piątek, 29 marca 2013

Misterium ludu Anasazi

Bardzo dobrą powieść przeczytałem. Lubię sobie od czasu do czasu zapodać dzieła duetu LIncoln-Child, panowie nie schodzą poniżej pewnego całkiem przyzwoitego poziomu. "Nadciągająca burza" jest już piątą w ostatnim czasie powieścią tychże autorów i trzeba przyznać, że każda z nich miała mi coś ciekawego do zaoferowania. "Nadciągająca burza" plasuje się zaraz po "Relikcie", a więc w moim przypadku jest to świetna rekomendacja.

Tym razem głównym daniem dnia jest archeologia, a oś fabuły zbudowana jest z jednej z największych tajemnic archeologicznych naszych czasów, czyli zniknięciem Indian kultury Anasazi, przy czym Indian w znaczeniu rdzennych Amerykanów, a nie stricte lud, który tradycyjnie rozumie się pod tym pojęciem.  Nie bawiąc się w Wikipedię można krótko stwierdzić, że do dzisiaj niewiele wiadomo o Anasazi, owiani są oni z jednej strony tajemnicą swoich niesamowitych miast naskalnych pueblo (poniżej na zdjęciu Cliff Palace w Masa Verde, warto to zdjęcie oglądać w maksymalnym powiększeniu), z drugiej strony tajemnicą swojego zniknięcia. Lincoln i Child umiejętnie rozgrywają motyw Anasazi, przy czym fabuła opiera się na legendzie poszukiwania miasta złota Quivira przez XVI-wiecznego konkwistadora Francisco Vasqueza de Coronado (pomocą służy Wiki: Quivira).
Dość powiedzieć, że im dalej w las, tym wydarzenia są bardziej porywające, a zakończenie przypomina nieco dramaturgią wydarzenia w "Relikcie". Wyjaśnienie zniknięcia Anasazi, które proponują autorzy, jest całkowicie zaskakujące, a przy tym nie ma w sobie nic z taniej sensacji, wszystko ma tutaj naukowe ręce i nogi. Być może takie wiarygodne przedstawienie Anasazi wynika z tego, że Douglas Preston podróżował i przez jakiś czas żył pośród Indian z rejonów stanów Utah/Arizona.

Największym atutem "Nadciągającej burzy" jest jej klimat (to w sumie najlepsza cecha wszystkich powieści duetu), unikalna atmosfera archeologicznej gorączki, skałkowego trekkingu, życia obozowego, a pod koniec autentycznego surwiwalu. Jest wędrówka, wieczorne ogniska, są ruiny, stopniowe odkrywanie tajemnicy i emocjonująca końcówka, czegóż chcieć więcej. Pewną atrakcją są również bohaterowie (chociaż razi pewien niesprecyzowany dysonans w charakterystyce znanego z "Reliktu" i "Relikwiarza" Billa Smithbacka) oraz sama wciągająca fabuła. Podobało mi się w szczególności jak umiejętnie autorzy rozgrywają zagrożenie wynikające np. z poruszania się po skałach, widać praktyczne obycie z topografią i zagrożeniami trekkingu. Oprócz tajemnicy Quiviry autorzy dają możliwość zapoznania się z miejscową geografią np. dotarcie w odludne rejony stanu Utah, gdzie zostaje umiejscowiona Quivira, wymaga przebycia klimatycznego jeziora Powell na granicy Arizony i Utah, będącego terenem zalewowym wód gruntowych, które podniosły się w wyniku zbudowania tamy Glen Canyon. Warto sobie pooglądać w necie zdjęcia tego niezmiernie urokliwego, sztucznego akwenu, poniżej próbki:

W każdym razie podczas potencjalnej w przyszłości wędrówki po Stanach Zjednoczonych odwiedziny miast naskalnych Anasazi oraz Lake Powell będą objęte programem obowiązkowym :). 

Reasumując "Nadciągająca burza" to bardzo dobra, trzymająca w napięciu, wciągająca przygodówka z horrorem w tle, a ja po kilku pozycjach mogę pokusić się o stwierdzenie, że duet Preston-Child można brać w ciemno, jeżeli oczywiście lubi się takie thrillery z domieszką horroru i naukowej tajemnicy.

środa, 27 marca 2013

Najlepszy mecz i najlepsze zagranie sezonu WTA 2013

Ostatnio o tenisie ziemnym piszę nieco mniej, ale takiego wydarzenia jakie miało miejsce dzisiejszej nocy, nie mogę przemilczeć. Na początek kilka słów tytułem wstępu. Aktualnie trwa tzw. "piąta lewa" Wielkiego Szlema, czyli turniej Sony Open 2013 w Miami. W sezonie 2012 Agnieszka Radwańska zdobyła w tym turnieju swój najcenniejszy jak do tej pory tytuł WTA, siłą rzeczy więc w tym roku jest jego obrończynią. W pierwszym meczu Agnieszka łatwo uporała się z Su Wei-Hsieh z Tajwanu, w kolejnej męczyła się niemiłosiernie z Magdaleną Rybarikovą ze Słowacji prezentując zasadniczo słabą grę, w 1/8 finału ograła w trzech setach przedstawicielkę gospodarzy Sloane Stephens 4-6, 6-2, 6-0, w drugim i trzecim secie prezentując nareszcie grę na najwyższym swoim i światowym poziomie, aż w końcu doszło do nocnego, kapitalnego ćwierćfinału z Belgijką Kristen Flipkens, który to mecz Agnieszka wygrała w cuglach 4-6, 6-4, 6-2.

Mecz z Flipkens był pojedynkiem fenomenalnym, obfitującym w niewyobrażalną w dzisiejszym tenisie liczbę zagrań przy siatce, wolejów, zmian rytmu zagrań, slajsów, kombinacji i kobiecej gracji, a przede wszystkim akcji serve&volley, nie widzianych w tenisie kobiecym od czasów prehistorycznych, generalnie wszystkich tenisowych perełkowych zagrań, których w dzisiejszym siłowym i schematycznym tenisie kobiecym jak na lekarstwo. Belgijka grała swój "best tennis", zawsze była to tenisistka z potencjałem, ale w Miami grała świetnie, Agnieszka od drugiego seta zaczęła jej jednak pokazywać, że można grać jeszcze lepiej, m.in. tym zagraniem, które już w tym momencie jest murowanym faworytem do zagrania roku:

Flipkens w tym meczu pokazała kawał porządnego tenisa na najwyższym poziomie, ale w ostatecznym rozrachunku musiała uznać wyższość naszej mistrzyni. A tutaj skrót całego meczu:
Mina Flipkens po meczu mówi wszystko. Jak będzie w sieci dostępny cały mecz, to wtedy go tutaj zalinkuję. Oby więcej takich meczy w WTA, mniej Williamsów, Azarenek i Sharapów, więcej Radwańskich, Flipkensów i innych artystek tenisa.

