poniedziałek, 31 grudnia 2012

Na koniec świata cz.2 i 3

Po przeczytaniu drugiego i trzeciego tomu umownej trylogii Williama Goldinga "To the end of the earth" zwracają uwagę trzy rzeczy: pierwsza, że powieść "Rites of passage" stanowi zamkniętą całość, a autor przez lata nie zamierzał tworzyć kontynuacji, po drugie "Close quarters" oraz "Fire down below" (po polsku znowu suche "Piekło pod pokładem") stanowią pod każdym względem całość, z wyjątkiem formy, zaś z "Rites of passage" łączy je jedynie ciągłość fabularna, po trzecie przede wszystkim drugi i trzeci tom trylogii mają zasadniczo inny sens, inną wymowę, aniżeli "Rites of passage". Dalej skupię się na tym trzecim elemencie.

William Golding - "Close quarters"

Tytuł wymyślony przez polskiego wydawcę jak zwykle nie wiadomo do czego się odnosi. Twarzą w twarz z kim, kto, gdzie, kiedy i jak? Miałkie i bez sensu.
Edmund Talbot kontynuuje swoją podróż na antypody. Z uwagi na zamknięty teatr statku towarzyszą mu te same osoby, co w pierwszej części (kapitan Anderson uparcie nie chce zawinąć do żadnego portu, co dalej będzie miało opłakane skutki), a że w "Rites of passage" Golding skupił się przede wszystkim na relacjach między bohaterami, to w tym zakresie nie miał za wielkiego pola manewru. Ale całkiem zgrabnie doprowadza do spotkania z innym statkiem, skąd na pokład statku Talbota trafia charyzmatyczny porucznik Benet, zaś sam Talbot popada w sidła miłości do niejakiej Marion Chummley. Generalnie pod względem Niestety relacje między bohaterami zaczynają przypominać tani melodramat i romansidło w stylu Jane Austen, co stanowi mocną obniżkę jakościową w porównaniu z "Rites of passage". Można nawet stwierdzić, że Golding totalnie zaprzecza sobie w "Close quarters" wypracowanym w "Rites of passage" wiarygodnym portretom psychologicznym bohaterów.
Sytuacji nie rekompensuje zwiększona dawka opisów i sytuacji marynistycznych, które są jakieś miałkie i mało interesujące. Oczywiście dochodzi do katastrofy i dalej to już tylko walka o przetrwanie, ale generalnie Talbota to mało obchodzi bo jest zakochany i nie omieszkuje oznajmiać tego całemu statkowi, co sprawia, że wszyscy traktują go z lekka lekceważąco, z wyjątkiem Summersa. W całości więc "Close quarters" stanowi mizerną kontynuację fabularną.

William Golding - "Fire down below"

W "Piekło pod pokładem" (do czego odnosić ma się ten tytuł to nie mam pojęcia) już jest znacznie lepiej. Co prawda nadal nie jest za dobrze, jeśli idzie o relacje międzyludzkie (dużo taniego melodramatu oraz romansowego zakończenia), ale przynajmniej zaznacza się wyraźna charakterystyka przyjaźni Talbota z Summersem i antagonizmów na linii Summers - Benet. 
Jednak największą zaletą "Fire down below" są liczne i niezmiernie ciekawe opisy marynistyczne, czego brakowało w dwóch pierwszych tomach. I tak mamy tutaj czyszczenie kilu z wodorostów na pełnym morzu, sztormy z dziewiątymi falami, połamane stengi, warunki podróży statkiem z jednym masztem, no i na deser spotkanie z górą lodową, która okazuje się być Antarktydą! Trochę poszperałem w sieci i okazało się, że w czasach, w których dzieje się akcja (początki XIX wieku) nie było jeszcze wiadome, że istnieje siódmy kontynent oraz nie znana była teoria Darwina, przez co wierzono nadal, że świat powstał 4000 lat p.n.e. Przygoda z "górą lodową" i przypadkowe odkrycie Antarktydy to najlepsze fragmenty marynistyczne całej trylogii.
 
Niemniej "Rites of passage" to powieść świetna, zaś "Fire down below" co najwyżej dobra. "Close quarters" to z kolei mizeria fabularna i obyczajowa, która zasługuje jedynie na zapomnienie, no ale trzeba ją czytać ze względu na zachowanie ciągłości akcji.

sobota, 29 grudnia 2012

William Golding - "Rites of passage"

Pierwsza moja przygoda z prozą Williama Goldinga, rzekłbym całkiem udana.

