sobota, 26 września 2015

Skrót za siatkę cz.11 - czytelnicze podsumowanie lata

Poniżej zebrane recenzje z okresu wakacyjnego. Ułożone są w kolejności przypadkowej, kopiuj-wklej z LC.

Z Archiwum X (tom 2)

Żywiciele
Jeżeli zaletą "Wyznawców" był klimat i całkiem niezła kreska oddająca obraz postaci serialu, przy zasadniczym braku innych zalet, tak "Żywiciele" nie mają nawet tego. Fatalna kreska (przede wszystkim Carlosa Valenzueli), która sprawia że Fox Mulder i Dana Scully nie wyglądają jak znani nam Mulder i Scully, odbiera historii jakikolwiek klimat. Inne postaci także nie przypominają samych siebie.
Do tego dochodzi fakt, że "Żywiciele" to tak naprawdę kilka odrębnych, niepowiązanych historyjek, które w dodatku sprawiają wrażenie prologów do czegoś większego, jakby były swego rodzaju zajawką, viralową promocją powstającego reboota serialu.
"Żywiciele" - najlepsza historyjka w tym zbiorze, ale to już było (odcinek "Host", sezon 2 odc.2); pojawia się tu kilka niejasności, a wątek ukraiński totalnie chybiony i nieświeży; żywiciele zachowują się w komiksie jak ludzie, a kto pamięta świetny odcinek "Host", to wie, że te stworki były co najwyżej humanoidami, przepoczwarzonymi przywrami, ale bez cech ludzkich. Smutna niekonsekwencja.
"Mr. X" - potem jest epizod z mr. X-em, który nie wygląda jak Mr.X (gdyby nie X na szybie okna, to bym się nie domyślił, że to kultowy murzyn). Historyjka zupełnie nieczytelna, nawet dla takiego fana serialu jak ja, retrospekcje, jakaś akcja z zabijaniem dzieci w szkołach, palacz, Deep Throat, pewnie to ma być odcinek mitologiczny, ale nic z tego nie zrozumiałem. 
"Szczebioczący bóg" - tu się pojawia zalążek klimatu i autentycznej grozy, gdyby tylko ktoś pokusił się o wyjaśnienie, o co w ogóle biega. A tak mamy robale, mamy Scully w zagrożeniu, tylko nie wiadomo, co, z czego i dlaczego się dzieje w tym epizodziku.
"Wspomnienia Palacza" - czyli jak to się stało, że Mulder jest jego synem. Pozbawione głębi, schematyczne i nic z niego nie wynika. Na koniec pojawia się jakiś kolo w okularach, który siłą kinezy powala palacza i daje mu do zrozumienia kto tu rządzi. 
Koniec komiksu i wielkie WTF dla tego półproduktu, z którym właśnie miałem do czynienia.

Letarg
Thomas Enger
Cykl: Henning Juul (tom 1)
Słaba powieść, słaby początek cyklu. Jako kryminał - niewiarygodna, jako obyczajówka - poprawna politycznie, jako coś innego - zwyczajnie nudne. 
Zainteresowałem się "Letargiem" z uwagi na poruszony motyw prawa szaria z punktu widzenia Skandynawa. Niestety wątek ten został wykorzystany karygodnie, z typową dla tamtego regionu poprawnością polityczną, ostatecznie bowiem intryga została rozpisana jako dramat rodzinny rdzennych Norwegów, a wątek szaria został zakończony banalnym stereotypem że "nie wszyscy muzułmanie są fundamentalistami", zapominając o tym, że sam islam ze swej natury jest religią fundamentalistyczną. Poprawność polityczna, czyli pełzająca cenzura, do wyrzygania. Słaby, nijaki początek kariery pisarskiej Thomasa Engera.

Bóle fantomowe
Autor: Thomas Enger
Cykl: Henning Juul (tom 2)
Jest lepiej niż w "Letargu", ale to nadal mocno przeciętna pozycja. Enger poprawił warsztat, lepiej wygląda też intryga, bohaterowie też sprawiają wrażenie bardziej wiarygodnych. Szkoda tylko że "Bóle fantomowe" to element większej całości, Enger przez ponad połowę książki prowadzi wątek, który ostatecznie nie doczekuje się wyjaśnienia! To oznacza, że omawiana powieść nie ma samodzielnego charakteru, a odpowiedzi należy szukać w kolejnych zapowiedzianych czterech książkach, z których trzy jeszcze nawet nie powstały. Bardzo tego nie lubię, takiej manipulacji czytelnikiem i za to, za karę, obniżka oceny.



Późne lato
John Crowley
Mamerkus poleca!
Wspaniała, zapadająca w pamięć, metafizyczna przypowieść. Uczta wyobraźni. John Crowley stworzył dzieło sztuki, unikatową wizję postapo, jakże różną od literackiej mizerii Hugh Howeya. 
Ciężko napisać o "Późnym lecie" coś konkretnego i nie popaść w banał. Jest to opowieść pełna ukrytych i jawnych znaczeń, alegorii i prostych prawd, podziałów dychotomicznych i podziałów nieskończonych, światłości-mroku, życia-śmierci, lata-zimy, niespełnionej miłości oraz poszukiwania tajemnic, sensu własnego istnienia, poszukiwaniu siebie. A jednak same banały popisałem. To może inaczej - na początku pojawia się cytat z Kafki, w którym zawiera się całe multum znaczeń "Późnego lata":
"Gdybyś słuchał przypowieści, sam zmieniłbyś się w przypowieść; to dobry sposób, by uniknąć wszelkich codziennych trosk.
Drugi rzekł: Gotów jestem iść o zakład, że i to zdanie jest przypowieścią.
Pierwszy odparł: Wygrałeś.
Drugi stwierdził: Niestety, jedynie w przypowieści.
Pierwszy na to: Nie, w rzeczywistości. W przypowieści poniosłeś klęskę."
Idealna lektura na schyłek lata, kiedy umysł człowieka zaczyna pokrywać mrok na atawistyczną myśl o zbliżającej się zimie. I to zakończenie, jedno z najlepszych, jakie miałem okazję przeczytać we współczesnej literaturze, perfekcyjnie podsumowujące koncepcję powieści.
PS Z uwagi na swoją oryginalną, działającą na wyobraźnię treść powieść Crowleya idealnie nadaje się do wydania w Uczcie Wyobraźni, sztandarowej serii wydawnictwa Mag. Zastanawiam się, czy pan Andrzej Miszkurka, podobno prywatnie fan Crowleya, wyda coś w UW, może legendarne "Endless things", które do tej pory nie doczekało się polskiego wydania?

Zmiana
Hugh C. Howey
Nie mogłem skończyć tego badziewia przez 2 miesiące, zmęczyłem siłą woli. Przerażająco nudne, rozwleczone, miałkie intelektualnie, wręcz infantylne, z kiepsko rozpisanymi, nieciekawymi bohaterami i jeszcze gorzej rozpisaną fabułą, zaś zaproponowany koniec świata to kuriozum jakiego w postapo jeszcze nie czytałem. Wątek miłosny z kolei to mokry sen 12-latka. Szkoda że takie badziewia rozpychają się na rynku i wypierają wartościową literaturę typu zapomniany na naszym rynku John Crowley.




Węże
Guy N. Smith
Sam temat nie jest zły, ale wykonanie Smitha tragiczne. Powieść napisana bez ładu, składu i większego sensu. Suspens podany na tacy jak mięsny jeż, bohaterowie gorzej rozpisani niż w "Trudnych sprawach", fabuła zaginęła w odmętach umysłu autora, co razem daje jedną z najgorszy rzeczy, jakie w życiu dane mi było czytać.
Ale, "Węże" mają jedną, niewielką wartość - kilka interesujących wiadomości zoologicznych (mangusty i poszczególne rodzaje węży).






Gabinet gadów
Lemony Snicket
Cykl: Seria niefortunnych zdarzeń (tom 2)
Dawno temu przeczytałem "Przykry początek" i po lekturze "Gabinetu gadów" mam podobne jak wtedy wrażenia. Fajna, dojrzała, specjalnie pesymistyczna i dołująca lektura, gdzie dorośli to źli lub dobroduszni kretyni, a dzieciaki są sprytniejsze niż ustawa przewiduje. Strasząc i dołując - uczy. Jest to równie niezrozumiałe, co psychodeliczne Teletubisie dla niemowlaków, tyle że w tym pozornym szaleństwie jest metoda Lemony Snicketa na wyrobienie w dzieciakach zaradności (Wioletka), pociągu do wiedzy (Klaus) oraz braku strachu przed ogromnym światem (Słoneczko).
Mnie się to fajnie czyta, jak makabryczną historię z mruganiem okiem do czytelnika. Nie widzę tu nic zdrożnego dla dzieci, a i dorosły znajdzie coś dla siebie, jeśli tylko podejdzie do lektury z odpowiednim dystansem.

Carnosaur
Harry Adam Knight
"Park kredowy". Tak powinien brzmieć tytuł tej powieści, bo zwyczajnie chodzi tu o stworzenie szeregu dinozaurów z tego okresu geologicznego. Harry Adam Knight nie trafił z tytułem, a także z położeniem akcji. Innymi słowy uprzedził Michaela Crichtona ale to Crichton wpadł na lepszy pomysł wykorzystania potencjału dinozaurów i stworzył swój "Park jurajski". Być może właśnie te elementy oraz nieco zbyt szybko zakończona akcja spowodowały, że "Carnosaur" tkwi aktualnie na półce z tanimi horrorami gore, a nie z thrillerami. 
Bo tak poza tym, to jest dobra rzecz. "Carnosaur" Harry'ego Adama Knighta to klasyczny przykład niezłej powieści, która została niesprawiedliwie potraktowana i zapomniana. Przygotowany byłem na kichę w stylu Guya Smitha, a tu proszę, spotkała mnie miła niespodzianka. Konkretna, trzymająca się kupy fabuła bez żadnego lania wody, mięsista historia, wiarygodne i nie przegadane uzasadnienie pojawienia się dinozaurów, fajna, choć nieco zbyt krótka akcyjka. Jest kilka fajnych, klimatycznych momentów jak atak dinozaurów na miasteczko, są fajne dinozaury (jak deinonychus, krewniak raptorów, czy tarbozaur, kuzyn tyranozaura).

Czerwone koszule
John Scalzi
Hugo za coś takiego? Serio? Banalna, pozbawiona polotu historyjka, stanowiąca misz masz wszystkiego ze wszystkim, w gruncie rzeczy taka efektowna wydmuszka, której w trzech epilogach Scalzi próbował nieudolnie nadać metafizycznej głębi na poziomie gimnazjum. Dobrze się to czyta, ale niestety nic ponadto, humoru w zasadzie brak. W sumie to zawiodłem się, bo Scalzi w "Bożych napędach" rozwala system stężeniem epy i wciągającej fabuły, a "Czerwone koszule" są lajtowe i od momentu odkrycia wielkiej tajemnicy zwyczajnie nużą.
Najśmieszniejsza jest ta okładka, sugerująca czytelnikowi zupełnie coś innego, niż w rzeczywistości otrzymuje. Aż mam ochotę zaspojlerować, żeby unaocznić potencjalnym ofiarom, z czym mogą mieć do czynienia.


