ale nie puka od spodu. 

Schismatrix
Bruce Sterling
Dziwna, bardzo specyficzna powieść. Przez długi czas nie mogłem znaleźć sensu w ekstrapolacjach autora, "Schismatrix" składała się dla mnie głównie z orgii cyberpunkowych pomysłów na przyszłość ludzkości w kosmosie. Łatwiej odpowiedzieć na pytanie, czego tu autor nie wcisnął, tymczasem bohaterowie, fabuła, czegoś takiego w klasycznym znaczeniu tutaj nie ma. Jest co prawda główny protagonista Abelard Lindsay, ale nie można powiedzieć, że jest to żywy bohater, raczej archetyp idei, które Sterling przemyca na karty "Schismatrixu".
Na szczęście gdzieś w 2/3 objętości powieści skończyły się moje męczarnie (do tego czasu książką dławiłem się przez miesiąc kawałek po kawałeczku) i zajarzyłem zamysł autora. Poprzez potop cyberpunkowej technologii na przestrzeni ponad 200 lat oraz w oparciu o losy głównego bohatera Sterling kreśli dosyć prostą w założeniu perspektywę rozwoju ludzkości na linii technologia - człowieczeństwo. Z tego punktu widzenia wizja autora wydaje się być intrygująca w szczególności, szkoda tylko że jest podana w nieumiejętny i ciężki w odbiorze sposób. To nie tyle trudna materia tylko kiepski warsztat samego pisarza (może to też kwestia tłumaczenia) decyduje o tym, że "Schismatrix" to nie jest zbyt udana pozycja s-f np. samo pojęcie Schismatrix pojawia się ni z tego ni z owego gdzieś w okolicach 230 stron i nie jest do końca wyjaśnione do czego się odnosi, czytelnik może się tylko domyślać. Niemniej warto się z tą oryginalną powieścią Sterlinga zapoznać, jest to coś innego, w szczególności w porównaniu z jednostajną, infantylną papką zalewającą rynek literatury fantastycznej.
PS Opis okładkowy niestety krzywdzi książkę, przygotowuje czytelnika na swego rodzaju space operę, a tymczasem bliżej "Schismatrixowi" do traktatu politycznego.

Obudź się i śnij. Tchorosty i inne wy-tchnienia
Ian R. MacLeod
Seria: Uczta Wyobraźni
O jakości nowel zamieszczonych w tym omnibusie niech świadczy to, że niczego już nie pamiętam, a czytałem je najdalej dwa tygodnie temu. Wszystkie są miałkie, pozbawione głębszej refleksji, czyta się je beznamiętnie i równie beznamiętnie o nich zapomina. To duża sztuka, biorąc pod uwagę, że Macleod włożył sporo pracy w budowę świata przedstawionego np. w takim "Tchoroście". Być może problem polega na tym, że nie wiadomo, jaki jest motyw przewodni tych opowiadań, po co one w ogóle powstały, co chciał autor przekazać za ich pośrednictwem. W takiej "Fatalnej laluni" tytuł zawiera w sobie wszystko, samo opowiadanie to jedyne jego rozwinięcie, nie ma tam zaskoczenia, nie ma dynamiki, jest tylko nużąca historyjka o tym, jak to pewna starsza pani wspomina bycie fatalną lalunią w czasie wojny. Podobny problem jest ze wszystkimi nowelami, które zostały oparte o ten sam schemat ni to wspomnień, ni to biografii, podsumowania dorobku życiowego, mitu, czy legendy. Mało dialogów, dużo opisów w stylu "Nad Niemnem", uzupełnione refleksjami głębokimi jak przydrożna kałuża. Słabizna, ledwo zmęczyłem i musiałem sobie zrobić dłuższą przerwę przed powieścią. Ocena nowel 3/10
Powieść "Obudź się i śnij" nie jest jakaś rewelacyjna, ale w odróżnieniu od wcześniejszych nowel jest dynamiczna, główny bohater i postaci drugoplanowe podążają z punktu A do punktu Z, po drodze odkrywając tajemnicę całej fabuły, a czytelnik podąża wraz z nimi czerpiąc czytelniczą przyjemność z tego faktu. Dobrze się to czytało. Na minus infantylny zabieg uczynienia bohaterem jednej z ikon Hollywoodu, tymczasem poza imieniem i nazwiskiem oraz raz po raz podkreślanymi cechami fizjonomii słynnego aktora (odstające uszy i krzywe zęby) niewiele czytelnik dowiaduje się o jego życiu wewnętrznym. Na plus rehabilitacja zapomnianej eterycznej blondynki Peg Entwistle, przedstawionej tutaj jako niespełniona miłość Gable'a.
No ale ok, to tylko takie bajery pod publiczkę, sama powieść jest jak na Macleoda dobra, nieco inna niż jego dotychczasowe dzieła. Jest tutaj tempo, jest tajemnica utkana w lekkim klimacie noir, jest po prostu ciekawie, nie ma snucia się bohaterów po fabule. Ocena powieści 7/10.