Na deser tzw. momenty:
Grać dalej, czy nie grać, oto jest pytanie
Boże, kobieto, jak Ty to ze mną wygrałaś?!
W nocy z czwartku na piątek Agnieszka zaprezentuje się w meczu z Sereną Williams. Jeżeli wygra, to będzie absolutny kosmos tenisa, z taką grą jak dzisiaj nie jest bez szans.

poniedziałek, 25 marca 2013

Pyrkon 2013 - fotorelacja ze spotkania z Grahamem Mastertonem i Jackiem Dukajem

W ostatni weekend w mieście Pyry odbyła się kolejna edycja tzw. Pyrkonu, czyli festiwalu fantastycznego, który zasadniczo sprowadza się aktualnie do spotkania regimentu różnego rodzaju przebierańców (tak w każdym razie można wnioskować po zdjęciach w necie, gdzie tylko takich uczestników można zobaczyć). Coby nie było wątpliwości, że tylko do tego sprowadza się Pyrkon, poniżej kilka moich fotek ze spotkań z Grahamem Mastertonem i Jackiem Dukajem, a także z panelu z udziałem rzeczonego Dukaja, Jacka Inglota, Anny Kańtoch, Roberta Wegnera oraz Jacka Komudy. 


Od lewej: poważny tłumacz, Masterton i wyluzowany Orbit
Od lewej: zdołowany przez Dukaja Inglot, zagubieni Kańtoch i Wegner, zagubiona we własnym panelu prowadząca oraz buc i palant Komuda
Grono uzupełnia po prawej gwiazda i monopolista panelu Jacek Dukaj
Świetny i wyluzowany prowadzący oraz wyśmienity i wyluzowany Jacek Dukaj (podczas spotkania autorskiego)
Przebierańcy
Przybyłem przede wszystkim dla Mastertona i Dukaja, który rzadko pojawia się na konwentach, a szkoda, bo w sobotę wymiótł konkurencję inteligencją, dystansem i luzem. Graham Masterton to fajny i sympatyczny dziadek, szkoda że jego powieści to przeważnie chłam. Jak byłem młodszy to łykałem kolejne horrory na pniu, teraz to już trochę podrzędna liga, ale może sobie coś przypomnę w najbliższym czasie. Na panelu było trochę też o jego "poradnikach" erotycznych, które na początku lat 90-tych zrobiły w Polsce oszałamiającą karierę. Generalnie Polska to dla Mastertona druga ojczyzna, lubi Polskę, to było widać i słychać.

Z kolei Jacek Dukaj zafascynował, 2 godziny z nim w dusznej sali to była czysta przyjemność. Człowiek-instytucja. Nie tylko spotkanie autorskie, ale i wcześniejszy panel pt. "Czy warto czytać mądre książki?", to była w zasadzie rozmowa z Dukajem, nie było istotne co mówią Kańtoch, Wegner, Komuda (którego durne wtręty Dukaj zmiażdżył jednym krótkim komentarzem), a nawet sprawiający wrażenie dobrze przygotowanego do rozmowy Inglot. Inglot z początku się trzymał, ale potem wziął bezsensu  do siebie merytoryczne poprawki Dukaja do tego, co próbował w temacie powiedzieć, i zaczął Dukajowi niezbyt lotnie odgryzać, co spowodowało, że w oczach odbiorców wyszedł na małego człowieka. Ale i tak przynajmniej jako jedyny starał się prowadzić dyskusję z Dukajem, bo reszta panelistów to była widownia. Prowadząca też chyba nie wiedziała, o czym ma być panel, dopiero Dukaj po bełkotliwych wypowiedziach Komudy, Wegnera i Kańtoch naprowadził dyskusję na ok. 15-20 minut na w miarę właściwe tory. Dobór uczestników był chyba przypadkowy. Inglot, Dukaj jasna sprawa, może i Ania Kańtoch, gdyby była trochę bardziej ośmielona, ale Komuda i Wegner? Pierwszy to grafoman i palant, drugi pisze nawalanki wojenne, gdzie tu podstawy do rozmowy o czytaniu "mądrych" książek? Ania w pewnym momencie chciała się włączyć, ale agresywny po docinkach Dukaja Inglot trochę ją zniechęcił, może gdyby siedziała dalej od Inglota :) Zabrakło mi na tym panelu Wita Szostaka, który moim zdaniem pisze takie "mądre", ale nienaukowe książki. W każdym razie się nie dziwię, że Dukaj to zadra dla wielu pisarzy w Polsce, swoim przygotowaniem merytorycznym i wrodzoną inteligencją przerasta każdego autora w Polsce, może jedynie Szostak by dał radę, ale trzeba by to skonfrontować. Do tego jak się Dukaj na spotkaniu autorskim w końcu wyluzował (brawa dla prowadzącego chłopaka!), to się zrobiła naprawdę fajna atmosfera na sali.

Shadowmage na Katedrze zwrócił uwagę na to, że Dukaj z mikrofonem się za bardzo nie lubią :). Faktycznie praca z mikrofonem to nie dla Dukaja, gdzieś mu ten przyrząd co chwila w bok uciekał, stąd znaczna część uczestników połowy jego kwestii mogła nie słyszeć, ale można byłoby temu prosto zaradzić przyczepiając mu mikrofon pod szyją.

Podsumowując, dla tych 2,5 godziny z Dukajem i Mastertonem warto było wydać 3 dychy wstępu i postać godzinę w kolejce, zostałbym dłużej, ale miałem ciekawsze rzeczy do roboty poza Pyrkonem. Trochę jednak drażni picie przez organizatorów piany odnośnie bicia rekordów frekwencji (podobno było 12 tyś akredytacji). Nie robi to na mnie żadnego wrażenia, liczby i bicie rekordów frekwencji to tylko statystyka, wrażenie na mnie zrobi, jak przyjdę po bilet w dowolnym momencie i przy takich tłumach spędzę w kolejce maksymalnie 10-15 minut.

PS Bonusowo dorzucam fotkę z ubiegłorocznego, interesującego spotkania autorskiego z Ianem Mcdonaldem:

Conan z Cymmerii - proza autentyczna

Będąc nastoletnim pożeraczem literatury uwielbiałem m.in. sięgać po masowo wydawane przez wydawnictwo Amber opowieści o Conanie. Różna była jakość tych dzieł, niezmiennie jednak urzekał mnie archetyp mitycznego herosa, kierującego się w swoich poczynaniach twardymi zasadami barbarzyńcy. Cała fascynacja tego typu bohaterem zaczęła się zapewne wcześniej jeszcze, od kultowego He-Mana, które zapewne był wzorowany na Conanie. Podobnie do Conana uwielbiałem wówczas  komiksowego Thorgala, którego klimat do dzisiaj robi na mnie niesamowite wrażenie. O Thorgalu może jednak przy innej okazji, zamierzam sobie wkrótce odświeżyć ten cykl komiksów.