                                                                            Las
Guy N. Smith
Gorące lato trwa, można sobie pozwolić na odrobinę literackiej szmiry. Jestem na tyle przekornym czytelnikiem, że staram się czytać wszystko, nie tylko to, co osobiście lubię najbardziej. Dzięki temu nie zrobiły na mnie wrażenia takie przereklamowane badziewia jak "Amerykańscy bogowie", czy też "Miasto ślepców", z kolei pozwoliło mi to odkryć kilka wybornych, przemilczanych dzieł jak "Odwet oceanu" Schatzinga, a przede wszystkim genialne "Źródło Mamerkusa" Leszka Białego.
Tak więc przeczytałem sobie "Las" jednego z największych tandeciarzy w historii literatury. I co? Na pewno jest lepsze od "Miasta ślepców", ale to akurat żaden sukces. Jest też ta nowelka odrobinę strawniejsza od "Węży", które mi stanęły i potrzebna była lewatywa w postaci "Braci Hioba". "Las" ma jakąś tam fabułę, jakichś tam bohaterów, którzy jakoś tam podążają z punktu A do punktu Z, po drodze nie błądząc w zakamarkach Ą, czy Ę. Innymi słowy "Las" jest na dnie, ale nie puka od spodu. 

Schismatrix
Bruce Sterling
Dziwna, bardzo specyficzna powieść. Przez długi czas nie mogłem znaleźć sensu w ekstrapolacjach autora, "Schismatrix" składała się dla mnie głównie z orgii cyberpunkowych pomysłów na przyszłość ludzkości w kosmosie. Łatwiej odpowiedzieć na pytanie, czego tu autor nie wcisnął, tymczasem bohaterowie, fabuła, czegoś takiego w klasycznym znaczeniu tutaj nie ma. Jest co prawda główny protagonista Abelard Lindsay, ale nie można powiedzieć, że jest to żywy bohater, raczej archetyp idei, które Sterling przemyca na karty "Schismatrixu".
Na szczęście gdzieś w 2/3 objętości powieści skończyły się moje męczarnie (do tego czasu książką dławiłem się przez miesiąc kawałek po kawałeczku) i zajarzyłem zamysł autora. Poprzez potop cyberpunkowej technologii na przestrzeni ponad 200 lat oraz w oparciu o losy głównego bohatera Sterling kreśli dosyć prostą w założeniu perspektywę rozwoju ludzkości na linii technologia - człowieczeństwo. Z tego punktu widzenia wizja autora wydaje się być intrygująca w szczególności, szkoda tylko że jest podana w nieumiejętny i ciężki w odbiorze sposób. To nie tyle trudna materia tylko kiepski warsztat samego pisarza (może to też kwestia tłumaczenia) decyduje o tym, że "Schismatrix" to nie jest zbyt udana pozycja s-f np. samo pojęcie Schismatrix pojawia się ni z tego ni z owego gdzieś w okolicach 230 stron i nie jest do końca wyjaśnione do czego się odnosi, czytelnik może się tylko domyślać. Niemniej warto się z tą oryginalną powieścią Sterlinga zapoznać, jest to coś innego, w szczególności w porównaniu z jednostajną, infantylną papką zalewającą rynek literatury fantastycznej.
PS Opis okładkowy niestety krzywdzi książkę, przygotowuje czytelnika na swego rodzaju space operę, a tymczasem bliżej "Schismatrixowi" do traktatu politycznego.

Obudź się i śnij. Tchorosty i inne wy-tchnienia
Ian R. MacLeod
Seria: Uczta Wyobraźni
O jakości nowel zamieszczonych w tym omnibusie niech świadczy to, że niczego już nie pamiętam, a czytałem je najdalej dwa tygodnie temu. Wszystkie są miałkie, pozbawione głębszej refleksji, czyta się je beznamiętnie i równie beznamiętnie o nich zapomina. To duża sztuka, biorąc pod uwagę, że Macleod włożył sporo pracy w budowę świata przedstawionego np. w takim "Tchoroście". Być może problem polega na tym, że nie wiadomo, jaki jest motyw przewodni tych opowiadań, po co one w ogóle powstały, co chciał autor przekazać za ich pośrednictwem. W takiej "Fatalnej laluni" tytuł zawiera w sobie wszystko, samo opowiadanie to jedyne jego rozwinięcie, nie ma tam zaskoczenia, nie ma dynamiki, jest tylko nużąca historyjka o tym, jak to pewna starsza pani wspomina bycie fatalną lalunią w czasie wojny. Podobny problem jest ze wszystkimi nowelami, które zostały oparte o ten sam schemat ni to wspomnień, ni to biografii, podsumowania dorobku życiowego, mitu, czy legendy. Mało dialogów, dużo opisów w stylu "Nad Niemnem", uzupełnione refleksjami głębokimi jak przydrożna kałuża. Słabizna, ledwo zmęczyłem i musiałem sobie zrobić dłuższą przerwę przed powieścią. Ocena nowel 3/10
Powieść "Obudź się i śnij" nie jest jakaś rewelacyjna, ale w odróżnieniu od wcześniejszych nowel jest dynamiczna, główny bohater i postaci drugoplanowe podążają z punktu A do punktu Z, po drodze odkrywając tajemnicę całej fabuły, a czytelnik podąża wraz z nimi czerpiąc czytelniczą przyjemność z tego faktu. Dobrze się to czytało. Na minus infantylny zabieg uczynienia bohaterem jednej z ikon Hollywoodu, tymczasem poza imieniem i nazwiskiem oraz raz po raz podkreślanymi cechami fizjonomii słynnego aktora (odstające uszy i krzywe zęby) niewiele czytelnik dowiaduje się o jego życiu wewnętrznym. Na plus rehabilitacja zapomnianej eterycznej blondynki Peg Entwistle, przedstawionej tutaj jako niespełniona miłość Gable'a.
No ale ok, to tylko takie bajery pod publiczkę, sama powieść jest jak na Macleoda dobra, nieco inna niż jego dotychczasowe dzieła. Jest tutaj tempo, jest tajemnica utkana w lekkim klimacie noir, jest po prostu ciekawie, nie ma snucia się bohaterów po fabule. Ocena powieści 7/10.

Trzech panów na włóczędze
Jerome K. Jerome
Niby wszystko jest ok, niby nadal ten sam absurdalny humor rodem z najlepszej angielskiej szkoły humoru, są momenty wręcz genialne, które niżej zacytuję, tyle że czegoś cały czas mi brakowało, nie było już takiej beki jak przy "Trzech panach w łódce". Próbowałem dojść do tego podczas lektury i wyszły mi następujące koncepcje: 1) odgrzewany kotlet to odgrzany kotlet, nie ma już tej świeżości, albo 2) anegdotki o Niemcach są mniej zabawne niż anegdotki o Anglikach, albo 3) może to kwestia tłumaczenia, miałem momentami wrażenie, że przekład nie daje rady, 4) sam humor Klapki jest zwyczajnie gorszy aniżeli w jego kultowej powieści, albo też 5) (co niejako może się wiązać z 4) pan Klapka dwadzieścia lat później jest już innym człowiekiem i siłą rzeczy jego humor jest też inny, bardziej dojrzały, podszyty pewną gorzką ironią?, smutkiem? ten humor wydaje się po prostu mniej śmieszny, bardziej refleksyjny, a może po prostu 6) zabrakło psa 7) ... i łódki. 
Żeby nie było że tylko psioczę i tworzę doktorat z dywagacji czym się różni humor w poszczególnych powieściach Klapki, "Trzech panów na włóczędze", mimo że gorsze od genialnych "Trzech panów w łódce", to nadal zjada na śniadanie większość tego typu opowieści, które powstały wcześniej i później. Tytułem przykładu kilka cytatów:
"(...) Postanowiliśmy zadowolić się przejażdżką po mieście głównie dlatego, że to, co widać w Berlinie, okazuje się piękniejsze gdzie indziej. Portier z hotelu przedstawił nam dorożkarza, pod którego przewodnictwem, jak nas zapewnił, powinniśmy zobaczyć wszystko, co godne obejrzenia, w jak najkrótszym czasie. Człowiek, który przyjechał po nas o dziesiątej rano, był
taki, jaki powinien być - bystry, inteligentny i dobrze poinformowany. Jego niemiecki był łatwo zrozumiały i znał trochę język angielski, którym się czasem posługiwał. Sam ten człowiek nie miał żadnych wad, ale jego koń był najbardziej obojętnym bydlęciem, za jakim zdarzyło mi się siedzieć. Poczuł do nas niechęć, kiedy tylko nas zobaczył. Po moim pierwszym wyjściu z hotelu zmierzył mnie z góry na dół zimnym, szklanym wzrokiem, potem spojrzał na drugiego konia, swojego przyjaciela, który stał naprzeciw. Wiem, co powiedział. Miał bardzo wyrazisty łeb i nawet nie próbował ukryć swoich
myśli. Oto, co powiedział:
- Zabawne rzeczy zdarzają się latem, prawda?
W następnej chwili wyszedł George i stanął za mną. Koń znowu odwrócił głowę i popatrzył na nas. Nigdy nie widziałem konia obracającego głową jak ten. Widziałem żyrafę, która zwracała uwagę, wyczyniając sztuczki ze swoją szyją, ale to zwierzę było bardziej podobne do koszmaru sennego po zakrapianym dniu w Ascot, po obiedzie z sześcioma starymi kumplami. Gdybym zobaczył jego oczy
patrzące na mnie pomiędzy tylnymi nogami, wątpię, czy byłbym zdziwiony. Wydawał się bardziej rozbawiony George'em niż mną. Znowu obrócił się do przyjaciela.
- Nadzwyczajny, nieprawdaż - zauważył. - Przypuszczam, że gdzieś musi być miejsce ich hodowli. - A potem zaczął liczyć muchy na swojej lewej łopatce. Zacząłem się zastanawiać, czy czasem nie stracił w młodości matki i nie został wychowany przez kota.
George i ja wsiedliśmy do dorożki, czekając na Harrisa, przyszedł moment później. Osobiście sądzę, że wyglądał raczej schludnie. Miał na sobie biały, flanelowy garnitur, który przeznaczył specjalnie do jazdy na rowerze w gorące dni. Jego kapelusz mógł się wydawać nieco niezwykły, ale dobrze chronił od słońca. Koń, spojrzawszy na niego, powiedział: „Gott in Himmel" tak wyraźnie, jak tylko koń może powiedzieć, i ruszył wzdłuż Friedrich Strasse szybkim kłusem, zostawiając Harrisa i dorożkarza na chodniku. (...)" rozdział 6 str. 108
"(...) w Niemczech większość ludzkich wad i głupoty ginie jako błahostki w porównaniu z ogromem winy, jaką stanowi chodzenie po trawie. Nigdzie, w żadnych okolicznościach i nigdy nie możesz w Niemczech chodzić po trawie. Trawa jest tam prawdziwym fetyszem. Położenie stopy na niemieckiej trawie może być tak wielkim świętokradztwem jak taniec na mahometańskim dywaniku modlitewnym. Prawdziwe psy szanują niemiecką trawę. Żaden niemiecki pies nie może marzyć o położeniu na niej łapy. Jeśli w Niemczech widzisz psa pędzącego po trawie, z całą pewnością jest to pies jakiegoś niezbyt obytego obcokrajowca. W Anglii, kiedy nie chcemy wpuścić gdzieś psów, stawiamy drucianą siatkę wysoką na sześć stóp, z kolcami na wierzchu. W Niemczech stawia się na środku tabliczkę z ogłoszeniem: „Hunden
verboten", a pies, który ma niemiecką krew, patrzy na tę tabliczkę i odchodzi daleko. Pewnego razu widziałem w niemieckim parku, jak ogrodnik stąpał ostrożnie po trawie w filcowych butach i przeniósł stamtąd chrząszcza, umieszczając go łagodnie, lecz stanowczo na żwirze, po czym
czuwał surowo nad owadem, patrząc, czy nie próbuje wracać na trawę, a chrząszcz, który wyglądał na trochę zawstydzonego, szedł pospiesznie rynsztokiem i skręcił na ścieżkę oznaczoną Ausgang.(...)" rozdział 9 str. 157
"(...) Niemiecki obywatel jest żołnierzem, a gliniarz jego oficerem. Na ulicy policjant kieruje nim, gdzie ma iść i jak szybko. Na początku każdego mostu stoi policjant, aby pouczyć Niemca, jak ma go przekroczyć. Gdyby nie było tam gliniarza, prawdopodobnie obywatel usiadłby i czekał, aż rzeka go minie.(...)" rozdział 14, str. 231