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia - tak można prozaicznie i banalnie spuentować dramatyczny los pastora Colleya, zawarty w mini-powieści Williama Goldinga "Rites of passage" (którą całkowicie błędnie i w sposób mylący dla odbioru treści sprzedaje się w Polsce jako "Rytuały morza").

"Rites of passage" jest książką krótką, i w zasadzie niewiele się w niej dzieje, niemniej w tym czasie poznajemy losy załogi i pasażerów podróży statkiem na Antypody z dwóch źródeł: dziennika młodego arystokraty Edmunda Talbota i listów rzeczonego pastora. Talbot to zadufany w sobie, egocentryczny, nieopierzony karierowicz, który dzięki protekcji udaje się na Antypody, by rozpocząć szlif urzędniczy u tamtejszego gubernatora (akcja dzieje się na początku XIX wieku, Australii jeszcze wtedy nie było, z kolei Nowa Zelandia to Ziemia Van Diemena). Colley młody, strachliwy, niezbyt dobrze zbudowany, a przy tym wrażliwy, oczytany. Najpierw z Talbotem śmiejemy się z Colleya, Brocklebanka i innych, by potem oczami Colleya dostrzec osamotnienie i rozpacz we wrogim środowisku. Jakże odmiennie wygląda patrzenie na świat tych dwóch osób, których światy się przenikają na pokładzie statku, jakże odmiennie jednostki te odbierają siebie wzajemnie, jakże tragicznie wygląda w konsekwencji bezmyślna ignorancja jednej jednostki wobec drugiej, ignorancja wynikająca z hipokryzji, ale też braku zwykłej empatii. Takie jest życie na co dzień, tak też wygląda życie społeczności statku płynącego na drugą stronę świata. Społeczności podzielonej, której granice wynikają wyłącznie ze strachu i ignorancji, świata, którego już nie ma, ale który cały czas pozostaje w nas samych np. wtedy, gdy z odrazą ignorujemy żebraka jadącego z nami autobusem, bo mu zimno i wszedł żeby się ogrzać i wyklinamy go po wsze czasy, bo zakłóca nam komfort jazdy zasmradzając i tak już ciężkie powietrze w pojeździe.

Angielski tytuł powieści można interpretować na wiele sposobów. Najbardziej oczywisty, odnoszący się do Talbota, jest najmniej istotnym. Talbot faktycznie coś tam w sobie zmienia pod wpływem dramatycznych okoliczności, ale nie jest to zmiana doniosła. Moim zdaniem tytuł odnosi się przede wszystkim do rytuałów, formalności, jakie człowiek wymyśla dla sformalizowania relacji z innymi ludźmi, kiedy ludzie się stykają, kiedy przechodzą obok siebie, co wymaga pewnej reakcji. W tym celu Golding wybrał sobie czasy, gdy to sformalizowanie jest szczególnie charakterystyczne, te całe dżentelmeństwo, damy, per panie lordzie, milordzie, zachowania nieobyczajne itd., wszystko to sprawia, że relacje międzyludzkie są nienaturalne, pod warstwą pudru kryją się dramaty wzajemnego niezrozumienia, oszukanych intencji, a króluje ocenianie ludzi po wyglądzie i przypadkowych zachowaniach.

Świetna książka, która w wysublimowany i przystępny sposób przemyca proste prawdy o nas samych. Jak świadczą ostatnie słowa powieści:
"Ostatnio mało spałem, za to wiele myślałem, w związku z czym zaczyna mi się trochę mącić w głowie; tak chyba zawsze dzieje się z tymi , co wyruszają w morze, skazania na ciągłe przebywanie w towarzystwie swoich bliźnich, a więc i na obcowanie ze wszystkim, co najstraszliwsze pod słońcem."

piątek, 28 grudnia 2012

Fantasy western

Już okładka sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z przygodową nawalanką w konwencji Wild Wild West. Ostra jazda bez trzymanki, ale z barierkami, Brandon Sanderson w "Stop prawa" (świetny tytuł) daje czadu w swojej deserowej formie. Fabuła jest prosta jak drut, niemniej w stylu Sandersona z zaskakującymi, chociaż możliwymi do przewidzenia twistami. Powieść trzyma poziom, jest to rzetelne, trzymające w napięciu fantasy, nawet pomimo tego, że stanowi przerywnik w realizowaniu przez Sandersona ambitniejszych projektów.Taka młodzieńcza, rzetelna fantasy w ramach odskoczni od trudniejszej fantastyki.