Po tych latach jakie upłynęły od mojej młodzieńczej fascynacji Conanem i Thorgalem wydawnictwo Rebis postanowiło wydać w naszym kraju dzieła zebrane twórcy postaci Conana, autorstwa tylko jego protoplasty, czyli Roberta E. Howarda. Howard żył jedynie 30 lat (na własne życzenie), ale w tym czasie zdążył wykreować kultowych do dzisiaj herosów, jak Solomon Kane, Kull, czy przede wszystkim Conan. Mają się ukazać 3 tomy, póki co wyszły dwie "Conan i pradawni bogowie" oraz "Conan i skrwawiona korona". Przedmiotem tej recenzji będzie zbiór opowiadań "Conan i pradawni bogowie". 

Juz na pierwszy rzut oka widać, że "Conan i pradawni bogowie" to zbiór ekskluzywny, obejmujący nie tylko kilkanaście pierwszych chronologicznie powstałych opowiadań o Conanie, ale także szkice, robocze mapki, opisy ludów i krajów ery hyporyjskiej, czy nawet pierwotne wersje opowiadań! (czyli mamy np. "Feniksa na mieczu" w wersji oficjalnej i "Feniksa na mieczu" w wersji roboczej), do tego analizy chronologii i powstawania dzieł o Conanie i wiele innych atrakcji. Praktyka taka spotykana jest na niwie płyt dvd, ale pierwszy raz mam z tym do czynienia w wydaniu książkowym. Trzeba przyznać, że jest to ciekawe i jako czytelnik poczułem się doceniony przez wydawcę. Jedyne, czego mi brakowało, to czytelna i kompletna mapa ery hyboryjskiej, szkice Howarda są mało precyzyjne i szczegółowe.

Oczywiście nie opakowanie jest istotne, lecz zawartość, stąd też w tym miejscu przystępuję do wrażeń po lekturze opowiadań. Poziom poszczególnych nowel jest zróżnicowany, od wyśmienitej "Wieży Słonia", po przeciętną "Córkę mroźnego olbrzyma", jedna jest jednak cecha wspólna wszystkim opowiadaniom, który decyduje o wyjątkowości prozy Howarda i postaci Conana - autentyczność. Bohaterowie są niesamowicie żywi, spotykamy się z nimi czasami jedynie przez stronę lub dwie, a pomimo tego czujemy ich, wyobrażamy ich sobie jakby stali tuż obok nas, ich akcje, interakcje są niezwykle plastyczne, dynamiczne i właśnie dzięki temu autentyczne. Emocjom towarzyszącym lekturze nie przeszkadzało nawet takie ograniczenie, że przecież cały czas wiadomo, że Conan przeżyje. Nawet stosowane z lubością przez Howarda rozwiązania deus ex machina zasadniczo mi nie przeszkadzały, co zazwyczaj sprawia, że mam ochotę podrzeć czytadło na strzępy. Taka jest siła prozy Howarda. Howard od pierwszej frazy, pierwszego zdania każdej swojej historii o Conanie wciągał mnie bez reszty w pułapkę, materializował przede mną klimatyczne wizje minionych czasów, potrafił sprawić, że 30-letni wyga zatracał się w świecie całkowicie bajkowym, jakby ten świat był jedynym rzeczywistym. Na tym właśnie polega potęga sztuki, na przeżywaniu razem z autorem jego dzieła. Zanim się spostrzegłem przeczytałem połowę opowiadań i przesiedziałem jak trusia bez zmiany pozycji, jedzenia, picia, czy siusiu bite 4 godziny. Niesamowita sprawa, prawdziwie energetyczna, witalna literatura, podparta autentycznym talentem i ciężką pracą Howarda.

No dobra było ogólnie, to teraz w szczególe, lecimy od początku:
"Feniks na mieczu" - opowiadanie dostępne w dwóch wersjach! Przy czym ta druga wersja jest lepsza, bardziej dwuznaczna, wskazująca na to, że tym debiutanckim Conanem Howard chciał pociągnąć wątek starej magii. Ostateczna wersja pozostawia pod tym względem pewien niedosyt.
Fabularnie "Feniks na mieczu" jest dobry, intensywna, choć nieco schematyczna historia z magią na drugim planie. Poznajemy Conana od razu jako króla Aquilonii, nieco zagubionego w swej roli, rwącego się do bitewki i wojennej chwały, ale jednocześnie mający świadomość, że chwała ta może przetrwać jedynie poprzez poezję. Stąd z trudnością przychodzi mu potem zabicie zdradzieckiego barda Rinaldo. 

"Córka mroźnego olbrzyma" -  dosyć przeciętne opowiadanie, na niwie konspektu powiela nieco schemat "Feniksa na mieczu". Czyli znowu w tajemniczych okolicznościach Conan spotyka się z siłami wyższymi, tym razem pod postacią pięknej kusicielki, córki Ymira boga Północy. Klimat jest, jest tym razem wojowniczy i agresywny młody Conan, ale fabularnie trochę kicha. 

"Bóg w amforze" - świetnie poprowadzony klimat grozy, w końcówce dokumentnie spaprany durnym rozwiązaniem tajemnicy stwora (ciągle te węże) i niepotrzebną bijatyką Conana ze strażnikami. Jak na Howarda wyjątkowo słabe rozplanowanie akcentów, szkoda zmarnowanego potencjału.

"Wieża Słonia" - najlepsze opowiadanie zbioru od początku do końca, świetna intryga i rewelacyjne wyjaśnienie tajemnicy nazwy wieży. Do tego od początku napięcie i świetna intryga. No i przede wszystkim nie ma węży.

"Szkarłatna cytadela" - drugie opowiadanie o Conanie jako królu Aquilonii, fabularnie nieco lepsze niż "Feniks na mieczu", ale bez szału. Poziom całości mocno obniża zastosowanie w kluczowym momencie niewoli Conana chyba najbardziej durnego rozwiązania deus ex machina w historii fantasy. W ogóle zdarzenia w podziemiach mimo że klimatyczne, to narażają inteligencję czytelnika na trwałą indolencję i uszkodzenie.

"Królowa Czarnego Wybrzeża" - pod względem konceptu opowiadanie wyborne, niestety doskonałość dosyć skutecznie psują rozwiązania deus ex machina, które w kluczowych momentach psują napięcie na rzecz uśmiechu zgrozy. Klimat interioru jest jednak porażający, a geneza upadłego miasta oraz jego mieszkańców fenomenalna (w końcu nie ma węży!). Z kolei sama postać Belit wydaje się być nie do końca wykorzystana, Conan z kolei trochę jakiś nieobecny momentami chyba jest, nie zmienia to faktu że proza Howarda znowu wgniata w fotel dynamiką, klimatem i żywotnością.