Teatrzyk Zielona Gęś... Ma zaszczyt przedstawić w formie komiksu osiem odsłon
Konstanty Ildefons Gałczyński
Bardzo dobra kreska oddająca absurdalność historyjek Gałczyńskiego, tylko dlaczego tylko osiem skeczy, łącznie jedynie 76 stron komiksu? Zanim się wciągnąłem, to już był koniec, jeszcze dobrze nie liznąłem, a lód już się skończył. Teatrzyk w formie komiksu super, pozostaje spory niedosyt.

Czarne minuty
Martin Solares
Facet napisał jedną, jedyną powieść, a jej główną zaletą jest przedstawienie polskiemu czytelnikowi egzotycznego świata społecznego Ameryki Łacińskiej. Policji przeżartej korupcją, władzy toczonej nepotyzmem i kolesiostwem. "Czarne minuty" to nie piękna nowelka w stylu Luz Marii, tutaj życie społeczne toczy rak hipokryzji. Nie o intrygę kryminalną tu idzie, śledztwa praktycznie nie ma, bo też ślady są oczywiste, a sprawca nawet chce być złapany. "Czarne minuty" to życie społeczne Meksyku w pigułce.
Niezła rzecz, chociaż mogła być lepsza. Powieść wciąga, czyta się świetnie, niestety Solares nie ustrzegł się typowych błędów debiutanta, "Czarne minuty" są momentami chaotyczne, zdarzają się długaśne mielizny fabularne, opowieść dryfuje jak chce, mrowie bohaterów się miesza i nie do końca momentami wiadomo kto jest kim i co się w ogóle dzieje, do tego oryginalny podział fabularny na dwie linie czasowe też nie sprzyja przejrzystości. Niemniej fajnie, że ta książka się w Polsce ukazała, wydawnictwo Czarne obrało ciekawy kierunek zamiast tych oklepanych już do bólu kryminałów skandynawskich, oby coś jeszcze z tamtego regionu świata się u nas ukazało.

Fistaszki zebrane 1967-1968
Charles M. Schulz
Fistaszki, co tu dużo pisać. Po prostu klasyka, Garfieldy i inne komiksy paskowe się mogą schować. Któż nie kocha Snoop'yego, nie cierpi paskudnej Lucy, nie współczuje pechowemu Charliemu, czy też nie kibicuje jego wiecznie przegrywającej drużynie baseballowej, która w końcu wygrywa, gdy nie ma w jej składzie Charliego. 
Miałem okazję przeczytać paski z lat 1967-1968 i już nie mogę się doczekać, kiedy wpadnie w moje ręce kolejny tom Fistaszków.

Chimera
Stephen Gallagher
Gallagher to pisarz, który zrobił na mnie zaskakująco pozytywne wrażenie, kiedy byłem gówniarzem i zaczytywałem się w Higginsach i Mastertonach. Sprzedawanego w ramach serii Amber - sensacja przede wszystkim kojarzę z cienia autentycznego strachu wywołanego lekturą jego powieści, jego powieści były lepszymi horrorami niż np. dzieła takiegoo Herberta. Takie w każdym razie mam wspomnienie z dzieciństwa. 
Odświeżyłem sobie ostatnio Mastertona i Guya Smitha, to i postanowiłem sięgnąć Gallaghera i srodze się rozczarowałem. Nie pamiętam, czy czytałem kiedyś "Chimerę", ale mam nadzieję, że to nie ta powieść była źródłem moich pozytywnych wspomnień. To, co rzuca się w oczy to fakt, że nie wiadomo, co jest myślą przewodnią "Chimery". Przez pierwszą połowę absolutnie nic się nie dzieje, bohaterowie snują się z kąta w kąt szkockiej prowincji, jakby Gallagher desperacko pragnął wejść w szranki z polską kinematografią. Potem nagle z czapy pojawia się niby romans, który nagle znika, potem chyba główny bohater zamienia się w młodego Jamesa Bonda. Na łamach krótkiej powieści pojawia się mrowie bohaterów, którym Gallagher poświęca mnóstwo miejsca, bezcennie rozpychając objętość powieści ponad przepisowe 200 stron. Całość podlana jest sosem wysoce wątpliwych moralnie działań poszczególnych postaci, co do których Gallagher nie podejmuje żadnych refleksji. Dreszczyk strachu? Jest może w dwóch sytuacjach. Wszystko kończy się nagle i nie wiadomo, czy miała być kontynuacja, czy jak, w każdym razie mam takie poczucie, że w sumie fajnie się czytało, tylko dlaczego to takie słabe.

Bracia Hioba
Rebecca Gablé
Rebecca Gable i Elżbieta Cherezińska. Dwie pisarki, które obrały tematykę średniowieczną, obydwie samouki i własnym asumptem tworzące powieści historyczne. Jedna czyni to sprawnie, druga tworzy niestrawne kupsztale.
"Bracia Hioba" to całkiem fajne, napisane ze swadą czytadełko. Gable wykorzystuje fakty historyczne i zgrabnie wplata je w wymyśloną przez siebie opowieść o grupie społecznych wyrzutków, chorych psychicznie i zdeformowanych, którzy tworzą coś na kształt wykoślawionej drużyny pierścienia. Fabuła trąci lekko operą mydlaną, niemniej Gable naprawdę stara się oddać realia epoki (np. rola religii w życiu politycznym). Co prawda nadal daleko jej do genialnego "Źródła Mamerkusa" Leszka Białego, ale jest ciut lepiej niż w "Filarach Ziemi" Folletta, a w ogóle Gable deklasuje Cherezińską. Specjalnie porównuję ją do Cherezińskiej, która zastosowała ten sam zamysł literacki w "Grze w kości" (stworzenie fikcji literackiej w oparciu o znane i przełomowe fakty historyczne), tylko że Cherezińskiej wyszło coś tak okropnego, o czym przyzwoici ludzie nie powinni rozmawiać. Pisałem zresztą o tym przy recenzji "Gry w kości".
Tymczasem "Bracia Hioba" autentycznie wciągają, fabuła i historia się płynnie i wiarygodnie zazębiają, a sami bracia Hioba są przesympatyczni, z super wątkiem króla Edmunda na czele. Widać, że Gable ma smykałkę i talent do pisania powieści historycznych. Szkoda tylko że nie uniknęła kilku rozwiązań m.in. niepotrzebnie wyjaśniała do końca wątek króla Edmunda, mogła to przemilczeć i pozostawić intrygujące niedopowiedzenia. Ale i tak jest świetnie, 880 stron zbitej lektury, a w ogóle tego nie czuć (no może poza wagą książki).

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

McGyver na Marsie

"Marsjanin" Andy'ego Weira jest kolejnym dowodem na dwie rzeczy: po pierwsze nie każdy pisać może, jednak redaktorzy znają się na rzeczy i widzą, czy coś stanowi chociażby szczątkowe dzieło literackie i słusznie odsyłali Weira z kwitkiem, po drugie w każdym roku musi pojawić się sukces komercyjny jakiegoś gniota na miarę Greya. Gust szerokich mas czytelniczych rzadko pokrywa się z jakością literacką. Co prawda "Marsjanin" nie jest aż takim gniotem jak słynny kupsztal od E.L.James, niemniej pełnoprawnym dziełem też go nazwać niestety nie można. 

Jaki jest zatem zasadniczy problem z "Marsjaninem"? Otóż, w tej książce nie ma emocji, "Marsjanin" jest infantylny pod tym względem, jeżeli Weir pozwala swojemu bohaterowi cokolwiek odczuwać na obcej planecie, to są to emocje 12-latka zachwycającego się kolejnymi levelami w grze logistycznej. Science jest reprezentowane przez wiedzę nabytą z Wikipedii, jest tylko pseudonauka w postaci liczb zamulających akcję tam, gdzie powinno się coś dziać. Mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową, ba, nawet więcej, bo z  pamiętnikiem, który z istoty swej powinien być zapisem wewnętrznych przeżyć bohatera w obliczu skrajnie ekstremalnej dla psychiki człowieka. Tymczasem pamiętnik Watneya to zapis cudów McGyvera w kosmosie, Mark Watney jest w stanie stworzyć wszystko z niczego. Siermiężne nudy, zero emocji, zero akcji, zero czegokolwiek, co by w tej książce wciągnęło, co jest w sumie tragiczne, bo książki o tematyce marsjańskiej uwielbiam jak mało co. A tak najlepszym elementem "Marsjanina" jest klimatyczna ilustracja okładkowa, która zresztą nie pochodzi od autora.
Prototyp rakiety kosmicznej zrobionej z marsjańskiego piasku
Samotność na innej planecie. W maksymalnie niekorzystnych warunkach dla życia (klimat, pustynny, monotonny krajobraz, burze piaskowe, niskie temperatury). Ludzie, czy można sobie wyobrazić coś równie ekstremalnego dla ludzkiej psychiki? Przez 384 strony nic się nie dzieje, Watney zachowuje się na Marsie jak na wycieczce na Pustynię Błędowską. "Marsjanin" sprawia wrażenie powieści bardzo sterylnej, perypetie głównego bohatera przypominają raczej grę logistyczną, jakiś surwiwal typu "Fort Boyard", a nie autentyczną WALKĘ O PRZETRWANIE. Weir powinien przeczytać genialną powieść "Wybawienie" Jamesa Dickeya, mistrzostwie studium przetrwania, żeby wiedzieć, jak się powinno pisać takie książki i dojść do wniosku, że sam tak nie potrafi, a nie brać się za pisanie.

Nadto, poza kilkoma ogólnikami, nie ma tutaj Marsa (równie dobrze autor mógł umieścić akcję na Antarktydzie, ale wtedy nie mógłby się popisywać pseudonauką), nie ma psychologii (poza twitterowymi sformułowaniami typu "mam przesrane"), nie ma emocji. Jest gra komputerowa w kartonowej scenerii marsjańskiej. Jest gotowy scenariusz na film. Szkoda w tym wszystkim Marsa, potraktowanego pretekstowo. Chciał Weir napisać wypraną z emocji powieść o surwiwalu, to mógł równie dobrze wybrać Jowisza, taka sama wiarygodność. 