Akcja toczy się w scenerii steampunkowej, dużo tu motywów typowych dla westernu (pojedynki jeden na jeden, napady na pociągi, bale wiktoriańskie, Dzicz itd.), fantasy zaś jest reprezentowane przez Allomancję i Feruchemię, a więc trafiamy do świata znanego z trylogii "Mistborn". No właśnie, to jest w zasadzie mój zasadniczy negatyw dla "Stopu prawa". Jak pisałem w entuzjastycznej recenzji tutaj trylogia o Vin i ekipie stanowi dla mnie zamkniętą, kompletną, niemal doskonałą całość fabularną, jakiej nie uświadczyłem od lektury trylogii Kima Stanleya Robinsona. Pojawienie się "Stopu prawa" mocno spłaszcza wymiar zakończenia trylogii Mistborn. W dodatku zakończenie "Stopu prawa" jednoznacznie sugeruje kontynuację, co świadczy o tym, że Sanderson chyba nie docenił efektu zakończenia trylogii. Trochę to smutne, tym bardziej, że "Stop prawa" jest naprawdę dobrą pozycją, tylko zwyczajnie mógłby dotyczyć innego uniwersum.

Oprócz tego "Stop prawa" kuleje nieco pod względem motywacji Milesa (słabe to to), sposobu jego aresztowania (mocno słabe) oraz kilku pomniejszych dziur logicznych, przesłoniętych dynamiczną akcją i sympatycznymi bohaterami. Niemniej mogę polecić "Stop prawa" każdemu miłośnikowi przygodowej fantasy, z tymże im dalej od lektury trylogii Mistborn, tym lepiej. 

czwartek, 27 grudnia 2012

Clive Barker "Wąwóz kamiennego serca"

Sympatyczna historyjka o duchach, i nie tylko, ale w zasadzie nic nadzwyczajnego. To już nie jest ten Barker, który tworzył arcydzieła splatterpunka, takie jak "Potępieńcza gra", czy mistrzowskie "Wielkie sekretne widowisko". W "Wąwozie kamiennego serca" mamy do czynienia z miszmaszem opowieści o duchach, Bogu, aniołach, żonie i dziecku diabła, hybrydach, wiecznej młodości i jej katalizatorze. Sporo tutaj wyuzdania i chorego seksu, ale wbrew pozorom nie ma tego dużo. Nie jestem jednak w stanie stwierdzić, co jest motywem przewodnim historii, poza płytką konstatacją co do paszkwilu na Hollywood. 

W każdym razie nic tu w zasadzie się kupy nie trzyma, ale czyta się to dobrze, Barker jest niezłym opowiadaczem i to wystarcza, żeby nie poczuć się oszukanym. W końcu na te 624 strony potrzeba trochę czasu. Cóż więcej napisać o przeciętnej jak na Barkera powieści?

PS O wiele ciekawsze rzeczy się działy wokół lektury. Otóż czytam sobie czytam, dzieją się kulminacyjne wydarzenia, odwracam stronę 503 na 504, a tam ... strona 553. Najpierw zdębiałem, potem się wkurzyłem. Nie cierpię ebooków, ale zacząłem szukać w necie jakiegoś co by nie stracić tych 50 stron, no ale okazało się, że "Wąwóz..." to biały kruk chomika. Nawet napisałem na stronie wydawcy, że mam felerny egzemplarz powieści, przy czym nie miałem wiedzy, czy to tylko z moim egzemplarzem tak jest, czy z całym nakładem. Ostatecznie, nie czekając na odpowiedź wydawcy, wybrałem się do czytelni głównej Biblioteki Raczyńskich na ul. Św. Marcin, gdzie z katalogu podręcznego dostarczono mi egzemplarz książki z brakującymi stronami :) Doczytałem na miejscu w czytelni.

sobota, 22 grudnia 2012

Philip Dick - "Transmigracja Timothy'ego Archera" (uniwersum śmierci)

Śmierć jest wszystkim, śmierć nas otacza, stanowi nasze credo wpisane w geny, świadomość istnienia, wszystko, co robimy, nasze motywacje, nasze działania, nasze obsesje, są pochodnymi świadomości i podświadomości nieuchronnego - człowiek stanowi materię, a każda materia ulega degradacji, z prochu powstałeś, i w proch się obrócisz. Człowiek nie jest nieśmiertelny, stanowi li tylko ucieleśnienie prawie ideału perpetuum mobile - ale jak to w reklamie, prawie robi wielką różnicę.