"Czarny kolos" - Epickie opowiadanie. Gdyby Howard chciał, mógłby zrobić z tego porządną powieść. Zaczyna się z dużego C, czyli uwolnienia przedhistorycznego maga Thugry Khotana, a potem napięcie tylko rośnie. Niestety w końcówce otrzymujemy jedynie dosyć rozczarowującą i stereotypową nawalankę wojenną z porwaniem nadobnej księżniczki w tle.

"Stalowe cienie pod księżycem" - kolejna opowieść, w której Conanowi partneruje piękna białogłowa. Tym razem Conan z panną trafiają na wyspę na odległym morzu Vilayet, wyspę, gdzie królują stalowi ludzie, budzący się o blasku księżyca. Do tego piraci, człekopodobny stwór, generalnie fajna fabuła, jedno z lepszych opowiadań.

"Xuthal o zmroku" - I znowu Conan z kolejną panną przy boku trafiają do tajemniczego miasta Xuthal, położonego na pustyni blisko hyboryjskiego interioru. Miasto śniących pod wpływem specjalnie hodowanego czarnego lotosu (kwiat ten pojawił się już w "Królowej Czarnego Wybrzeża", co jest spójne w świecie przedstawionym, bo akcja "Królowej..." toczyła się nieco tylko dalej na południe od Xuthal). Oprócz złowrogich i rozpustnych mieszkańców miasta strach i zniszczenie sieje demoniczny cień-bóg Thog, poruszający się po ciemnych korytarzach miasta w poszukiwaniu nowych ofiar. Mocna fabuła i deus ex machina Conan, oto siły sprawcze tej noweli. W pewnym momencie fabuła zaczęła nawet przypominać grę Prince of Persia, gdzie Conan przemierza kolejne etapy sił wroga i magii, by wyrwać z rąk potwora ukochaną. śmieszne to to i sympatycznie naiwne, cały urok Conana. W tej historii ponadto Conan toczy chyba najcięższą walkę w swojej karierze, bo właśnie z rzeczonym Thogiem, z której oczywiście wychodzi zwycięsko :)

"Sadzawka czarnych ludzi" - opowiadanie, do którego stworzona została okładkowa ilustracja. Generalnie monotonne już jest to, że w piątej po kolei noweli Conanowi towarzyszy nadobna niewiasta. Zmieniają się jedynie imiona i kraje, z których dziewczęta pochodzą. I znowu niewiastę trzeba ratować z rąk łotrów, i znowu deus ex machina Conan ratuje ją w ostatniej chwili. Poza tymi stałymi nużącymi już elementami nie mam się do czego przyczepić. Historia żywa i wciągająca, dużo akcji, lejącej się posoki i innych howardowskich atrakcji.

"Łotrzy w domu" -  Nareszcie opowiadanie bez duetu Conan - panienka w opałach. Tym razem Conan jest wybitnym awanturnikiem i włóczykijem, który nie ma oporów by mordować i wrzucać do gnoju niesforne dziewoje. Fabuła przeciętna, w pewnych momentach miałem nawet wrażenie pewnego niedopracowania, szkicu (bezimienne miasto, brak wyjaśnienia relacji Murilo - czarownik). Generalnie więc historia bez rewelacji.

"Kotlina zaginionych kobiet" - przeciętne opowiadanie, z kolejną kobietą do ratowania, chociaż tym razem postać kobieca wzbudza autentyczną sympatię. 

"Diabeł w stali" - ostatnie pełne i oficjalne opowiadanie ze zbioru, rozpisane z rozmachem politycznym, z oryginalną i wciągającą fabułą. Howard kumuluje tutaj nie tylko deus ex machinę Conana, białogłowę, ale także czarownika, węża i złe królestwo ze Wschodu. Howard rozwija tutaj wcześniejsze wątki przewodzenia przez Conana kozakom, czyli zgrai rzezimieszków, nękających życie królestwa Hyrkanii. Głównym enemy Conana jest tutaj Khosatral Khel, demoniczny przedwieczny, chyba najbardziej niebezpieczny przeciwnik Conana. Całkiem interesująca i rozbudowana fabuła posiadająca wiarygodne tło, nieźle to Howardowi wyszło.

Tyle o opowiadaniach. W dalszej kolejności mamy właśnie do czynienia z dodatkami. Interesujące są opisy niektórych ludów ery hyboryjskiej oraz samej ery, takie kronikarskie spojrzenie na świat Conana autorstwa Howarda. Dalej mamy kilka szkiców bez tytułu, zaczątki nowel, które nigdy nie zostały ukończone. Na koniec mapki i ciekawy felieton o rodowodzie hyboryjskim, ale już innego autora. 

PS Poniższa mapka świata ery hyboryjskiej nie została dołączona niestety do zbioru "Conan i pradawni bogowie", ale wyszukana w sieci, stanowi najbardziej dokładne odwzorowanie zamysłu autorskiego Howarda:

środa, 20 marca 2013

Społeczny obłęd

Coś z nieco innej, blogowej beczki. W sobotę byłem na jednym z lepszych filmów jakie widziałem w ostatnich latach, a już najlepszym filmie kinowym od niepamiętnych czasów. Chodzi oczywiście o duńskie arcydzieło społecznego suspensu, czyli "Polowanie".

Ta historia nie jest sielska i anielska
W roli Lucasa fenomenalny Mads Mikkelsen, w mojej prywatnej ocenie najlepszy w ostatniej dekadzie aktor świata. Idąc na ten film, szedłem przede wszystkim, żeby zobaczyć jego grę, dopiero w dalszej kolejności, aby zobaczyć dobry film. Otrzymałem jedno i drugie, a kilku znajomych, którzy poszli ze mną, dziękowało mi za rekomendację i polecało się na przyszłość, jakbym znowu wymyślił jakis film do obejrzenia w kinie :).

Mads Mikkelsen - najlepszy aktor świata
"Polowanie" to  film niemal w każdym elemencie doskonały. Wspaniała gra aktorska, świetny, niejednoznaczny i wielowątkowy scenariusz, wyśmienita reżyseria oraz kapitalne zakończenie pokazujące, że jak już się społeczeństwo na kogoś uprze, to nie ma zmiłuj, pozostaje się wyklętym na zawsze. Polowanie na czarownice jest odwieczne, nawet w XXI wieku, w cywilizacji zachodniej. W tym miejscu warto zacytować XIX-wiecznego pisarza, Natsume Soseki: "Cy­wili­zac­ja na wszel­kie możli­we spo­soby kształtu­je oso­bowości. Po to tyl­ko, by je po­tem wszel­ki­mi możli­wymi spo­soba­mi zwal­czać i pognębić."

Oto kilka fragmentów tego wyśmienitego filmu:
Zakupy (scena po tym, kiedy Lucas został wyrzucony ze sklepu i pobity, klasycznym przykładzie ostracyzmu społecznego),
Atak (to już scena po tym jak Lucas został uniewinniony przez wymiar sprawiedliwości; ostracyzm społeczny nie uznaje jednak praworządności),
Nieufność (nawet ukochana mu nie wierzy, pomimo tego że ma świadomość, że zachodzi tutaj jakieś wredne polowanie na czarownice).