Gwoździem do trumny jest fakt, że sama idea "Marsjanina" jest tak kretyńska, że nie dziwię się, iż książki nie chciał nikt wydać. Kolo siedzi sam jak palec na Marsie, prowadzi jakiś dziennik w formie pamiętnika i wykorzystuje go do szczegółowego objaśniania problemów, z którymi się boryka, aby przeżyć? On znajduje na to czas, po co mu to w ogóle? Dlaczego nie pisze o tym, co czuje? I jeszcze te zwroty do czytelnika "łapiecie, ziomki?", "nie bójcie się, znalazłem rozwiązanie", "wiecie co?" "piszę do was". Ale jakich "was", skąd to wzięło? Rozumiem, że bohatyr ma pewnie odczuwać samotność i jakby pisze do ludzi, tylko dlaczego to nie jest w żaden sposób poprowadzone, dlaczego to brzmi tak sztucznie? Z treści dziennika wynika że z psychiką Watneya wszystko ok, cieszy się jak dziecko z przygody na Marsie, więc skąd nagle miałoby się wziąć to pisanie do czytelnika? Motyw samotnika na bezludnej wyspie jest stary jak świat i o niebo lepiej przedstawiany np. w takim "Cast away" Tom Hanks zrobił sobie głowę z dyni i do niej gadał, jak do przyjaciela, mówił tej dyni o swoich przeżyciach, odczuciach. Kto by tak nie zrobił na jego miejscu? A w "Marsjaninie"? Watney pisze swój pamiętnik jak dziennik budowy - tu zrobiłem to, tu zrobiłem tamto, tam miałem problemy z tym, ale spokojna głowa dam radę, olaboga problemy, ale mam rozwiązanie które przedstawia się tak i tak, ok zrobione i idę oglądać filmy z Herkulesem Poirot, do jutra ludziska, bez odbioru. Kolejny odcinek McGyvera już jutro. A może po prostu kłania się mizerny warsztat Weira, do tego zwykłe jaranie się swoim pisarstwem, które fachowo zwie się grafomanią?

Dosyć, odradzam każdemu, kto ceni sobie swój czas, kontakt z tym pseudodziełem s-f. Sukces komercyjny ok, nikt nie zabroni, ale literacko "Marsjanin" to jest kompletna porażka. Jeżeli ktoś faktycznie ma ochotę poczytać o podboju Marsa, to polecam wyśmienitą niemal w każdym elemencie trylogię Marsa Kima Stanleya Robinsona. A Andy'ego Weira błagam o jedno - zbieraj hajs za swój niespodziewany sukces komercyjny, ale nie pisz już niczego więcej. 

czwartek, 9 lipca 2015

Skrót za siatkę cz.10

Brak wpisów książkowych na blogu przez trzy miesiące nie oznacza, że w tym czasie nic nie czytam albo też nie opiniuję przeczytanych przez siebie dzieł literackich. Faktem jednak jest, że czytam mniej i nie mam też niestety czasu na bardziej rozbudowane, recenzenckie refleksje nad literaturą. Trochę tego żałuję, bo na pewno zasługiwały na to takie powieści jak "Jonathan Strange i pan Norrell",  "Pobojowisko" Crummeya, czy też "Łabędzi śpiew". 
W każdym razie zebrałem poniżej swoje opinie zamieszczone wcześniej na stronie LC w ciągu ostatniego kwartału. 

Biały ogień
Autorzy: Douglas Preston, Lincoln Child
Cykl: Pendergast (tom 13)

Kiedy Preston&Child nie opierają fabuły na coraz bardziej niedorzecznych koligacjach rodzinnych Pendergasta, z czego wychodzą im kupsztale w stylu "Dwóch grobów", to są nadal w stanie stworzyć przyzwoity, choć nieco sztampowy thriller. Tak się rzecz ma także z "Białym ogniem", gdzie fabuła podporządkowana została dwóm łączącym się dosyć czytelnie wątkom: poszukiwaniu zaginionego opowiadaniu o Sherlocku Holmesie oraz śledztwu Corrie Swanson w sprawie XIX-wiecznych morderstw w pewnym górniczym miasteczku. Autorzy nie wychodzą poza sztampę ich dotychczasowego pisarstwa, czyli introdukcja, początkowe perypetie, wprowadzenie nowych bohaterów, morderstwa, śledztwo i chwila spokoju, narastanie zagrożenia, kulminacyjna akcja rozpisana na kilkadziesiąt stron, wyjaśnienie wątków. Oni ciągle piszą tak samo, do tego stopnia, że jako czytelnik jestem w stanie przewidzieć, co się będzie działo. Przez to nie są w stanie mnie niczym szczególnym zaskoczyć (wyjątkiem była "Głębia" Childa, gdzie autor genialnie spuentował całą powieść), a moja ocena ich książek nie przekracza od dawna średniej skali. 
Na szczęście "Biały ogień" to przyzwoita rozrywka, panowie podnieśli się nieco po swoich ostatnich dokonaniach.

Projekt Kraken
Autor: Douglas Preston

Preston i Child produkują ostatnio na potęgę, czy to razem, czy osobno, co mam wrażenie, że już zbliżam się do końca z czytaniem ich wypocin, to za chwilę kolejne nowości.
Z Prestonem indywidualnie wcześniej miałem do czynienia w "Kanionie Tyranozaura" i wrażenia były słabiutkie, byłem przekonany, że on potrzebuje Childa, aby stworzyć coś więcej niż kiczowatego kloca. A tu proszę "Projekt Kraken", poza sucharskim i nie do końca zbieżnym z fabułą tytułem, to jest całkiem sprawna sensacyjka z wciągającą, nieźle rozpisaną fabułą (z wyjątkiem dosyć naiwnej wizji sztucznej inteligencji, no ewidentna bajeczka to jest), nieźle rozrysowanymi bohaterami, którzy nie wymykają się sztampie, ale nie są ewidentnie oklepani (w porównaniu z "Kanionem Tyranozaura" naprawdę porządny badass) oraz jakimś tam przesłaniem.
Nic nadzwyczajnego, to nadal sztampa, niemniej spodziewałem się twórczej mizerii, a dostałem odrobinę więcej.


Z Archiwum X. Wyznawcy
Autorzy: Joe Harris, Chris Carter, Michael Walsh

Dla odtrutki po "Żydzie Faginie" sięgnąłem po "oficjalną kontynuację kultowego serialu", jak widnieje krzykliwie na okładce. Projekt ten zainteresował mnie w szczególności z uwagi na to, że powstaje właśnie telewizyjny reboot serialu.
Wrażenia? No cóż, jeżeli to ma być oficjalna kontynuacja, to ja może podziękuję. Co było największym zarzutem w stosunku do serialu? Tworzenie niedokończonych wątków, których się trochę nazbierało. Co jest grzechem głównym "Wyznawców"? Niedokończone wątki! "Wyznawcy" sprawiają wrażenie szkicu scenariuszy 20 odcinków serialu, stworzone nowe tajemnice, nic nie zostało wyjaśnione. Jeżeli reboot serialu ma iść w tę samą stronę, to tylko załamać ręce wypada, no chyba że Carter ma diaboliczny plan stworzyć kolejne 10 sezonów.
O dziwo, klimat w komiksie jest, co wydawać się mogło największym problemem.


Żyd Fagin
Autor: Will Eisner

Nie samą powieścią człowiek żyje, czasami warto sięgnąć po sztukę komiksu. Niestety "Żyd Fagin" to fabularne dno, którego nie ratuje nawet charakterystyczna kreska Eisnera. Komiks ten to niestrawny, propagandowy rzyg, nachalna anty-antysemicka agitka, gdzie fabuła zostaje poświęcona na ołtarzu poprawności politycznej.
Zeby nie było - ja rozumiem potrzebę walki ze stereotypami, no ale to nie wystarczy stworzyć arcysztampowej fabuły, bo efekt może być odwrotny od zamierzonego. I tak też jest z "Żydem Faginem" - zamiast uwierzyć w sztampową historyjkę Eisnera, zewsząd atakowany nachalną propagandą (prologi i opisy też tylko mielą lewackie motywy), jeszcze bardziej utwierdziłem się w stereotypie. I od razu nasunęło mi się popularne powiedzenie, że dobrymi chęciami jest pewne miejsce wybrukowane.


Jonathan Strange i Pan Norrell
Autor: Susanna Clarke
Seria: Uczta Wyobraźni

Jak to Shadow ładnie określił "zacna pozycja". Niespieszna, wysublimowana narracja, sprawiająca wrażenie wiernej realiom epoki napoleońskiej, pozbawiona efekciarskich fajerwerków, ale niezmiernie wciągająca fabuła. Niby nic nadzwyczajnego ta powieść, niby niemiłosiernie rozwleczona i nieco wydmuszkowa, ale jak już czytelnik wsiąknie (tak mniej więcej od momentu pojawienia się Strange'a), to nie puszcza. Bardzo rzetelna, porządnie napisana epopeja o magii, autorka stworzyła swój własny, ciekawy, spójny, kronikarski świat fantasy.
Jest tutaj kilka minusów m.in. wbrew obiegowej opinii bohaterowie są jednak dosyć sztampowi, a ci najciekawsi są drugoplanowi (Childermass, Black, Arabella Strange, no i przede wszystkim tajemniczy John Uskglass). Fabularnie też jest kilka zgrzytów, niedociągnięć, które powodują, że nie zachwyciłem się powieścią Clarke, aż tak bardzo, jak chciałem, ale nie będę tutaj spojlerował.
W każdym razie polecam wszystkim, którzy kochają powieści pełne niespiesznej, wiktoriańskiej akcji.



Damy z Grace Adieu

Autor: Susanna Clarke

Zbiór opowiadań odnoszących się do świata magii wykreowanego w "Jonathanie Strange'u..." Chronologicznie powstały wcześniej, niż sama powieść, lecz koniecznie trzeba je czytać po powieści. Wynika to z tego, że w opowiadaniach nie ma introdukcji w świat przedstawiony, stąd wysublimowana narracja Clarke i dosyć intuicyjny odbiór świata przedstawionego może być zwyczajnie niestrawny dla wielu czytelników. Gdybym nie czytał wcześniej "Jonathana Strange'a ..." miałbym problem ze zrozumieniem, o czym w ogóle czytam.
Co do samych nowel, to bez rewelacji. Historyjki są miałkie, fabularnie niezbyt wciągające, ot lekka lekturka (przy początkowym założeniu wejścia w świat przedstawiony po przeczytaniu powieści) na letnie, skwarne dni. W jednej historii pojawia się Jonathan Strange, a w jednej także sam Kruk Kruków i właśnie nowela o Johnie Uskglassie jest najlepsza. 
"Damy z Grace Adieu" to przede wszystkim wartościowe uzupełnienie świata przedstawionego o wizję elfów. W "Jonathanie Strange'u..." elfy reprezentował w zasadzie tylko "dżentelmen o włosach jak puch ostu", tutaj niemal w każdym opowiadaniu mamy do czynienia z jakimś krnąbrnym, egoistycznym elfem. Szkoda tylko że fabularnie te nowelki zwyczajnie nie wymiatają.



Pobojowisko
Autor: Michael Crummey

Genialna powieść! Pobojowisko ludzkich emocji, ludzkich relacji. Tu nie ma, co pisać nadętych recenzji. To trzeba przeczytać.