Fundamentem "Transmigracji Timothy'ego Archera" Philipa K. Dicka, nawiedzonego protoplasty metafizycznej fantastyki, czołowego przedstawiciela schizofrenicznej literatury, jest trylion dywagacji na temat śmierci, ostatecznego unicestwienia wolnej woli, świadomości i bytu, jedności ciała i ducha. Obsesja śmierci, jako końca wszystkiego albo jako granicy pomiędzy światem namacalnym, a światem nieodgadnionym, jako złudzeniem, ostateczną instancją pozbawionych nadziei złamanych dusz. O Ironio, wymarzona lektura przed Bożym Narodzeniem, świętem narodzin. A może idealna przed końcem świata? Niezależnie od tego z każdego zdania, każdego słowa powieści Dicka przebija ostateczność, nieuniknioność losu, definitywny koniec, tak, jakby autor spodziewał się, że za chwilę go zabraknie.

Powieść Dicka stanowi niemalże w całości bolesny obraz wewnętrznych przeżyć i doświadczeń Angel Archer, synowej tytułowego bohatera, która została doświadczona śmiercią wszystkich najważniejszych osób w jej życiu. Śmierć ją otacza, jest zniewolona świadomością śmierci, wokół siebie nie widzi nic innego, przez swoje doświadczenia w otaczającym ją świecie nie dostrzega życia, lecz śmierć. Jej sposób myślenia, który mamy okazję dogłębnie poznać, jest myśleniem śmierci, czuć woń rozkładu życia, dotyk kosy, widać pomór i zgniliznę. Imię "Angel" stanowi tutaj dość łopatologiczną symbolikę utraty niewinności, zbrukania śmiercią najczystszych ideałów.

Jesteśmy młodzi, jurni, pełni życia, przepełnieni witalnością, nieuchronnie, jednak niezauważalnie, mimochodem starzejemy się, nasza materia, nasze ciało ulega stopniowej, nieuchronnej degradacji, zmierzamy ku nieuniknionemu, a jedynym świadkiem tego procesu jest nasz umysł, nasze oczy, nasze zmysły.  Przeglądając w internecie informacje odnośnie pierwowzorów bohaterów "Transmigracji..." natrafiłem na ten zestaw zdjęć Joan Didion (w powieści Jane Marion) Joan Didion Charakterystyczna uroda, śliczna buzia zmieniona w przedśmiertną maskę udręki życia. Jest to oblicze, które musiało oglądać śmierć swojej córki i męża. Życie Joan Didion dopisało suplement do powieści Dicka.

Fabularnie ""Transmigracja" jest zwyczajnie nudna. Ot wspomnienia kobiety o istotnym facecie z jej życia, którym przy okazji jest poschizowany na maksa (jak to u Dicka) (eks)biskup Timothy Archer. Deliryczny styl pisarski Dicka, kotłowanina wątków, cytatów i przemyśleń sprawia jak zwykle u Dicka problem natury "nie zrozumiem tego, jeżeli się nie naćpam". Zero fantastyki, kupę metafizyki, maksymalne stężenie pesymizmu i zgorzknienia. Dopiero końcówka stanowi pewne ożywienie za sprawą tytułowej transmigracji, a jednocześnie Dick pozostawia odrobinę sarkastycznego optymizmu.

Niesamowita jest postać Billa, syna Kirsten, cierpiącego na schizofreniczne zaburzenie procesu poznawczego. Typowy paradoks rozegrany po mistrzowsku - stały bywalec zakładów psychiatrycznych jawi się tutaj jako jedyny normalny, pełnoprawny członek społeczności ludzkiej. Bill oznajmia w pewnym momencie Angel, że gdzie jak gdzie, ale nie ma lepszego miejsca na naukę rzeczywistości, kontaktów międzyludzkich, empatii i ogólnie życia jak szpital psychiatryczny. Poza tym kwestie wypowiadane przez Billa są mistrzowskie, jak np. ta:
"Wiele osób ma kłopoty psychiczne z powodu narkotyków. W szpitalu jest ich pełno. Nie zawsze im to zostaje, wbrew temu, co się słyszy. Główną przyczyną tego jest niedożywienie. Ludzie, którzy zażywają narkotyki, zapominają o jedzeniu, a jak już jedzą, to takie śmieciowe jedzenie. Mięśnie. Każdy, kto bierze narkotyki, ma niedowłady, chyba że, oczywiście, bierze amfetaminę, i wtedy nie je wcale. Wiele z tego, co u narkomanów wygląda na psychozy na tle zatrucia mózgu, to w istocie brak odpowiednich jonów, które można łatwo uzupełnić." No na pewno nie elektrowstrząsami.