Trzech panów na włóczędze
Jerome K. Jerome
Niby wszystko jest ok, niby nadal ten sam absurdalny humor rodem z najlepszej angielskiej szkoły humoru, są momenty wręcz genialne, które niżej zacytuję, tyle że czegoś cały czas mi brakowało, nie było już takiej beki jak przy "Trzech panach w łódce". Próbowałem dojść do tego podczas lektury i wyszły mi następujące koncepcje: 1) odgrzewany kotlet to odgrzany kotlet, nie ma już tej świeżości, albo 2) anegdotki o Niemcach są mniej zabawne niż anegdotki o Anglikach, albo 3) może to kwestia tłumaczenia, miałem momentami wrażenie, że przekład nie daje rady, 4) sam humor Klapki jest zwyczajnie gorszy aniżeli w jego kultowej powieści, albo też 5) (co niejako może się wiązać z 4) pan Klapka dwadzieścia lat później jest już innym człowiekiem i siłą rzeczy jego humor jest też inny, bardziej dojrzały, podszyty pewną gorzką ironią?, smutkiem? ten humor wydaje się po prostu mniej śmieszny, bardziej refleksyjny, a może po prostu 6) zabrakło psa 7) ... i łódki. 
Żeby nie było że tylko psioczę i tworzę doktorat z dywagacji czym się różni humor w poszczególnych powieściach Klapki, "Trzech panów na włóczędze", mimo że gorsze od genialnych "Trzech panów w łódce", to nadal zjada na śniadanie większość tego typu opowieści, które powstały wcześniej i później. Tytułem przykładu kilka cytatów:
"(...) Postanowiliśmy zadowolić się przejażdżką po mieście głównie dlatego, że to, co widać w Berlinie, okazuje się piękniejsze gdzie indziej. Portier z hotelu przedstawił nam dorożkarza, pod którego przewodnictwem, jak nas zapewnił, powinniśmy zobaczyć wszystko, co godne obejrzenia, w jak najkrótszym czasie. Człowiek, który przyjechał po nas o dziesiątej rano, był
taki, jaki powinien być - bystry, inteligentny i dobrze poinformowany. Jego niemiecki był łatwo zrozumiały i znał trochę język angielski, którym się czasem posługiwał. Sam ten człowiek nie miał żadnych wad, ale jego koń był najbardziej obojętnym bydlęciem, za jakim zdarzyło mi się siedzieć. Poczuł do nas niechęć, kiedy tylko nas zobaczył. Po moim pierwszym wyjściu z hotelu zmierzył mnie z góry na dół zimnym, szklanym wzrokiem, potem spojrzał na drugiego konia, swojego przyjaciela, który stał naprzeciw. Wiem, co powiedział. Miał bardzo wyrazisty łeb i nawet nie próbował ukryć swoich
myśli. Oto, co powiedział:
- Zabawne rzeczy zdarzają się latem, prawda?
W następnej chwili wyszedł George i stanął za mną. Koń znowu odwrócił głowę i popatrzył na nas. Nigdy nie widziałem konia obracającego głową jak ten. Widziałem żyrafę, która zwracała uwagę, wyczyniając sztuczki ze swoją szyją, ale to zwierzę było bardziej podobne do koszmaru sennego po zakrapianym dniu w Ascot, po obiedzie z sześcioma starymi kumplami. Gdybym zobaczył jego oczy
patrzące na mnie pomiędzy tylnymi nogami, wątpię, czy byłbym zdziwiony. Wydawał się bardziej rozbawiony George'em niż mną. Znowu obrócił się do przyjaciela.
- Nadzwyczajny, nieprawdaż - zauważył. - Przypuszczam, że gdzieś musi być miejsce ich hodowli. - A potem zaczął liczyć muchy na swojej lewej łopatce. Zacząłem się zastanawiać, czy czasem nie stracił w młodości matki i nie został wychowany przez kota.
George i ja wsiedliśmy do dorożki, czekając na Harrisa, przyszedł moment później. Osobiście sądzę, że wyglądał raczej schludnie. Miał na sobie biały, flanelowy garnitur, który przeznaczył specjalnie do jazdy na rowerze w gorące dni. Jego kapelusz mógł się wydawać nieco niezwykły, ale dobrze chronił od słońca. Koń, spojrzawszy na niego, powiedział: „Gott in Himmel" tak wyraźnie, jak tylko koń może powiedzieć, i ruszył wzdłuż Friedrich Strasse szybkim kłusem, zostawiając Harrisa i dorożkarza na chodniku. (...)" rozdział 6 str. 108
"(...) w Niemczech większość ludzkich wad i głupoty ginie jako błahostki w porównaniu z ogromem winy, jaką stanowi chodzenie po trawie. Nigdzie, w żadnych okolicznościach i nigdy nie możesz w Niemczech chodzić po trawie. Trawa jest tam prawdziwym fetyszem. Położenie stopy na niemieckiej trawie może być tak wielkim świętokradztwem jak taniec na mahometańskim dywaniku modlitewnym. Prawdziwe psy szanują niemiecką trawę. Żaden niemiecki pies nie może marzyć o położeniu na niej łapy. Jeśli w Niemczech widzisz psa pędzącego po trawie, z całą pewnością jest to pies jakiegoś niezbyt obytego obcokrajowca. W Anglii, kiedy nie chcemy wpuścić gdzieś psów, stawiamy drucianą siatkę wysoką na sześć stóp, z kolcami na wierzchu. W Niemczech stawia się na środku tabliczkę z ogłoszeniem: „Hunden
verboten", a pies, który ma niemiecką krew, patrzy na tę tabliczkę i odchodzi daleko. Pewnego razu widziałem w niemieckim parku, jak ogrodnik stąpał ostrożnie po trawie w filcowych butach i przeniósł stamtąd chrząszcza, umieszczając go łagodnie, lecz stanowczo na żwirze, po czym
czuwał surowo nad owadem, patrząc, czy nie próbuje wracać na trawę, a chrząszcz, który wyglądał na trochę zawstydzonego, szedł pospiesznie rynsztokiem i skręcił na ścieżkę oznaczoną Ausgang.(...)" rozdział 9 str. 157
"(...) Niemiecki obywatel jest żołnierzem, a gliniarz jego oficerem. Na ulicy policjant kieruje nim, gdzie ma iść i jak szybko. Na początku każdego mostu stoi policjant, aby pouczyć Niemca, jak ma go przekroczyć. Gdyby nie było tam gliniarza, prawdopodobnie obywatel usiadłby i czekał, aż rzeka go minie.(...)" rozdział 14, str. 231