Osama
Autor: Lavie Tidhar
Seria: Uczta Wyobraźni

Rzecz o tych, którzy zginęli i giną w zamachach, o fruwających kończynach, członkach, oderwanych brutalnie od ciała, błąkających się, niewyraźnych żywotach. O tych, którzy odeszli, z ich punktu widzenia.
Dobra rzecz, jednakże o 200 stron za długa. Materiału tu było na nowelę, a nie powieść. 100 stron w zupełności by wystarczyło, a tak rozwleczona fabuła męczy, a przekaz zostaje rozmyty.

4 po północy
Autor: Stephen King

Cztery małe powieści zebrane w tomie "Cztery po północy" (żadna czwarta po północy!). Każda z nich dosyć istotnie różni się od pozostałych nie tylko tematyką, ale także jakością wykonania. Niestety wszystko w standardowym, kingowskim stylu, dużo zbędnego mielenia ozorem, poruszania się po peryferiach głównego wątku oraz ten permanentny kolokwialny cool-styl, dzięki któremu King trafia osobiście do wielu czytelników. Najlepsze są "Langoliery", ale tutaj nie robi różnicy, czy się przeczyta powieść, czy obejrzy film z lat 90-tych, albowiem scenariusz filmu do toćka w toćkę treść powieści. Rzecz niesłychana.
Paradoksalnie dobry jest też "Policjant biblioteczny" ale to dopiero tak od połowy. "Tajemnicze okno, tajemniczy ogród" to naprawdę nieudolna próba opowiedzenia o schizofrenii, której domyśliłem się po dwóch zdaniach opowieści. Z kolei "Polaroidowy pies" jest tragiczny, rozwleczona, 160-stronicowa powieść, której najlepiej zrobiłoby przycięcie do 20 stron.

Smuga krwi
Autor: Johan Theorin
Cykl: Kwartet olandzki (tom 3)

Trzecia powieść z kwartetu olandzkiego i trzecia, w której nie dzieje się absolutnie nic, bohaterowie się snują przypadkowo po olandzkim planie, ich motywacje do robienia różnych są tak wydumane, że w zasadzie ich nie ma ("Wierzę w elfy" "Tak? A dlaczego?" "Bo ... jestem stuknięta?"), a nad wszystkim czuwa dziad ze Sjogrenem, rozwiązujący zagadki kryminalne z wyżyn swojego wózka inwalidzkiego.
A to, co naprawdę interesujące, czyli kondycja psychiczna ludzi zamieszanych w przemysł pornograficzny, zaledwie liźnięta w ramach ciapowatego quasi-śledztwa.
Jedyny plus, to że czyta się bezboleśnie, ot oczy przebiegają po literach, a myśli krążą gdzie indziej, np. przy drapaniu się za uchem.

Duch na wyspie
Autor: Johan Theorin
Cykl: Kwartet olandzki (tom 4)

Ostatni tom kwartetu olańskiego to takie samo męczenie buły jak w przypadku trzech poprzednich. Zero napięcia, sensu w poczynaniach bohaterów, wydumana fabuła, wszystko, co charakterystyczne dla kuchni Theorina. Symbolicznym podsumowaniem jego dzieł jest ostatnia scena "Ducha na wyspie", kiedy główny bohater cyklu Gerloff chce popełnić eutanastyczne samobójstwo wypływając dziurawą łodzią na morze, tylko wiatr znosi go na mieliznę.


Łabędzi śpiew.
Autor: Robert McCammon

Po pierwsze "Łabędzia śpiew" - niby drobnostka, a zupełnie zmienia sens tytułu. Po drugie, nie żadne księgi I i II, tylko jedna powieść podzielona z przyczyn wydawniczych na dwa tomy (kłania się kazus "Władcy pierścieni"). Po trzecie, najważniejsze, "Łabędzia śpiew" to niestety tylko bajeczka dla młodzieży, o czym decydują papierowe postaci, dosyć przewidywalna i bajkowa fabuła oraz morał ciosany tępą siekierą. Mając naście lat zachwyciłbym się pewnie tą powieścią, w wieku chrystusowym przeczytałem i zaraz zapomnę. A szkoda w sumie, bo utrzymany w podobnej tematyce, ale dla dorosłych "Stinger" jest świetną powieścią rozrywkową, czego o "Łabędzia śpiewie" niestety nie mogę powiedzieć.


Zdumiewająca sprawa Nakręcanego Człowieka
Autor: Mark Hodder
Cykl: Burton i Swinburne (tom 2)

Niestety, ale po udanej "Dziwnej sprawie Skaczącego Jacka", historia skręca w niepokojące tory mesmeryzmu, okultyzmu, wpływów psychicznych i dziwnych zmian genetycznych. Motywy nakręcanego człowieka i sprawy Tichbourne'ów tchną klasycznym steampunkiem i są zwyczajnie dobre, szkoda tylko że stanowią tak naprawdę tylko tło dla głównego wątku, który jest zbyt przekombinowany (okultyzmy, Oczy Naga, Nietzsche, a nawet Rasputin). Do tego ubogi warsztat autora nie pozwala mu na oddanie w pełni wszystkich pomysłów, które chce zaprezentować czytelnikowi. Za mało to subtelne, Hodder prezentuje tutaj umiejętności pisarskiego drwala.


Wyprawa w Góry Księżycowe
Autor: Mark Hodder
Cykl: Burton i Swinburne (tom 3)

Niestety, całkowita słabizna. Hodder zwyczajnie zabrnął za daleko i się pogubił. Steampunk odszedł w niebyt, pojawiły się za to zmutowane rośliny, prowadzona równolegle fabuła w dwóch różnych czasach akcji oraz przygoda a Afryce, która przygodą nie jest, lecz mordęgą czytelnika z wlokącą się, nudną fabułą. Kluczową rolę deus ex machiny odgrywa cywilizacja jaszczurczych Naga, która (a jakże) objawiła się w "Nakręcanym człowieku". Suche to, bez polotu, logika historii pęka w szwach, dobrze dla Hoddera, że nie miałem więcej czasu na skupienie się nad fabułą, bo ocena byłaby jeszcze niższa.
W sumie, czemu się dziwić. Hodder zwyczajnie odciął kupony od sukcesu "Skaczącego Jacka", czego skutkiem jest drastyczny spadek jakości drugiego i trzeciego tomu. Co gorsza końcówka "Wyprawy..." jednoznacznie daje do zrozumienia, że będzie miało dalsze eksploatowanie pomysłu, który wyczerpał się co najwyżej na "Nakręcanym człowieku". Pewnie Hodder stworzy ze 40 powieści, a w czterdziestej Richard Burton zostanie prezydentem IV Rzeczypospolitej, obejmującej zasięgiem także księżyc i Atlantydę.
Swoją drogą przypadek ten kojarzy mi się z trylogią filmową "Piraci z Karaibów". Tam też nakręconą część pierwszą "Klątwa czarnej perły", która była niezobowiązującą i lekką przygodówką, z mnóstwem świetnych dialogów i postaci ze Sparrowem na czele. Siłą rzeczy należało odciąć kupony od tego sukcesu i szybciutko nakręconą drugą i trzecią część, które okazały się sucharskie, ciężkie i przegadane, a w dodatku kupy się nie trzymały. 

czwartek, 2 lipca 2015

Mad Max: Fury Road - epa!!!!!

Ostatnimi czasy blog popadł w stan nieplanowanej hibernacji, ale wskrzeszam go, chociaż na chwilę, aby podzielić się wrażeniami z jednego z najlepszych filmów akcji współczesnego kina, o ile nie najlepszego. To nie są górnolotne banialuki, to są najbardziej oszczędne słowa, jakie mogą oddać skalę epickości dzieła George'a Millera. Australijski, dziarski, 70-letni jegomość pokazał młodszym kolegom po fachu jak należy tworzyć emocjonującą, wciągającą od pierwszej do ostatniej minuty, wiarygodną koncepcyjnie (genialna choreografia walk!), a przy tym niewiarygodnie prostą, wręcz prostacką fabularnie przygodówkę postapo.  Co ja gadam, jakąkolwiek przygodówkę, "Mad Max: Fury Road" to kwint i esencja kina akcji w najczystszej, krystalicznej postaci dla widzów dorosłych. Wszystko kręcone w naturalnych sceneriach południoafrykańskich, co tylko dodało filmowi więcej wiarygodności. Fabuła składa się z klisz i sztampy, bohaterowie nie wychodzą poza kilka cech charakterystycznych, dialogi są szczątkowe, ale nie przeszkadza to zupełnie widzowi od pierwszej minuty dać się wciągnąć reżyserowi w ten brudny, szalony świat i przez dwie godziny przeżywać szalony, efekciarski rajd przez spalone słońcem resztki ludzkiej cywilizacji. Nie ma to większego znaczenie, tutaj nawet bohater epizodyczny jest rozpoznawalny i pamiętany po zakończeniu seansu. 
To, co reżyser wyczynia z obrazem i muzyką, to jest właśnie Sztuka filmowa. Połączenie obrazu i dźwięku daje niesamowite efekty wizualno-emocjonalne, za każdym razem jak słucham tego kawałka (teraz leci z pięćdziesiąty raz), to przypominam sobie scenę, w której został użyty i non stop ciary przechodzą mi po plecach. Epa, epa i jeszcze raz epa! 
Liczyłem, że po seansie nie wyjdę z kina o własnych siłach z powodu wrażeń. I poniekąd tak było, sto dwadzieścia minut z rozdziawioną gębą i kretyńskim uśmieszkiem na twarzy, cieszyłem się jak dzik w pomarańczach z każdej sekundy tego filmu. 
Film oczywiście ma swoje wady, z których zasadniczą jest brak Mela Gibsona w tytułowej roli, Hardy to wyborny aktor, ale nie ma tego szaleństwa w oczach, co Gibson, stąd Mad Max zostaje w filmie przyćmiony przez Furiosę, graną przez magnetyczną, jednoręką Charlize Theron. Inną wadą jest końcowy, feministyczny wydźwięk filmu, ale tutaj to już pewnie się czepiam. Reszta do przemilczenia.
Polecam wszystkim fanom, ja chcę zobaczyć ten film jeszcze raz i jeszcze raz i jeszcze raz. "Mad Max: Fury Road" miażdży swoją stroną wizualną, swoją energią i ogólnie swoją genialnością.
Kilka fotosów z filmu i gify.

wtorek, 31 marca 2015

Skrót za siatkę cz.9 (Anthony, Zentner, Preston&Child, Asimov, Aldiss)

W ciągu ostatnich zimowych miesięcy przeczytałem kilka książek, co do których nie mam za bardzo czasu pisać konstruktywnych, analitycznych recenzji, a jedynie stać mnie na kilka zdań będących projekcją swobodnych myśli. Poniżej obszerny skrót za siatkę z lektury kilkunastu powieści, w losowej kolejności ich czytania. 