Tak więc warto sięgnąć po ostatnią powieść Dicka, ciężkostrawną, ale ciekawą, także po to, by przeczytać jak Dick, poszukując na wszelakie sposoby Boga, doszedł w sposób obrazoburczy do tego, że Chrystus to grzyb halucynogenny.




In Polen zu denken heißt prätentiös zu sein

Napisać, że książka Sebastiana Uznańskiego "Herrenvolk" jest dnem, to w zasadzie ją skomplementować. Mógłbym napisać całą opinię o tym wybitnym bełkocie w języku niemieckim, ale nie znam niemieckiego. Sebastian Uznański nie ma jednak oporów przed skrytym wielbieniem "rasy panów", więc i ja nie będę miał skrupułów przed jawnym zjechaniem jego wiekopomnego dzieła. 

Od razu na początku się przyznam, że nie dałem rady skończyć. Ja, który kończę każdą książkę, którą czytam, tej nie dałem rady. Dotarłem do strony 170, w tym czasie "Herrenvolk" przyprawiła mnie o chroniczny ból głowy, sprawiła, że nie mogłem zasnąć oraz doprowadziła do marskości wątroby. Skończyłem, gdyż bałem się, że w następnej kolejności będzie jakiś zawał, wylew, czy faktycznie koniec świata.

W tych polskich wydawnictwach, które potrafią utrzymać się na rynku, jednak mają wyczucie, czy dana książka nadaje się do wydania. Wydawnictwo Foxpublishing jest mi kompletnie nieznane, pewnie dlatego, że nie wytrzymują konkurencji z większymi firmami. A może nawet nie wytrzymali, ale jak miało się udać, skoro mają do zaoferowania takie mizerie jak "Herrenvolk". Powieść napisana siłą bezwładu, nudna, pretensjonalna, bez pomysłu wykorzystująca oklepany motyw podróży w czasie, skupiająca się na wydumanych, bełkotliwych, pseudo-socjologiczno-filozoficznych dywagacjach o dupie Maryni (za przeproszeniem, o dupach nazistów). Polska, domorosła myśl inteligencka z pierwszej dekady XXI wieku ( z książki się w ogóle dowiaduję, że mamy aktualnie w Polsce faszyzm).

Co by się za bardzo nie rozpisywać wymienię pokrótce najważniejsze wady "Herrenvolk":
a) nuda (w tym drętwy i toporny styl),
b) wybitnie pretekstowe zawiązanie intrygi (brak wyjaśnienia przyczyny przeniesienia się w czasie Sosnowskiego),
c) pseudofilozoficzne, stojące na niskim poziomie, toporne dywagacje psychologiczne, które były już milion razy poruszane, w różnych lepszych wydaniach,
d) słaba fabuła, nic się nie dzieje, proponowane rozwiązania fabularne są nieciekawe, a przecież w tak oklepanej tematyce jak źródła, przyczyny i skutki nazizmu liczy sie przede wszystkim świeżość, nowatorskie spojrzenie,
e) i wada najważniejsza, czyli bohaterowie - chodzące kukły, deklamatorzy pretensjonalnych i stojących na niewysokim poziomie przemyśleń i poglądów autora; bohaterów tutaj nie ma, Sosnowski i Weiner to jakieś marionetki mieszające w kotle filozofii życia Uznańskiego (nie mógł Uznański napisać autobiografii?).
Nawet się zgadzałem z niektórymi opiniami autora, tylko forma ich uzewnętrznienia jest karygodna, nie powinno to mieć miejsca w ten sposób. Nie wiem, być może w dalszej części "Herrenvolk" wyjaśnia się pkt b), a w punktach a) i c)-e) książka staje się mega ciekawą, emocjonującą, trzymającą się kupy, dynamiczną opowieścią ze świetnym zakończeniem. Nie wiem, autor nie dał mi tej szansy, zresztą jako pierwszy od 20 lat. Po raz pierwszy od 20 lat nie skończyłem jakiejś książki. Poczytuję to jako osobistą porażkę, w czym Uznański wybitnie mi dopomógł. Merry Christmas!