Teatrzyk Zielona Gęś... Ma zaszczyt przedstawić w formie komiksu osiem odsłon
Konstanty Ildefons Gałczyński
Bardzo dobra kreska oddająca absurdalność historyjek Gałczyńskiego, tylko dlaczego tylko osiem skeczy, łącznie jedynie 76 stron komiksu? Zanim się wciągnąłem, to już był koniec, jeszcze dobrze nie liznąłem, a lód już się skończył. Teatrzyk w formie komiksu super, pozostaje spory niedosyt.

Czarne minuty
Martin Solares
Facet napisał jedną, jedyną powieść, a jej główną zaletą jest przedstawienie polskiemu czytelnikowi egzotycznego świata społecznego Ameryki Łacińskiej. Policji przeżartej korupcją, władzy toczonej nepotyzmem i kolesiostwem. "Czarne minuty" to nie piękna nowelka w stylu Luz Marii, tutaj życie społeczne toczy rak hipokryzji. Nie o intrygę kryminalną tu idzie, śledztwa praktycznie nie ma, bo też ślady są oczywiste, a sprawca nawet chce być złapany. "Czarne minuty" to życie społeczne Meksyku w pigułce.
Niezła rzecz, chociaż mogła być lepsza. Powieść wciąga, czyta się świetnie, niestety Solares nie ustrzegł się typowych błędów debiutanta, "Czarne minuty" są momentami chaotyczne, zdarzają się długaśne mielizny fabularne, opowieść dryfuje jak chce, mrowie bohaterów się miesza i nie do końca momentami wiadomo kto jest kim i co się w ogóle dzieje, do tego oryginalny podział fabularny na dwie linie czasowe też nie sprzyja przejrzystości. Niemniej fajnie, że ta książka się w Polsce ukazała, wydawnictwo Czarne obrało ciekawy kierunek zamiast tych oklepanych już do bólu kryminałów skandynawskich, oby coś jeszcze z tamtego regionu świata się u nas ukazało.