Piers Anthony
trylogia Krąg Walki

"Sos Sznur" - ocena 5/10
Zacząłem czytać, bo miałem ochotę na niezobowiązującą siepaninę. Pierwsze, powierzchowne wrażenie (wynikające z tytułu trylogii, okładki i niezwykle nietrafnego blubra okładkowego jest niestety odstręczające - ot kolejna opowiastka o wojownikach, walce, honorze, i innych takich bzdetach dla niewyżytych nastolatków, w dodatku fantasy sprzedawana jako s-f. Tymczasem im dalej w powieść, tym fabuła zaczyna zaskakiwać, a obraz świata przedstawionego, jaki wyłania się z całości lektury, swoją niepozorną głębią, ciekawym konspektem historii oraz naprawdę wciągającą fabułą. Same walki znajdują z kolei swoje logiczne uzasadnienie w świecie postapo i są jak najbardziej sensowne w tym świecie przedstawionym. W efekcie przeczytałem Dobry koncept, oryginalny świat postapo, przyzwoitą fabułę, konsekwentnie realizującą tenże koncept. Zaskakująco dobre czytadło, szkoda że cała trylogia taka nie jest.
"Var Pałki" - ocena 1/10
Po dobrym "Sos the robe" Anthony postanowił zepsuć całą swoją robotę i w kontynuacji pod tytułem "Var the stick" zapodał Modę na sukces w wersji postapo. Dla potwierdzenia tej tezy cytuję charakterystyczny fragment z książki:
"(...) Ale tam, w Górze, to Sol był mężem Sosy, podobnie jak Sos Soli. Jak doszło do takiej zamiany? (no jak to jak, pomysłowy Autor - dop. mój) I, jeśli Soli była córką Sola i Soli, to czy istniało tez dziecko Sosa i Sosy - Sosi? A jeśli tak, to gdzie? (...)"
Ten familijny galimatias uzupełnić o wybitnie kretyńskie motywacje i działania bohaterów oraz podlać sosem podróży dookoła świata, gdzie bohaterowie spotykają amazonki, cywilizację minojską, imperium chińskie z gejszami (dobrze że nie przedstawicieli PSL-u) i mamy do czynienia z wybitnie wizjonerskim dziełem literackim.
A to i tak zostało przebite przez "Neqa miecz".
"Neq Miecz" - ocena 1/10
Komuna remedium na całe zło ludzkości, taki jest sens całej trylogii. Wolny seks, pokój, miłość, ekstazy, coco jumbo i do przodu. Tak jest, wspaniała przyszłość przed ludzkością. "Neq the sword" wieńczy najbardziej chyba kuriozalną trylogię fantastyczną w historii wszechświata, po przyzwoitym "Sos the robe" i modzie na sukces w "Var the stick" w "Neq the sword" Anthony raczy czytelnika instruktażem o wyższości życia w komunie nad republiką, tyranią, demokracją, cesarstwem, amazonkami i ogólnie państwem. Dobrze, że to były tylko trzy cienkie powieści.

Isaac Asimov
"trylogia" Imperium Galaktyczne 
Zgodnie z sugestią samego autora, zamieszczoną w posłowiu "Preludium Fundacji", tzw. cykl Imperium Galaktyczne należy czytać w kolejności "Prądy przestrzeni" - "Gwiazdy jak pył" - "Kamyk na niebie". Czytając odniosłem raczej wrażenie, że pierwsze powinny być "Gwiazdy jak pył", nie ma to jednak większego znaczenia, bo wszystkie powieści są niezależne fabularnie od pozostałych, a jedyne, co je łączy, to świat znany z cyklu o Robotach i Fundacji. Tak więc cykl Imperium jest cyklem tylko z nazwy. To tak gwoli ścisłości, której współcześnie jest niestety coraz mniej, nie tylko zresztą w kulturze.
"Gwiazdy jak pył" - ocena 4/10
Żadne tam klasyczne s-f klasycznego klasyka, tylko sztampowa space opera z galaktycznymi konfliktami, polityką, spiskami, morderstwami, podlane sosem wielkiej miłości pomiędzy pięknymi i młodymi, dla niepoznaki uzupełnione kilkoma zdezaktualizowanymi (co autor sam podkreśla w posłowiu) informacjami z dziedziny astrofizyki. Można poczytać, ale sympatycy s-f mogą się czuć rozczarowani (takoż i się czuję). Na plus w zasadzie załączone obrazki pojawiających się w powieści mgławic w galaktyce Oriona. Może poszerzę swoje blogowe wpisy o kosmos?
Mgławica Końskiego Łba w podczerwieni
Mgławica Płomień (po lewej) i IC434 z Końskim Łbem (po prawej)
"Prądy przestrzeni" - ocena 5/10
Ocena oczko wyżej niż "Gwiazdy jak pył", bo na szczęście nie ma łzawej księżniczki i dzielnego księciunia. No ale "Prądy przestrzeni" to znowu space opera, przeciętna fabularnie, z nieaktualnymi informacjami o międzygwiezdnej materii. Bohaterowie dużo gadają nad rozlanym mlekiem, do tego zakończenie jest wątpliwej jakości moralnej, no ale czyta się szybko i bezboleśnie, i tak też wygląda zapominanie o tej książce. 
O jakiej książce?
"Kamyk na niebie" - ocena 5,5/10
Ostatni tom tzw. cyklu Imperium jest najlepszy, co nie znaczy, że jakiś rewelacyjny. To nadal jest literatura pulpowa, fabuła jest do bólu sztampowa, bohaterowie tudzież (szczególnie przeskalowany Bilkas), jest piękny książę i dzielna niewiasta. Ze sztafażu s-f mamy wszystko, co najoczywistsze: podróż w czasie, świat przyszłości, postapo, telepatię, groźne wirusy itd. Na plus dla "Kamyka na niebie", że porusza dosyć ciekawie tematykę eutanazji, na minus dla autora, że nieco bezrefleksyjnie. 
Jednym zdaniem przyzwoite czytadełko.

Alexi Zentner "Dotyk" 
ocena 6,5/10
Dobrego, kanadyjskiego realizmu magicznego nigdy dosyć, ale powieści Zentnera trochę brakuje do wyśmienitego "Dostatku" Crummeya. "Dotyk" fajnie się czyta, lektura pozostawia też po sobie przyjemny posmak na duszy, niemniej czegoś mi zabrakło, aby zachwycić się tak jak "Dostatkiem".
Na wstępie autor informuje, że wszystko, co pisze, tworzy z miłości do kobiety swojego życia. I to naprawdę czuć. Jeżeli zatem miałbym powiedzieć, o czym jest "Dotyk", to o potędze miłości. Brzmi banalnie i trochę takie jest w wykonaniu Zentnera, ale zostało to podlane sosem odautorskiej autentyczności. Niestety fabularnie "Dotyk" posiada pewne braki, historia sprawia wrażenie toczącej się siłą bezwładu, a wrzucane sztucznie tu i ówdzie osobliwości indiańskiej mitologii (qallupilluit, Amaguq, adlet, wehtiko) niekoniecznie mają większy sens, chociaż na pewno nadają całej historii charakterystycznego klimatu. 
Zatem miłość w kanadyjskiej dziczy i klimat realizmu magicznego, to główne wartości "Dotyku". Warto przeczytać, dobra rzecz, ale fabularnie bez rewelacji.

Johan Theorin "Zmierzch" 
ocena 3/10
Pierwszy tom tzw. kwartetu olandzkiego. Niestety scenariuszowa słabizna, fabuła pełna dziur logicznych wielkości alvaretu z obowiązkowym twistem na końcu na zasadzie niedozwolonego triku karcianego.
Nieciekawi, antypatyczni, kiepsko poprowadzeni bohaterowie, na czele ze 199-letnim Sherlockiem Holmesem ze Sjorgenem. Sama fabuła z kolei celowo i sztucznie poszatkowana i poplątana, bo normalnie to by jej starczyło na 50 stron. A te dziury logiczne np. podczas poszukiwań absolutnie nikt spośród setek poszukiwaczy zaginionego chłopca nie pomyślał o alvarecie, wszyscy plątali się po plaży? Ten alvaret to pustynia Gobi, że nikogo tam nie uświadczysz przez iks czasu? Mnóstwo dziur logicznych w tej i tak cienkiej jak barszcz intrydze.
Jedyne, co na plus, to ten cały alvaret, aż nabrałem ochoty na wypad na Olandię w długi weekend majowy.

Brian Aldiss "Non stop" 
ocena 7/10
Przyzwoita, klasyczna s-f z klasycznym pomysłem fabularnym, jednak do genialnej "Cieplarni" tego samego autora trochę zabrakło. 
Podróż kosmiczna, tajemnica zamkniętej społeczności, grupka śmiałków stopniowo odkrywająca szersze tło otaczającego ich świata. Dobrze się to czytało, porządna przygodówka s-f w starym, dobrym stylu. 
Podobne rozwiązanie zastosował William Tenn w "Ludziach i potworach" ale to na pewno nie był plagiat. Za to, przy okazji absolutnie zbędnego posłowia Marka Oramusa (wydanie Solaris) wyszło, że przeczytane przeze mnie kilka lat temu "Senni zwycięzcy" to bezczelna zrzynka fabularna z "Non stop". Shame on you, mister Plagiatus!


Johan Theorin "Nocna zamieć" 
ocena 1/10

Czytam sobie czytam, do tej pory powieść jest średniawa, aż tu nagle, na str.153, pojawia się rozdział zatytułowany "Zima 1900", a dalej akapit trzeci rozpoczyna się zdaniem "Mamy pierwszy rok nowego stulecia". 
???
Dziękuję, nie mam więcej pytań. Pała. Rodzice niech przyjdą na najbliższą wywiadówkę.






Douglas Preston, Lincoln Child
trylogia Helen
"Granice szaleństwa" ocena 4/10
"Bez litości" ocena 2/10
"Dwa groby" ocena 1/10
Boleję nad tym niezmiernie, ale nic nie zmieni faktu, że duet Preston&Child już od pewnego czasu wyczerpał swoją formułę, a każda kolejna książka pokazuje jak daleko panowie pisarze odeszli od swoich pierwotnych osiągnięć, które mnie onegdaj zachwycały. Piszę duet, bo ostatnio miałem okazję przeczytać samodzielne dzieło Childa, które przypomniało mi, jak kiedyś panowie wspólnie świetnie pisali. Poprzednio przeczytana i zrecenzowana powieść duetu pt. "Cemetery dance" to był produkt jak z fabrycznej taśmy, bez polotu, wymuszony, siermiężnie napisany, klasyczna sztampa.
Produktem z fabrycznej taśmy taniej, grającej już tylko na emocjach czytelnika, jest także tzw. trylogia Helen, czyli dzieje dawno zmarłej żony Pendergasta, przy czym każda kolejna powieść jest bardziej kuriozalna fabularnie od poprzedniej. Nie chcę tutaj spojlerować fabuły, a bez tego ciężko przytoczyć argumenty na moją tezę, dlatego ograniczę się jedynie do stwierdzenia, że duet przeszedł tutaj samych siebie w tworzeniu nieprawdopodobnych zwrotów akcji, twistów, zaskoczeń i innych tanich chwytów literatury niewysokich lotów. Jeszcze "Granice szaleństwa" jako tako się bronią, ale potem zaczyna się już naprawdę fabularna jazda bez trzymanki. Pendergast cudem milion razy przeżywa, jest tutaj dosłownie terminatorem, którego żadna rana się nie ima, a jak już ma zejść, to umysłem ucieka w jakieś zakamarki podświadomości (coś na kształt pałacu pamięci Hannibala Lectera), a potem wraca odświeżony jak feniks z popiołów. Serio. Splot nieprawdopodobnych wydarzeń goni splot nielogiczności, i tak kręcą się te zjawiska wokół siebie przez trzy powieści. Nie wiem, jak u innych czytelników, ale u mnie zamiast emocjonowania się losami bohaterów, trylogia wywoływała jedynie uśmiech zażenowania i smutku, że tacy rzetelni kiedyś pisarze tworzą szmiry dla niewymagającego czytelnika. 
Potrzeba tzw. cliffhangerów niszczy współczesną literaturę sensacyjną. Nastawienie autora na kończenie każdego (przeważnie króciutkiego rozdziału) zaskakującym zwrotem akcji lub co najmniej niespodziewaną informacją powoduje, że fabuły, bohaterowie, intrygi stają się niewiarygodne, wydumane i pozbawione jakichkolwiek pozorów logiki. Niestety klasycznym tego przykładem jest właśnie tzw. trylogia Helen. W początkach kariery duet Preston&Child bardzo starannie, z pieczołowitością podchodził do konstrukcji świata przedstawionego, a bohaterów tworzyli sympatycznych, chociaż sztampowych. Aktualnie jednak produkują nie literaturę, a skamieniałe stolce zapychające półki księgarń. Oby tylko stan konta co roku się zgadzał. 