PS W Polsce pisać każdy może, domorosłych twórców rodzimej fantastyki rodzi się od groma i trochę tylko ciekawe dlaczego kolejny rok np. nagrodę Żuławskich wygrywają te same osoby. Poziom nowej fali autorów jest żenująco niski, powstaje mnóstwo tandety o wampirach, upiorach, durnych, grafomańskich płodów, klonów samych siebie, do tego napisanych siermiężnym, pretensjonalnym, grafomańskim stylem. Brak jest pomysłów, talentów, oryginalności, czegokolwiek ciekawego, nawet stylu nie ma. Od lat królujący Dukaj nie ma konkurencji, chociaż na Zachodzie miałby co najmniej kilku równych sobie, z kolei Wawrzyniec Podrzucki, czy mój ulubiony Leszek Biały to chyba już nic więcej nie napiszą, a wielka szkoda by była. 

PS2 Wczoraj otrzymałem drogą pocztową, od niejakiego Piotra Gibowskiego, jego własną debiutancką powieść pt. "Asymetria. Rosyjska ruletka", z prośba o jej zrecenzowanie. Bardzo mi miło, że pan Piotr poprosił mnie o opinię o swojej książce. "Asymetria" to kolejna po Dukaju ("Xavras Wyżryn", "Lód" wyśmienite), Marcinie Ciszewskim (totalna klapa na sam koniec, o czym pisałem w swojej recenzji powieści "www.ru2012.pl"), no i rzeczonym Uznańskim (koniec świata) próba opowiedzenia alternatywnej historii, które to historie zresztą osobiście bardzo lubię, no ale trzeba jeszcze umieć o tym pisać. W każdym razie mam nadzieję, że się na debiutancie Gibowskim nie zawiodę.

środa, 19 grudnia 2012

Koniec świata? - 21 grudnia 2012 roku

Zupełnie niepostrzeżenie, chyłkiem niejako (celowa dezinformacja światowych władz, spisek władzy i mediów?) zbliżył się dzień Armaged-donu, który został niezależnie od Biblii przewidziany kilka tysięcy lat temu przez genialnych Majów (którzy przypomnę nie byli w stanie wynaleźć koła). Szkoda, że nie przewidzieli, że dla ich cywilizacji koniec nastąpi znacznie wcześniej i z o wiele bardziej prozaicznych powodów.

W każdym razie koniec świata tuż tuż, a ja się głowię co do godziny, co by chociaż nie być w tym czasie na otwartej przestrzeni (mądre, spiskowe głowy twierdzą, że w tym czasie nie będzie grawitacji!). Czy to ma być np. 11:00 przed południem? A jeżeli tak, to według jakiego czasu? Niestety nieograniczone czeluście internetu nie przynoszą pomocy w tym zakresie. Stąd drogą dedukcji wnoszę, że ma to być według czasu środkowoamerykańskiego, no bo w końcu stamtąd pochodził naród indiańskich Nostradamusów. Czyli w Poznaniu będzie to 11:00 +ok.10 godzin, tj. 21. Cholera, nici z wypadu do teatru.

Ale na czym miałby tak w ogóle ten "koniec świata" polegać? Jest to w zasadzie już pierwsze drobne niedopowiedzenie. Bo końca świata (w sensie materialnym, planety Ziemi) z pewnością nie będzie (no bo chyba nikt nie wierzy w zderzenie z "niewidzialną" planetą Niburu, czy Nubiru), ale może być koniec świata w znaczeniu końca cywilizacji. To jest nawet bardziej niż prawdopodobne,  ostatecznie pył na wietrze nie ostał się po cywilizacjach Sumerów, Majów, Rzymu, Egiptu, czy Chin. Najpewniej jednak chodzi o koniec świata w znaczeniu końca ludzkości, a to już jest ogromne nadużycie semantyczne, co świetnie skomentował nieśmiertelny George Carlin w kontekście "ratowania planety" :):

No dobra, czyli koniec ludzkości. Ale jak i dlaczego? Dlaczego, to już wiemy, data zagłady została ustalona odgórnie przez mądre majańskie głowy i nic nam do tego, trzeba dzielnie przyjąć na klatę i optymalnie przygotować się na nieuniknione. Tylko na co? Gdzie szukać symptomów katastrofy, jakie sygnały będą świadczyć o zbliżającym się nieszczęściu? Co ma być przyczyną i jaki będzie skutek?