"Polowanie" jest oczywiście o społeczeństwie duńskim, trzeba znać kontekst, niemniej czy i u nas nie jest tak, że w masie siła, że w grupie nie myślimy tak, jak jesteśmy w stanie myśleć samodzielnie? Na tym polega psychologia społeczna, umiejętność narzucenia większości paranoi i obłędu, nawet w imię szczytnego celu ochrony dziecka przed domniemanym molestowaniem. Trzeba znać granicę, a żaden cel nie zwalnia od prawa do sprawiedliwości i obrony, ani nie daje prawa do samosądu. Cały problem, całe zło ze strony przyjaciół i sąsiadów, które spotyka Lucasa, polega na tym, że wierzy się słowom po pierwsze małej dziewczynki, po drugie dziewczynki lekko autystycznej, co do której od zawsze wiadomo, że są problemy z właściwą komunikacją werbalną. Przyjmuje się słowa tej dziewczynki bez cienia sprzeciwu, pomimo tego że człowiek, którego oskarżenia dotyczą nosi duszę na ramieniu i jest ostatnią osobą, którą można by podejrzewać o pedofilię. Wszyscy się od niego odwracają, niszczą jego wiarę w ludzi i w życie, co więcej niemal doprowadzają do tego samego jego nastoletniego syna, który jest jedynym w zasadzie stojącym po stronie Lucasa. 

Kiedy najlepszy przyjaciel się od Ciebie odwraca ...
Film jak najbardziej godny polecenia, chociaż jest jeden mały zgrzyt, który de facto stawia ekipę realizacyjną pod tym samym pręgierzem, co oni stawiają społeczność w "Polowaniu" - pręgierzem ignorancji. Mianowicie, czy naprawdę tak trudno było zrobić lepszy research i nadać tej Polce, z którą spotyka się Lucas, jakieś naprawdę polskie, a nie rosyjskie imię? Nie mówię, że u nas absolutnie nikt nie ma na imię Nadia, ale co innego kiedy jakiś polski twórca robi film, w którym występuje postać o dziwnym, niepolskim imieniu, a co innego kiedy Duńczyk nazywa swoją polską bohaterkę Nadia. To tylko potwierdza, że dla zachodu nie ma żadnej różnicy czy Polak, czy Rosjanin, dla nich to wszystko jedno, jak dla wielu ludzi nie ma różnicy między Japończykami, Chińczykami czy Koreańczykami. Trochę to irytujące. Nie czuję się Rosjaninem, mimo przynależności do tej samej grupy etnicznej. Do tego aktorka grająca Nadię jest rodowitą Szwedką, o śniadej, typowo południowej karnacji. Wielkie WTF! w stronę scenarzysty. Stąd też film oceniam tylko na 8/10 - kawał dobrego kina, ze zgrzytem w stronę widowni polskiej.

poniedziałek, 18 marca 2013

A.J.Quinnell - "Mahdi"

Głupota boli. Widzę, że pod wpływem tego, co mnie czekało o godz.16, dosyć ostro potraktowałem "Podziemia Veniss". Książka Vandermeera faktycznie mnie rozczarowała, ale nie aż tak mocno, zawsze warto przeczytać każdą pozycję z Uczty Wyobraźni, bo nawet, jeżeli jest nieudana, to zawsze pewne wrażenia pozostaną. Mnie pozostanie przede wszystkim w pamięci wizja złowrogich zmutowanych surykatek, ten pomysł się Vandermeerowi udał :). 

No ale chwast wyrwany, dolna prawa, sczerniała na maksa siódemka poszła do kosza, a ja siedzę ze sparaliżowaną połową twarzy, czuję się jak totalny kretyn, że ze zwykłej ignorancji (no bo dzisiaj już nie boję się dentysty, poza tym nie trzeba się bać tak jak ongi bywało za agonii PRL-u, kiedy byłem małym szkrabem z mleczakami), że "jakoś to będzie" tak sobie trwałem i trwałem, kilka lat ewidentnego psucia się tego zęba skończyło się tym, że dzisiaj w nocy obudził mnie paraliżujący, promieniujący na pół twarzy ból, który już nie pozwolił mi zasnąć. Wiedząc w zasadzie, co to oznacza trzeba było niezwłocznie udać się do lekarza, który tylko uśmiechnął się z politowaniem, że łudziłem się, że ząb da się uratować. Ot, klasyczny idiotyzm, klasycznego kretyńskiego ignoranta. 1-0 dla głupoty, jeden ząb mniej w wieku 31 lat, brawo Mamerkusie!

Ale dosyć o pierdołach, tutaj ma być o "Mahdim" A.J.Quinnella. Autor kryjący się pod tym dosyć wymyślnym nazwiskiem znany jest przede wszystkim z "Człowieka w ogniu", powieści zekranizowanej z Denzelem Washingtonem, całkiem zresztą niezłej. W"Mahdim" największą wartością jest wyjściowy pomysł. Przyznam, że ten pomysł oraz renoma Quinnella skłoniły mnie do wyboru tej niefantastycznej pozycji (chociaż pomysł zestrzelenia laserem z satelity małego jagniątka przed trzymilionowym tłumem pielgrzymów zakrawa na czystą s-f). Otóż grupa wytrawnych szpiegów z Anglii, Rosji, i USandA wpada na rewelacyjny wydawałoby się pomysł - stwórzmy Mahdiego, legendarnie zapowiedzianego proroka Islamu, którego wyznawcy muszą ślepo słuchać (w końcu to prorok), a będziemy kontrolować nieprzewidywalny rynek Bliskiego Wschodu.

Tak więc pomysł dosyć karkołomny, ale Quinnell całkiem zgrabnie go rozwija. "Mahdi" jest powieścią gabinetową, akcja pojawia się dopiero pod koniec i nieco na siłę, jakby autor zorientował się, że nagle napisał thriller polityczny bez szczypty akcyjki. Również wątek miłosny jest totalnie z czapy i zbędny, a przy tym smutno się kończy i mogło go w ogóle nie być. Ale bez tego i tak krótka powieść straciłaby ze 100 stron. 

Największym plusem "Mahdiego" jest zakończenie, trochę zaskakujące, ale przede wszystkim bardzo ładnie spina pojawiające się tu i ówdzie epizodyczne informacje, czy postaci, dzięki czemu "Mahdi" zdaje się być powieścią bez zbędnych wątków (za wyjątkiem wspomnianej akcyjki). Dzięki temu ocena tej nieco nużącej i nudnawej historyjki idzie w górę. Powieść rozgrywa się w realiach końca Zimnej Wojny, ale już wtedy autor zdawał się zauważać niuanse i zagrożenia dla świata płynące ze strony fundamentalizmy islamskiego. Należy jednak zwrócić uwagę, że nie ma tutaj jakiejkolwiek obrazy uczuć religijnych, czy traktowania kultury Zachodu jako tej lepszej. Dzisiaj jednak nawet taka niewinna powieść, ukazująca raczej w niekorzystnym świetle zachodnich polityków, mogłaby się spotkać ze skrajnymi reakcjami muzułmanów. No cóż, takie czasy. W każdym razie "Mahdiego" warto przeczytać, nawet dla czystej rozrywki.