Roboty! Do roboty!

Dawno dawno temu, kiedy miałem naście lat, pryszczaty nos, krzywe zęby oraz brak większych zmartwień ponad to, czy za uśmiechem koleżanki Marysi, siedzącej w klasowej ławce przede mną, kryje się coś więcej niż tylko oznaka zwyczajnej przyjaźni, w tamtych niewinnych czasach wchodzenia w dorosłość łykałem wszystko, co było do wypożyczenia w dwóch skromnych, osiedlowych wrzesińskich bibliotekach, do których miałem dostęp. Wtedy był to dla mnie cały świat, dzisiaj mieszkając w Poznaniu i należąc do około 20 filii biblioteki Raczyńskich, wydaje mi się niemożliwością, że mogłem się zadowolić tak małym wyborem :) W każdym razie łykałem książki jak czekoladki, to było moim ówczesnym źródłem rozrywki, nie wystarczało mi Bravo (w latach 1992-94 naprawdę rzetelna gazetka dla młodzieży) i Popcorn, chciałem więcej i więcej, nie mogłem się więc doczekać końca lekcji, wpadałem do domu, jadłem obiad i biegłem do biblioteki na Os. Piastów w Domu Seniora lub do filii w pawilonach handlowych na Os. Chrobrego. Tu i tam miałem 5 minut drogi, stąd wypady robiłem niemal codziennie, panie bibliotekarki były mną zachwycone. Chyba jako jedyny dzieciak miałem prawo wypożyczać książki w dziale dla dorosłych, z czego skwapliwie korzystałem połykając kolejne książki wydawane masowo przez wydawnictwa Amber i Prima: Koontz., King, Higgins, Ludlum, Maclean, Trevanian, Masterton, DeMille, Cussler (wówczas mój ulubiony autor) i wielu pomniejszych. 
Fantastyka mnie wtedy specjalnie nie interesowała, ale zdawałem sobie sprawę, że istnieją takie kanony jak Asimov, czy Norton (tak tak, Norton była dla mnie kanonem). Norton ostatnio sobie powtórzyłem w jej sztandarowej serii o świecie czarownic, co zabrało mi około trzech miesięcy zbierania i czytania, z Asimovem jednak nie miałem wcześniej do czynienia. Odbierałem go jako pisarza ciężkiego i nigdy nie przeczytałem. Nie żebym nie chciał, tylko że nigdy w moich ukochanych bibliotekach wrzesińskich nie pojawiły się wydawane przez Primę cykle o Robotach i Imperium galaktycznym. Potrzeba było bez mała dwudziestu lat, abym skusił się na cykl Roboty. Jedynym do tej pory moim doświadczeniem z twórczością Isaaca Asimova była przeczytana pięć lat temu wyborna koncepcyjnie, ale fatalna logicznie i fabularnie powieść "Nastanie nocy", napisana wspólnie z Robertem Silverbergiem. Pomysł wyszedł od Asimova, realizacja wyszła spod pióra Silverberga - i wszystko jasne. Pisałem o tym tutaj
Cykl "Roboty" to dzisiaj klasyka klasyki s-f. Asimov jest znany przede wszystkim z jednej rzeczy, wprowadził do literatury i rzeczywistości społecznej tzw. Trzy Prawa Robotyki oraz wymyślił w ogóle pojęcie "robotyka". Za jego czasów to była czysta abstrakcja, przewiduję, że w ciągu najbliższej dekady rzeczywistość dogoni fantazję i japońscy geniusze skonstruują mówiącego i samodzielnie myślącego robota. Pojawia się przy tym szereg pytań takich jak:
  • czy ludzkości uda się zapanować nad produkcją robotów, tak aby wszczepić im coś na kształt Trzech Praw, czy też proces produkcji, a tym samym i ustalenie zasad działania programu robota, opanuje zasada entropii?,
  • idąc dalej, czy w wyniku działania entropii roboty będą funkcjonowały w zależności od ludzi (Trzy Prawa i/lub ich kombinacje), czy też staną się obok ludzi autonomicznym gatunkiem "istot" myślących?,
  • na koniec, jeżeli roboty zyskają autonomię, to czy zechcą żyć z nami na drodze pokojowej, czy też będą naturalnie dążyć do czegoś na kształt buntu maszyn z Terminatora?. 
To są pytania klasyczne dla fantastyki, dla większości nawet trącące myszką, niemniej są one nadal aktualne, bo trwają zaawansowane prace nad stworzeniem pierwszej myślącej samodzielnie maszyny. W mojej opinii ewentualny bunt maszyn jest najbardziej realną opcją. Wizja Asimova, Trzy Prawa Robotyki i pięć powieści wariacji na ich temat jest wyidealizowana i wyjałowiona z jakichkolwiek założeń teorii chaosu, przez co sprowadza się przede wszystkim do naukowo-logicznych rozważań dotyczących interpretacji trzech praw, nie sugerując zupełnie możliwości stworzenia robota pozbawionego tych praw (Asimov wypowiada się na ten temat w "Nagim słońcu"). Tak jakby niemożliwe było do urzeczywistnienia coś, co stanowi kwintesencję historii ludzkości - nieprzewidywalność i przypadkowość, legalność i szara strefa, przestępczość i chciwość. Człowiek z chciwości, z braku skrupułów jest w stanie zrobić wszystko np. zamordować matkę, molestować chórzystów, jako rodzic przymykać oczy na molestowanie swojego syna przez dyrygenta, hipotetycznie jest więc także całkowicie możliwe, w zasadzie pewne, że zostałby skonstruowany robot, którego przeznaczeniem byłaby eksterminacja ludzkości. Tymczasem w czarno-białym świecie Asimova monopol na produkcję robotów posiada bliżej niesprecyzowany "rząd", oczywiście w USandA ("Ja, robot"), i ten wspaniały rząd także nie wykorzystuje swoich uprawnień w niecnych celach, dzielnie stojąc na straży praworządności i legalnej robotyki. Zaiste, chciałbym żyć w kraju, w którym osoby sprawujące legalistyczną władzę nie wykorzystywały jej do swoich partykularnych interesów. W szczególności przecież wojsko byłoby zainteresowane produkcją robotów do podejmowania bezpośrednich działań na froncie, w tym ostrzeliwania przedstawicieli wroga. W biznesie z kolei istotny jest przecież zysk, gdzie tam miałoby się pojawić miejsce dla takich naiwnych założeń jak Trzy Prawa Robotyki. Upływa tysiąc lat, pojawia się dziwny i nieco sztuczny podział na Ziemian i Przestrzeńców (zresztą kluczowy dla fabuł wszystkich powieści cyklu), a roboty jak grzecznie służą słabszym fizycznie i intelektualnie ludziom, tak służą dalej. Szczytem tej nierealności jest robot Giskaard, który w zasadzie bawi się w boga, oczywiście wszystko to dla dobra ludzkości ("Roboty z planety świtu"). 
Stąd też, dla satysfakcji z czytania cyklu "Roboty", konieczne było wyłączenie cynizmu i przyjęcie z dobrodziejstwem inwentarza założeń świata przedstawionego przyjętych przez Asimova, zwłaszcza, że treść opowiadań i powieści cyklu sprowadza się w zasadzie tylko do różnych wariacji na temat Trzech Praw Robotyki. W innym wypadku nie miałbym tej drobnej przyjemności z czytania, jaką miałem np. przy "Nagim słońcu". W związku z tym przytaczam tutaj wszystkie Trzy Prawa, odgrywające tak istotną rolę w serii o robotach (kopiuj-wklej z Wiki):
  1. Robot nie może skrzywdzić człowieka, ani przez zaniechanie działania dopuścić, aby człowiek doznał krzywdy.
  2. Robot musi być posłuszny rozkazom człowieka, chyba że stoją one w sprzeczności z Pierwszym Prawem.
  3. Robot musi chronić sam siebie, jeśli tylko nie stoi to w sprzeczności z Pierwszym lub Drugim Prawem.
W "Roboty i imperium" pojawia się jeszcze tzw. prawo zerowe, ale to omówię przy recenzji tej właśnie powieści. 
Na cykl "Roboty" składają się następujące dzieła Isaaca Asimova:
  • 31 opowiadań zebranych w zbiorze "The complete robot" (w Polsce wydane w latach 90-tych w dwóch tomach pt. "Świat robotów"),
  • zbiór "Ja, robot", zawierający dziewięć opowiadań, które powtarzają się w "The complete robot",
  • 4 powieści: "Stalowe jaskinie", "Nagie słońce", "Roboty z planety świtu" oraz "Roboty i imperium", których wspólnym mianownikiem jest robot Daneel Olivaav. Ostatnia powieść łączy w sobie wątki kolejnych cykli Asimova, czyli trylogii "Imperium galaktyczne" i cyklu "Fundacja".
"Świat robotów" (ocena 5/10)
Dziewiętnaście opowiadań, z których cztery pokrywają się z tymi z "Ja, robot". Szkoda mi czasu i energii na omawianie wszystkich, zwłaszcza że niektóre to zwykły żart, oczko puszczone do czytelnika przez Asimova, że nie traktuje swojej pracy śmiertelnie poważnie ("Pierwsze prawo"). Zbiór jak zbiór, teksty niezłe przewijają się z tekstami słabymi. Jego podstawową zaletą jest zebranie wszystkich (zgodnie z deklaracją samego autora) opowiadań o robotach, jakie powstały, także tych nie komponujących się z uniwersum wykreowanym później, począwszy od "Ja, robot". Do takich wyjątków należy niewątpliwie nowela "Sally", gdzie roboty to nie tylko zautomatyzowane samochody, ale robot-autobus dokonuje tutaj zemsty na człowieku, dochodzi więc do zaprzeczenia idei Trzech Praw Robotyki! Coś nie do pomyślenia w innych dziełach Asimova, ale przez to właśnie to słabe opowiadanie zapadło mi w pamięci. Do tekstów słabych, a momentami nawet żenujących zaliczyłbym także "Punkt widzenia", "Zbierzmy się" oraz "Incydent w trzechsetną rocznicę". Do tekstów świetnych na pewno należą "Robot AL-76 zabłądził" oraz "Nieumyślne zwycięstwo". Nie będę tutaj wypowiadał się o "Robbiem" i opowiadaniach o Powellu i Donovanie, bo one należą do zbioru "Ja, robot", niemniej podnoszą one także ogólną jakość "Świata robotów". 