I tutaj pojawia się obszerne pole możliwości dla wszelakiego rodzaju fantastów i zeschizowanych umysłów. Nie popadam w panikę na wieść o końcu świata, ale chciałbym wiedzieć, co w trawie piszczy. Teorii co i jak jest mnóstwo, od przebiegunowania Ziemi (całkiem możliwe) po najazd Marsjan (serio?). Sporo się naczytałem, w większości to są takie bzdury, że głowa mała, jakież więc było moje zdziwienie, kiedy konkrety znalazłem w tym materiale, akurat autorstwa gościa, którego interesem byłoby właśnie szerzenie paniki i zabobonów, czyli astrologa:
Tak więc już wiem o co biega z tym, że kalendarz Majów kończy się na dacie 21 grudnia 2012 roku (podobno to ściema, ale przyjmijmy, że tak jest). Natomiast niepokojące jest to, że z tego artykułu wynika, że nikt nie wie jakie mogą być skutki najbliższej parady planet. Może nie być żadnych (co jest najbardziej prawdopodobne), ale mogą też być katastrofalne. I nikt, żaden naukowiec tego nie zdementuje. Oczywiście naukowiec też nie potwierdzi, bo powaga nauki polega właśnie na udowodnieniu jakiegoś zjawiska, a ciężko udowodnić skutki parady planet, która w konfiguracji przewidzianej na 21 grudnia 2012 roku miała ostatni raz miejsce kilkanaście tysięcy lat temu (tutaj odzywają się ostatnie niedobitki spiskowców, którzy twierdzą, że miał wtedy miejsce biblijny potop). 

Moim skromnym zdaniem COŚ się na pewno wydarzy, ale będzie miało to źródło wyłącznie w przestrzeni kosmicznej i sprowadzi się to do problemów łącznościowych, energetycznych i elektronicznych, czyli brak internetu, telewizji satelitarnej, prądu itd. Czyli generalnie standard. A więc drodzy Czytelnicy, czas zakupić zapas świeczek i konserwowego jedzenia na święta!

wtorek, 18 grudnia 2012

Cherie Priest "Kościotrzep"

Wbrew tytułowi powieści Cherie Priest Kościotrzepa się tutaj nie uświadczy, to pierwszy minus. Tytułowa, piekielna machina, dla której zresztą wziąłem się za bary z tą książką, pojawia się jako zawiązanie historii na samym początku i jako zardzewiałe wspomnienie pod koniec, i to wszystko. Drugi minus jest taki, że poza piękną aranżacją scenerii, ten cały steampunk i klimaty towarzyszące, to wszystko ciekawego, co można w "Kościotrzepie" uzyskać. Mizerna, pretekstowa historia, z parą nieciekawych, pretekstowych głównych bohaterów. 

Główny bohater-gówniarz Zeke, przez którego wszystkie zadymy mają pretekst się odbyć, jest tak irytujący w swoich poczynaniach, że głowa mała. Gdyby nie podjął pięćdziesięciu nielogicznych decyzji pod rząd, to ostatnie 200 stron książki wyparowałoby w niebyt, bez straty dla całości.  Z jego matką Briar już jest nieco lepiej, chociaż też w kilku miejscach zgrzytało. W każdym razie miałem ochotę podrzeć książkę na strzępy ze złości, że Priest robi mnie w bambuko swoją kretyńską, infantylną fabułą. Znikąd nie było nadziei, domęczyłem jakoś do końca. 

A mogło być tak dobrze, stworzony przez Priest świat pogrążonego w apokalipsie XIX-wiecznego Seattle ma w sobie niesamowity potencjał, tylko że do jego wykorzystania potrzeba dobrego pisarza. Być może w pozostałych swoich powieściach Priest wypada lepiej, w "Kościotrzepie" tego nie uświadczyłem.

Na plus klimatyczna okładka, z bardzo ładną panią, na dodatkowy minus nieporęczny format, przy tak dużej powierzchni książki powinna być twarda obwoluta.

Dennis Lehane - "Wyspa skazańców"

W początkowych fragmentach powieści jest opis szczura, który dociera na epizodyczną, pojawiającą się jedynie na kilkadziesiąt minut odpływu wyspę. Wiele szczurów próbowało tego dokonać, tylko temu jednemu się udało. W moim przekonaniu szczur ten jest alegorią człowieka próbującego zrozumieć sens życia, znaleźć osobisty azyl. Niewielu się to udaje, a tym, którzy odnoszą sukces, i tak zostanie on dwakroć odebrany. I taki też jest Teddy Daniels, symbol tragizmu jednostki w zetknięciu z oceanem życia. Warto się jednak starać iść pod prąd, być może się uda, chociaż na chwilę wygrać z falą konformizmu.

Oczywiście Lehane to nie starogrecki dramaturg, poziom literatury amerykańskiego pisarza jest dostosowany do współczesnego amerykańskiego odbiorcy, a więc puentą prosto i mocno zdzielić między oczy. Subtelność zwrotności ruskiego tankowca. Wszystkie prawdy życiowe dostajemy na tacy, a tragedia Teddy'ego jest jedną z największych z jakimi się zetknąłem w literaturze, w dodatku podana bez żadnej taryfy ulgowej.