Taka myśl mi się przy okazji nasunęła. Islam aktualnie obchodzi 1400-lecie swojego istnienia. Jest to najsilniej rozwijająca się religia świata, najprężniej i jest najbardziej żywa. Chrześcijaństwo religia 2000-letnia umiera na naszych oczach. Istnieje chyba jednak jakaś analogia między tymi paradoksalnie bardzo podobnymi religiami. 600 lat temu chrześcijaństwo weszło w swój największy, ekspansjonistyczny rozkwit (zapoczątkowany krucjatami i kontynuowany chrystianizacją Ameryki), a jednocześnie wtedy właśnie było najbardziej skostniałe, podatne na fundamentalizm (XVI-wieczne odłamy jak luteranizm, kalwinizm, czy protestantyzm), liczne wojny religijne pomiędzy katolikami i resztą, a wreszcie słynny system śledczo-sądowniczy, czyli inkwizycja. Być może obserwujemy w Islamie właśnie odpowiednik XIV-XVI wiecznego chrześcijaństwa. Jeżeli tak, to wojna cywilizacyjna pomiędzy Islamem i Zachodem dopiero wchodzi w fazę prenatalną i potrwa jeszcze długo, być może nawet 200 lat.

Podrabianie Dantego

Ciężko mi coś idzie ostatnio czytanie, a co za tym idzie pisanie bloga. Po powrocie z aplikacyjnej integracji bardzo długo męczyłem się z "Podziemiami Veniss", cienką przecież książeczką autorstwa Jeffa Vandermeera. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko, że dzieło Vandermeera mnie istotnie rozczarowało swoją siermiężnością, nieciekawą fabułą i nieczytelnym światem przedstawionym.

Przede wszystkim zawodzą bohaterowie, ich motywacje i życie na tle świata przedstawionego.  Vandermeer postawił sobie za zadanie przedstawienie Veniss oczyma trzech różnych postaci, w trzech różnych stylach narracyjnych i przyznam szczerze, że jedynie tradycyjna narracja trzecioosobowa Shadracha mnie jakoś tam przekonuje. Totalną klapą jest postać Nicoli, nieco mniejszą Nicholasa. Ale największym nieporozumieniem motywacje demonicznego Quina, wyjaśnione dopiero w posłowiu. Posłowiu, które jest niepotrzebne, które niepotrzebnie trywializuje postać Quina.

Fabuła jest wątła, nie tylko słabością motywacji bohaterów, ale także słabością talentu autora. Jakieś to wszystko nie poskładane jest do kupy, posłowie z czapy wzięte, nie tyle fabularnie, co klimatycznie, Generalnie całość sprawia wrażenie jakieś odpadu produkcyjnego, historii nie dokończonej, niekompletnej, zatrzymanej gdzieś w połowie. Zabrakło mi tutaj jakiegoś przesłania, celu napisania przez Vandermeera tej powieści. Z historii tych wszystkich okrucieństw i degrengolady ludzkości, tego syfu, bólu i wynaturzenia nic nie wynika, całość sprawia wrażenie atrakcyjnej wizualnie wydmuszki i nic ponadto. Przede wszystkim zaś nie wiem, co spowodowało taki, a nie inny upadek ludzkości. Brak wyjaśnienia tych rzeczy jest dla mnie oznaką mizerii "Podziemii Veniss". pomimo atrakcyjnego opakowania. 

Świat przedstawiony jest nieczytelny, kiepsko rozrysowany, nie wiadomo wiele o tym, kiedy to się dzieje i gdzie. Mnie się to skojarzyło z podziemiami Manhattanu, ale równie dobrze akcja może się toczyć na jakiejś planecie w Mgławicy Andromedy. Do tego świat podziemi Veniss jest wtórny, wszelkie porównania do Piekła Dantego działają na niekorzyść Vandermeera, bo Dante stworzył alegorię, która przenośnią będąc, nie potrzebuje wewnętrznej logiki i sensu opisywanego świata. Vandermeer traktuje swój świat serio i prawdziwie, przez co idąc z Shadrachem przez poszczególne poziomy zastanawiałem się a jak to działa, kto to zbudował, po co i dlaczego aż tyle poziomów, co robi jakieś morze na trzydziestym poziomie itd. Generalnie "Podziemia Veniss" są ni to fantasmagorią, ni to survivalem w piekle.

Obok mini-powieści pojawia się także nowela "Wojna Balzaka", osadzona w tym samym świecie, tylko w ruinach innego miasta. Generalnie mamy tutaj swobodne pociągnięcie wątków z "Podziemii Veniss", poprawne opowiadanie i tragedii Balzaka, ale tutaj także nie jestem w stanie stwierdzić jakieś głębszej refleksji. 

Jestem rozczarowany tym Vandermeerem, mam nadzieję, że powieści o Ambergris są przynajmniej ciekawsze fabularnie, bo raczej nie liczę u Vandermeera na refleksję, czy jakieś głębsze wnioski, jak to było ostatnio u Bacigalupiego.

wtorek, 12 marca 2013

...gdybym tylko mógł załadować sobie działkę...

"Widzę tylko ciemność. Ciemność w sobie i ciemność dokoła. Mam nadzieję, że detektory widzą jaśniej, tak byłoby lepiej dla wszystkich. Bo jeśli detektory widzą wszystko jak przez ciemne szkło, tak jak ja, to jesteśmy skazani na zgubę, skazani od samego początku, i umrzemy, znając tylko niewielki fragment rzeczywistości, który w dodatku pojmujemy na opak" - monolog filmowy

Od strony fabularnej "Przez ciemne zwierciadło" Dicka to czysty chaos, momentami śmieszący, chwilami skrajnie męczący zestaw skeczy o bełkoczących ćpunach, z których każdemu kolejnemu dragi bardziej zryły pod kopułą, skeczy opakowanych nieczytelną i totalnie z czapy wziętą teorią spiskową i plątającymi się tajnymi agentami czegośtam. Od strony ideologicznej - majstersztyk propagandy, biblia prewencji narkotykowej, wyśmienita wizja totalnej zagłady człowieka i jego przemiany w chodzące warzywo, naczynie kontroli i bezmyślnej egzystencji. Dick nie tylko mówi, że narkotyki są be, Dick pokazuje jaką totalną katastrofą kończy się poszukiwanie odlotu i transcendencji za pośrednictwem psychodelików. Z kolei od strony rozrywkowej - niezły komediodramat absurdu. Jak w takich okolicznościach obiektywnie i kompleksowo ocenić wartość "Przez ciemne zwierciadło"?