"Świat robotów 2" (ocena 6/10)
Druga część "The complete robot". W porównaniu z pierwszym tomem zawiera tylko dwanaście opowiadań, z których aż pięć powtarza się w "Ja, robot". Dziesięć z nich łączy postać Susan Calvin, robopsychologa, ulubionej bohaterki Asimova. Podobnie jak w tomie pierwszym poziom tych nowel jest zróżnicowany, od słabizn ("Niewolnik szpalt"), po przeciętne ("Satysfakcja gwarantowana"), dobre ("Ryzyko") oraz wyśmienite ("Dwustuletni człowiek").

"Ja, robot" (ocena 6/10)
W tym zbiorze nie ma już wątpliwości - roboty służą i mają służyć ludziom, a wszelkie odstępstwa są tłamszone przez nieubłaganą logikę Trzech Praw. Każde z 9 opowiadań w zbiorze to absolutna klasyka klasyki s-f. Za wyjątkiem "Robbiego" w każdym mamy wariację na temat Trzech Praw Robotyki. Dialogi bohaterów przypominają quasi-dyskusję pomiędzy inteligentami zastanawiającymi się przy poobiedniej herbatce nad takim, a nie innym aspektem egzystencji robotów. Czasami wychodzi to lepiej (trzymający w napięciu "Powód", "Ucieczka"), czasami gorzej ("Kopalniania łamigłówka", "Kłamca", "Konflikt do uniknięcia"). Generalnie jednak opowiadania w zbiorze "Ja, robot", to rzetelna robota klasyka s-f.


"Stalowe jaskinie" (ocena 5/10)
Radosna twórczość polskich wydawców - angielskie "Caves of steel" jako "Pozytonowy detektyw". Będę się posługiwał prawidłowym tytułem. 
Pierwsze spotkanie detektywa Baleya i R. Daneela Olivava. Także pierwsza chronologicznie powieść w cyklu o robotach. Olivav to humanoidalny robot, który pojawia się na Ziemi, aby wspomóc Baleya w śledztwie prowadzonym w sprawie morderstwa. No właśnie - "śledztwie". Problem ze "Stalowymi jaskiniami" jest taki, że bardzo słaby z tego jest kryminał, co sugeruje polski wydawca swoim genialnym tytułem. Przez 4/5 powieści wielki detektyw Baley w ogóle nie prowadzi żadnego śledztwa, tocząc raczej jałowe dysputy społeczno-filozoficzne z Olivavem na tematy wszelakie. Osią fabuły wcale nie jest zbrodnia, lecz omawianie przez bohaterów świata przedstawionego, w którym przyszło im żyć (dziwny, sztuczny podział na Ziemian i Przestrzeńców). Nudne to jak flaki z olejem. Nie ma tutaj badania miejsca zbrodni, nie ma autopsji, nie ma nic, co by się kojarzyło z ustalaniem faktów w oparciu o dostępne dowody materialne. Baley szerzy swoje dywagacje, bezczelnie i nadto lekkomyślnie oskarża wszystkich o morderstwo, pokazując tym samym swój profesjonalizm, by na końcu dojść do tego, kto jest mordercą za pomocą wywodu, przy którym Hercules Poirot przewraca się w grobie. Kwiatkiem do tego zepsutego kożucha jest to, że morderca mówi "bardzo żałuję tego, co zrobiłem" i ryczy, a łaskawca Baley klepie go po pośladach i mówi "Spokojnie, nic się nie stało, jutro też jest dzień". Jaja sobie robię, ale taki jest wydźwięk zakończenia książki - prawdziwy detektyw odpuszcza winy mordercy i puszcza go wolno! Temu wszystkiemu przygląda się robot i nie przegrzewają mu się pozytonowe zwoje mózgowe widząc, co się wyprawia ze sprawiedliwością na Ziemi.
W świetle tego wszystkiego dziwi mnie ogromny sukces "Stalowych jaskiń" i jego nie do końca zasłużonego miejsca w kanonie s-f.

Nagie słońce" (ocena 7/10)
Na szczęście w kolejnej części przygód pary Baley-Olivaav Asimov mocno się poprawił, chociaż przede wszystkim jest to zasługa interesującego świata przedstawionego. Autor przerzuca Baleya z Ziemi na Solarię, jedną z planet Przestrzeńców. Panuje tam dziwny ustrój, w którym ludzie nie utrzymują ze sobą bezpośredniego, fizycznego kontaktu. Pomijając kuriozalność tego pomysłu, to trzeba przyznać, że jego uzasadnienie i rozwinięcie jest całkiem interesujące. Baley od razu ocenia słusznie, że ma do czynienia z chorym społeczeństwem, niemniej z werwą przystępuje do detektywistycznej roboty.
Podstawową zaletą "Nagiego słońca" jest przede wszystkim to, że jest to prawdziwie detektywistyczna powieść. Krótka, treściwa, konsekwentna w założeniach fabularnych. Nie ma tutaj zbędnego biadolenia o zeszłorocznym zbiorze robotów, jest morderstwo, jest śledztwo, jest i morderca. Co prawda nadal śledztwo sprowadza się do morza dyskusji, ale przynajmniej krok po kroku razem z Baleyem, podążamy śladem mordercy, by w kulminacyjnym momencie Baley znów mógł odstawić Herculesa Poirot, ale tym razem z lepszym skutkiem. Mordercę spotyka zasłużona kara, Baley dostaje całusa od pięknej damy i odlatuje w czarną czerń kosmosu (wbrew pozorom, nie jest to spojler).

"Roboty z planety świtu" (ocena 3/10)
Na "Nagim słońcu" przygody Baleya powinny były się skończyć. "Roboty z planety świtu" to niesamowicie siermiężna, przerażająco nudna, za długa powieść o kolejnej akcji detektywa Baleya, na kolejnej planecie Przestrzeńców. Tym razem "zamordowany" zostaje robot, a wszystkie okoliczności wskazują, że tego niemoralnego czynu dokonał Han Fastolfe, twórca tegoż robota, entuzjasta współpracy Przestrzeńców i Ziemian w kolejnej fali ekspansji ludzkości ku gwiazdom. Misja Baleya jest zatem kluczowa dla przyszłości gatunku ludzkiego oraz dla powstania Imperium galaktycznego.
I tu jest feler kosmicznych rozmiarów. Kilka razy na łamach "Robotów z planety switu" pada stwierdzenie z ust różnych bohaterów, że jak Baley nie rozwiąże zagadki kryminalnej, to Imperium galaktyczne nie powstanie. A ja się pytam, skąd bohaterowie mogą wiedzieć, co i o jakiej nazwie kiedyś tam w przyszłości powstanie, skoro nie ma żadnych planów, uzgodnień oraz innych sformalizowanych działań ludzi zmierzających do ustalenia zasad przyszłej ekspansji w kosmos? Ba, poza garstką bohaterów nikt w świecie powieści nie myśli o takiej ekspansji. Skąd zatem nagle, niezależnie od siebie w różnych rozmowach z innymi osobami Baley i Fastolfe, i ktoś tam jeszcze jednoznacznie twierdzą, że Baley musi rozwiązać zagadkę, bo inaczej Imperium nie powstanie? Potężny błąd logiczny świata przedstawionego, który kładzie wiarygodność opowiadanej historii.
Nadto, pomimo pozornie kosmicznej skali wydarzeń, akcja jest zaskakująco kameralna i można by ją wystawić na scenie dowolnego teatru. Fabuła sprowadza się do obszernych dialogów Baleya z poszczególnymi mieszkańcami i robotami planety Aurora. Powieść Asimova liczy sobie 400 stron, a spokojnie mogłaby być o połowę krótsza. Męczyłem się niemiłosiernie czytając ją, poza tym nie mam pojęcia dlaczego powstała, wydawało się, że "Nagie słońce" skutecznie zamknęło wszystkie wątki.


"Roboty i Imperium" (ocena 8/10)
Najlepsza powieść cyklu. Konsekwentna, w końcu z rozbudowanym tłem geopolitycznym, bez drętwych dialogów o filozoficzno-logicznych założeniach Trzech Praw Robotyki. "Roboty i Imperium" nie dosyć, że stanowią dynamiczną, dosyć wielowątkową opowieść, której akcja toczy się w wielu lokalizacjach, pojawia się kilku nowych i interesujących bohaterów, do tego pierwszoplanową rolę odgrywają znane wcześniej roboty Daneel Olivaav i Giskard, ale przede wszystkim Trzy Prawa zostają poszerzone o tzw. prawo zerowe. W zasadzie podanie tego prawa tutaj będzie spojlerem, bo czytając powieść czytelnik razem z robotami zmierza do jego odkrycia, jest to jeden z elementów kulminacyjnych "Robotów i Imperium" tyle że prawo zerowe jest spojlerowane wszem i wobec w internecie (np. na Wiki), stąd nie mam skrupułów i je niniejszym przytaczam:

  • Robot nie może skrzywdzić ludzkości lub poprzez zaniechanie działania doprowadzić do skrzywdzenia ludzkości.

Przy okazji pojawiają się tutaj ciekawe dywagacje odnośnie tego, czym jest ludzkość oraz zaczątki psychohistorii, na której zasadza się cykl "Fundacja".
Na pierwszy plan wysuwa się R. Daneel Olivaav. We wcześniejszych powieściach cyklu pełnił rolę drugoplanową, orbitował wokół dosyć irytującego Baleya, w "Robotach i Imperium" wysuwa się na pierwszy plan, Asimov czyni go robotem wyjątkowym w skali swojej twórczości., to on ma być rzecznikiem i wykonawcą prawa zerowego, a co za tym idzie strażnikiem ludzkości. Końcówka sugeruje, że Olivaav pojawi się jeszcze w niejednej powieści amerykańskiego pisarza, w końcu światy przedstawione poszczególnych cykli Asimova się zazębiają. 
Generalnie naprawdę dobra powieść, szkoda tylko że pojęcie Imperium używane jest tutaj nagminnie przez różnych bohaterów, tak jakby utworzenie tego Imperium nie było procesem spontanicznym, logicznym następstwem kosmicznej ekspansji ludzkości, lecz jakimś odgórnym efektem skomplikowanego i przemyślanego planu na miarę boskiego dzieła stworzenia. Innymi słowy mój zarzut dotyczy tego że wszechwiedzący autor Asimov wkłada w usta bohaterów, coś czego oni, w ramach swojego świata przedstawionego, nie mogą wiedzieć, tego co autor. Mnie w każdym razie to raziło, ale może się czepiam. 

A na deser roboty z najlepszego serialu animowanego wszechczasów, czyli "Kaczych opowieści": zły robot Armstrong oraz roboty-maszyny

Na tym zakończyłem swoją przygodę z cyklem "Roboty", w najbliższym czasie będę kontynuował przygodę z tym samym światem przedstawionym i sięgnę po trylogię Imperium Galaktyczne, czyli powieści "Gwiazdy jak pył", "Kamyk na niebie" oraz "Prądy przestrzeni".