Fistaszki zebrane 1967-1968
Charles M. Schulz
Fistaszki, co tu dużo pisać. Po prostu klasyka, Garfieldy i inne komiksy paskowe się mogą schować. Któż nie kocha Snoop'yego, nie cierpi paskudnej Lucy, nie współczuje pechowemu Charliemu, czy też nie kibicuje jego wiecznie przegrywającej drużynie baseballowej, która w końcu wygrywa, gdy nie ma w jej składzie Charliego. 
Miałem okazję przeczytać paski z lat 1967-1968 i już nie mogę się doczekać, kiedy wpadnie w moje ręce kolejny tom Fistaszków.

Chimera
Stephen Gallagher
Gallagher to pisarz, który zrobił na mnie zaskakująco pozytywne wrażenie, kiedy byłem gówniarzem i zaczytywałem się w Higginsach i Mastertonach. Sprzedawanego w ramach serii Amber - sensacja przede wszystkim kojarzę z cienia autentycznego strachu wywołanego lekturą jego powieści, jego powieści były lepszymi horrorami niż np. dzieła takiegoo Herberta. Takie w każdym razie mam wspomnienie z dzieciństwa. 
Odświeżyłem sobie ostatnio Mastertona i Guya Smitha, to i postanowiłem sięgnąć Gallaghera i srodze się rozczarowałem. Nie pamiętam, czy czytałem kiedyś "Chimerę", ale mam nadzieję, że to nie ta powieść była źródłem moich pozytywnych wspomnień. To, co rzuca się w oczy to fakt, że nie wiadomo, co jest myślą przewodnią "Chimery". Przez pierwszą połowę absolutnie nic się nie dzieje, bohaterowie snują się z kąta w kąt szkockiej prowincji, jakby Gallagher desperacko pragnął wejść w szranki z polską kinematografią. Potem nagle z czapy pojawia się niby romans, który nagle znika, potem chyba główny bohater zamienia się w młodego Jamesa Bonda. Na łamach krótkiej powieści pojawia się mrowie bohaterów, którym Gallagher poświęca mnóstwo miejsca, bezcennie rozpychając objętość powieści ponad przepisowe 200 stron. Całość podlana jest sosem wysoce wątpliwych moralnie działań poszczególnych postaci, co do których Gallagher nie podejmuje żadnych refleksji. Dreszczyk strachu? Jest może w dwóch sytuacjach. Wszystko kończy się nagle i nie wiadomo, czy miała być kontynuacja, czy jak, w każdym razie mam takie poczucie, że w sumie fajnie się czytało, tylko dlaczego to takie słabe.

Bracia Hioba
Rebecca Gablé
Rebecca Gable i Elżbieta Cherezińska. Dwie pisarki, które obrały tematykę średniowieczną, obydwie samouki i własnym asumptem tworzące powieści historyczne. Jedna czyni to sprawnie, druga tworzy niestrawne kupsztale.
"Bracia Hioba" to całkiem fajne, napisane ze swadą czytadełko. Gable wykorzystuje fakty historyczne i zgrabnie wplata je w wymyśloną przez siebie opowieść o grupie społecznych wyrzutków, chorych psychicznie i zdeformowanych, którzy tworzą coś na kształt wykoślawionej drużyny pierścienia. Fabuła trąci lekko operą mydlaną, niemniej Gable naprawdę stara się oddać realia epoki (np. rola religii w życiu politycznym). Co prawda nadal daleko jej do genialnego "Źródła Mamerkusa" Leszka Białego, ale jest ciut lepiej niż w "Filarach Ziemi" Folletta, a w ogóle Gable deklasuje Cherezińską. Specjalnie porównuję ją do Cherezińskiej, która zastosowała ten sam zamysł literacki w "Grze w kości" (stworzenie fikcji literackiej w oparciu o znane i przełomowe fakty historyczne), tylko że Cherezińskiej wyszło coś tak okropnego, o czym przyzwoici ludzie nie powinni rozmawiać. Pisałem zresztą o tym przy recenzji "Gry w kości".
Tymczasem "Bracia Hioba" autentycznie wciągają, fabuła i historia się płynnie i wiarygodnie zazębiają, a sami bracia Hioba są przesympatyczni, z super wątkiem króla Edmunda na czele. Widać, że Gable ma smykałkę i talent do pisania powieści historycznych. Szkoda tylko że nie uniknęła kilku rozwiązań m.in. niepotrzebnie wyjaśniała do końca wątek króla Edmunda, mogła to przemilczeć i pozostawić intrygujące niedopowiedzenia. Ale i tak jest świetnie, 880 stron zbitej lektury, a w ogóle tego nie czuć (no może poza wagą książki).