Nigdy nie ćpałem niczego, i nie zamierzam, i cieszę się, że w zawirowaniach młodości to gówno mnie ominęło. Jestem jednak w stanie zrozumieć, co pcha do tego, żeby łyknąć, powąchać, zapalić, czy dać sobie w żyłę dla kilku chwil odlotu. 

Omawiana powieść Dicka jest dziełem kultowym, metaforą przemiany z człowieka w chodzącą, pustą w środku powłokę. Bob Arctor sam o sobie mówi, że uciekł w roślinę od żony i dzieci, kosiarki i uporządkowanego życia, bo mu się nudziło, szlag go trafiał od codziennych, błahych problemów, od potrzeb bliskich, od bycia przeciętniakiem. Szukał ucieczki, znalazł ją w narkotyku, uzależnienie stało się pułapką i kolejnym więzieniem, z którego tym razem nie było ucieczki. 

Złudne jest poczucie siły jakie mamy na co dzień, poczucie kontroli nad tym, co się dzieje z własnym życiem, niewielu ludzi jest tak naprawdę w stanie ogarnąć ogrom tego, jak każde z nas jest malutką mróweczką w bezdusznym trybiku społecznego mrowia, trzeba silnej woli i samodyscypliny, aby nie dać się wciągnąć w jedną z wielu pułapek czyhających na obrzeżach codzienności jak łatwy pieniądz, kobiety, narkotyki, alkohol, popularność, władza, czy wolność. Każdy dorasta w ramach własnych okowów, czyli rodziny, religii, szkoły, sąsiadów, potem wybiera sobie kolejne kajdany w postaci określonej pracy, własnej rodziny, zainteresowań. Możliwość wyboru mamy tylko na początku, z chwilą wyboru wolność ulega ograniczeniu, które się zwiększa im dalej brniemy w dokonany wybór. 

I tak Arctor, stanowiący tutaj powieściowy punkt odniesienia, wybrał żonę, dzieci, bezpieczny dom i pracę, częściowo pod wpływem społecznego nacisku na taki tryb życia, i brnął dalej w to życie coraz głębiej i głębiej, aż w pewnym momencie siedząc w fotelu zorientował się, że tkwi w pułapce, z której jedynym wyjściem jest ucieczka w inną pułapkę. Nie ma wolności, jest tylko uzależnienie, przyzwyczajenie do tego co znane, do tego, co kiedyś wybrane w ramach chwilowej wolności wyboru, teraz krępuje jak więzy krwi w rodzinie mafijnej, a każda próba zmiany wygląda jak szarpanie się muchy w pajęczynie tarantuli. Arctor jest mi pod tym względem bliski, rozumiem jego ucieczkę, sam tak kiedyś miałem, dzisiaj mam poczucie, że ucieczka nie ma sensu, bo wpada się w inne kajdany. Ja miałem to szczęście, że nowa pułapka nie jest groźniejsza niż pierwsza, jest pod wieloma względami przyjemniejsza, łagodniejsza, chociaż i tak momentami przydusza, aż brakuje tchu. Chcę tej pułapki, pora dać się związać, nie będę już się próbował uwolnić, uciec, ale muszę uważać, trzymać rękę na pulsie, bo nie znam dnia ani godziny, kiedy zabraknie oddechu.

sobota, 9 marca 2013

Zmiana jest jedyną prawdą...

Miałem wczoraj dzień wolny i wykorzystałem go przede wszystkim na dokończenie fantastycznej przygody ze światem "Nakręcanej dziewczyny". Po dobrych opowiadaniach tego autora przyszła kolej na kapitalną powieść s-f. Bacigalupi "Nakręcaną dziewczyną" rozwala system i zasłużenie bierze całą pulę nagród fantastycznych w 2010 roku. Znakomita i wciągająca historia, w której mamy wszystko - pesymistyczną wizję przyszłości, gdzie ścierają się różne koncepcje ludzkości i humanizmu, natury i technologii, starych i nowych grzechów, wciągającą i przejmującą fabułę, znakomicie poprowadzonych i niejednoznacznych bohaterów, oryginalną lokalizację akcji. "Nakręcana dziewczyna" przypomina nieco "Rzekę bogów" Macdonalda, tutaj także ma się do czynienia z egzotyczną lokalizacją, która dodatkowo na gruncie fabuły jest naturalna i sensowna.

W zasadzie debiutancka powieść Bacigalupiego ma same plusy, jest doskonale rozplanowana, z początku mamy zaprezentowanie szerokiego tła i kilku bohaterów, potem napięcie rośnie, aż do świetnego i najlepszego z możliwych rozwiązania. Wstrząsające losy nakręcanki Emiko, tudzież innych bohaterów charakterystycznych dla opisywanego świata przedstawionego, świata, który pomimo tego że jest wizją przyszłości, to zawiera mnóstwo elementów charakterystycznych dla współczesnej Azji Południowo-Wschodniej. 

Podstawową zaletą "Nakręcanej dziewczyny" są bohaterowie - nakręcana dziewczyna Emiko, z początku zabawka-przedmiot w rękach zwyrodniałych "normalnych" ludzi, posiadający duszę Nowy Człowiek, której łagodne i pokojowe usposobienie jest systematycznie gnojone przez zadawane jej cierpienia fizyczne i psychiczne, by ostatecznie stać się forpocztą lepszej wersji człowieczeństwa, odporną m.in. na groźne zarazy i choroby. Anderson Lake przedstawiciel korporacji AgriGen, realnej siły politycznej i gospodarczej, który swoją litością i zafascynowaniem Emiko umożliwia jej połowiczne wyzwolenie z rąk oprawców, ale który też ostatecznie pośrednio doprowadza do upadku jej niewinnej duszy. Hock Seng, Kanya, Tygrys z Bangkoku, Akkarat, farangowie, a przede wszystkim demoniczny Gibbons, wszyscy oni niejednoznaczni, o złożonych motywacjach i działaniach, odgrywają kluczowe role w wyśmienitym spektaklu jedynej prawdy, którą jest ciągła zmiana, ruch natury i czasu. Pozorny chaos i nieoczekiwane zwroty akcji stanowią symboliczny obraz tego, że nigdy nie da się przewidzieć nawet najbliższej przyszłości, za dużo jest zmiennych na osi czasu, nawet doskonale przygotowany i przewidujący burzę Hock Seng ostatecznie ląduje tam, gdzie się tego najmniej spodziewał. 

Fascynująca jest końcowa przemiana Kanyi, jej nowa rewolucja przeciwko korporacjom i koniunkturalizmowi lokalnych watażków, w ogóle końcówka wymiata, Bacigalupi pokonuje takiego genialnego Stephensona właśnie tym, że potrafi zamknąć świetną powieść jeszcze lepszym zakończeniem.

Fascynuje również świat przedstawiony, który został dopracowany i na moje oko nie zawiera luk logicznych Kluczowy wydaje się tutaj zdradliwy monopol korporacji, Anderson Lake poszukuje tajemniczego genhakera odpowiedzialnego za smaczny owoc ngoh, gdyż zagraża to monopolowi reprezentowanego przez niego AgriGenu, a nie dlatego że unikalny smak owocu zrobił na nim niesamowite wrażenie i chce więcej. 

Jeżeli szukać minusów, to są one niewielkie i nie mają specjalnego znaczenia dla rozwoju fabuły, no może poza duchem nawiedzającym Kanyę, którego można jednak odbierać jako metaforę jej sumienia. Niektórzy za minus mogą uznać nieco ślamazarną akcję przez pierwsze 200 stron powieści, ale taki już styl Bacigalupiego. W opowiadaniach też było to charakterystyczne, z początku nieco wolno, by potem zakończyć mocnym przytupem.

Cóż więcej pisać, trzeba samemu przeczytać. Polecam wyprawę do księgarni, bo właśnie wydawnictwo Mag wypuściło na rynek wznowienie "Nakręcanej dziewczyny", a zdecydowanie warto posiadać tak wyśmienitą pozycję s-f.

Jasności, weź mnie za nogę

Integracja dobiegła końca, Praga zaliczona w 4h, okolice Szklarskiej Poręby także, tudzież hektolitry alko, świetna pogoda, najwyższy czas wrócić jednak do szarej, blogowej codzienności. Podczas pobytu w Karkonoszach oraz autokarowych podróży nie tknąłem "Nakręcanej dziewczyny" o krok, za to skatowałem się kolejnym wiekopomnym gniotem pióra Dennisa Lehane, czyli powieścią "Ciemności, weź mnie za rękę", a zacząłem dobijać narkotyczną biblią Phillipa Dicka "Przez ciemne zwierciadło". O Dicku wkrótce jak skończę czytać, a teraz trochę się poznęcam nad Lehanem, w ramach małego rewanżu za znęcanie się nade mną - czytelnikiem.

W porównaniu z "Wypijmy, nim zacznie się wojna" jedyną poprawą jest fakt, że Lehane panuje nad materią wymyślonego przez siebie kupsztala. Czyli, jeżeli bohater robi określoną rzecz, to skutki tego działania wkrótce następują, nie ma zasadniczo zdarzeń z czapy, większość trzyma się kupy w ramach świata przedstawionego. Tyle plusów. Reszta to te same lub podobne minusy.

Zasadniczy problem jest ponownie z tym właśnie światem przedstawionym. Boston według Lehane'a to nadal przedsionek piekła, gdzie morderstwa polegające na krzyżowaniu, ćwiartowaniu, podpalaniu, gwałceniu, katowaniu i czego tylko chory umysł sadysty nie jest w stanie wymyślić, zdarzają się i nikogo jakoś specjalnie to nie interesuje (opinia publiczna w postaci mediów w ogóle nie dostrzega tak pospolitych zdarzeń jak seryjne morderstwa ze szczególnym okrucieństwem). Główny bohater-narrator Patrick Kenzie wokół którego i z powodu którego tyle się dzieje nadal jest dzieckiem we mgle, jego partnerka Angie to jakaś durna koza, pchająca się pod nóż mordercy z konsekwencją ruskiego tankowca, detektywi, szkieły i agenci FBI, to zakute pały nie potrafiące dostrzec najprostszych powiązań pomiędzy faktami, a prym wiedzie spółka z ograniczoną odpowiedzialnością badassów. Motywacje tychże są jeszcze bardziej wydumane niż motywacje bohaterów w "Wypijmy, nim zacznie się wojna", są totalnie niewiarygodne i wywołują śmiech na sali. 

Wychodzi na to, że w swoim pisarstwie Lehane hołduje zasadzie "nie ważne jak, byle głośno, kontrowersyjnie i agresywnie do przodu". Im bardziej szokująca i brutalna fabuła, im mniej zasad (w tym także zwyczajnych związków przyczynowych), tym lepiej dla dynamiki akcji. Nieważne, że fabuła stanowi obrazę inteligencji, nieważne, że kupy się to nie trzyma, a czytelnik się emocjonuje tym, że nigdy nie wiadomo czego się spodziewać, co wynika bardziej z widzimisię autora, a nie z naturalnego rozwoju fabuły. Byle szybko, byle do przodu, trochę taka literatura klasy Z, nastawiona na szybkie wywołanie skrajnych emocji, poprzez walenie czytelnika siekierą między oczy. Pal licho subtelność, logikę fabuły i akcji, ważne żeby się to ogólnie zazębiało, szczegóły nie są istotne. Otóż diabeł tkwi właśnie w szczegółach, i z tego właśnie powodu tak słabych lotów są pozycje, tak chętnie ekranizowanego Dennisa Lehane'a. Tak więc jest nieco lepiej niż w debiucie, ale to nadal słaba literatura. Jedyną zaletą prozy Lehane'a wydaje się być to, że szybko się czyta, ale już nie bezboleśnie. 

Przeczytałem do tej pory 6 powieści Lehane'a, z czego pozytywne wrażenie zrobiło na mnie jedynie "Miasto niepokoju", ale to też jest wątpliwe, bo czytałem dawno i nie do końca pamiętam. Osławiona "Wyspa skazańców" była zwyczajnie słaba i pretensjonalna, zaś pierwsze trzy tomy o przygodach duetu Kenzie-Gennaro wręcz beznadziejne. Czeka mnie jeszcze "Rzeka tajemnic", ale już naprawdę niczego wielkiego się nie spodziewam, pretensjonalność filmu Eastwooda, który zdobył tyle Oskarów, skutecznie mnie odstrasza. Na razie mam dosyć Lehane'a, sam nie wiem, dlaczego aż tyle go sobie ostatnio zapodałem, widocznie mam tendencję do kupsztali.

niedziela, 3 marca 2013

Wyjazd integracyjny!!!

No, przez najbliższe parę dni na pewno niczego nie skrobnę na niniejszym skromnym bloszku mego nieskromnego autorstwa, albowiem wyjeżdżam w Karkonosze w celach integracyjno-alkoholowo-wędrówkowych, z krótkim wypadem do Pragi ponoć. Będę zasadniczo odcięty od world wide web, co sprawia, że działalność blogowa ulega zawieszeniu do czwartku. Ale myślę, że do tego czasu zdążę przeczytać nie tylko "Nakręcaną dziewczynę", ale także i cosik jeszcze, więc już w piątek powinna być nowa notka, na co mrowie fanów mojego bloga będzie z utęsknieniem wyczekiwać :D

A no i dodatkowo od tego tygodnia rozpocznie się tournee po dwóch dużych amerykańskich turniejach tenisowych Indian Wells i Miami, kończących sezon na kortach twardych, więc i pewnie cosik o tym będzie. 

A tymczasem życzę wszystkim udanych i licznych wrażeń czytelniczych!

Mamerkus