Oprócz tego Lehane pisze dosyć wrednie. Z jednej strony ma się realne wrażenie porządnego dzieła, z drugiej zaś posmak zakalca. "Wyspę skazańców" czyta się porywająco, tylko że nie do końca jest to rzetelne, w didaskaliach czuć, że powieści nie pisał specjalista-psycholog, głębia badań psychologicznych jest tutaj na poziomie naukowca-amatora, który naczytał się periodyków i chełpi się swoją wiedzą. Nie jestem psychologiem, czy psychiatrą, więc mnie to aż tak bardzo nie raziło, no ale specjalista będzie sobie wyrywał włosy z głowy podczas czytania.

Standardowy Lehane, słaby merytorycznie, bardzo dobry fabularnie.

piątek, 7 grudnia 2012

Najlepsze lata naszego życia

Kilka dni do ostatniego kolokwium aplikacyjnego w tym roku, kilkadziesiąt ustaw do opanowania, a ja zamiast się uczyć zapadam w melancholijny nastrój "Sunset Park" Paula Austera, słuchając chilloutu na polskastacja.pl (o niebo lepszy chill niż w chillizet).

Bohaterami powieści Austera są intelektualiści, ludzie o bogatych, skomplikowanych, wrażliwych wnętrzach, przeważnie bezpretensjonalni, przeważnie egocentrycy, ludzie, którzy wzajemnie się przenikają, tworzą zakręconą nić wzajemnych relacji. I pomimo tego, że miałem cały czas wrażenie, że Auster odstawia chałturkę, szybko goni termin oddania kolejnej książki do wydawnictwa (zawsze mam takie wrażenie, gdy artyści tworzą o innych artystach, odwołują się do wrażliwości innych dzieł, niejako dokonują środowiskowego autoplagiatu), to "Sunset Park" czytało mi się z przejęciem, wciągnął mnie ten nieprzerwany, naprzemienny monolog wewnętrzny kilku postaci z nowojorskiego światka. I nie jest to bynajmniej bohema, czy insze zboczone schizy na pograniczu kultury i wynaturzenia, opisywani bohaterowie to ludzie normalni, z którymi każdy może się utożsamić w swoim zagubieniu.

Jak każda powieść o codziennym życiu, tak i ta musi zawierać w sobie tzw. życiowe mądrości. Nie jest to absolutnie nic złego, jeżeli nie jest podane łopatologicznie, a z dystansem i wiarą w inteligencję czytelnika. Na szczęście Auster to nie w ciemię bity talent literacki, więc udaje mu się mimochodem przemycić kilka nieoczywistych truizmów, wyrażonych np. w takich jak następujące sformułowaniu: "(...)ludzkie ciało nie może istnieć bez innych ludzkich ciał; ludzkie ciało musi być dotykane, ludzkie ciało ma skórę (...)". 

"Sunset Park" sprawia wrażenie jedynie odcinka serialu opowiadającego o mieszkańcach pewnej nowojorskiej dzielnicy. Sprawia to fragmentaryczność opowieści, próba uchwycenia na kilku stronach życiorysu osób o skomplikowanych charakterach, i kończy się w zasadzie, tam gdzie zaczyna - w polu. Nie lubię seriali, więc takie rozwiązanie mnie rozczarowuje, chociaż zdaję sobie sprawę, że ma to uzasadnienie w kontekście ciągłości losu ludzkiego, którego nigdy nie da się opowiedzieć w formie zamkniętej. Także narracja Austera, nerwowa, spontaniczna, jakby chciał w jednej chwili wyrzucić na papier wszystkie kłębiące się w głowie myśli, sugeruje naturalność, spontaniczność w pisaniu. Auster sprawnie spina wszystkie wątki, lecz wrażenie niedosytu pozostaje. 

Nie zmienia to jednak faktu, że "Sunset Park" jest powieścią dobrą, dobrze się czytającą, wciągającą i momentami przejmującą, nic odkrywczego, ale nie każda książka musi być odkryciem roku.

Poza tym odniosłem wrażenie, że dla Austera poszczególne postaci stanowią przede wszystkim formę zwrócenia uwagi czytelnika na męczące go sprawy, jak np. pracująca w PEN Clubie Alice myśli dużo o Liu_Xiaobo, laureacie pokojowej nagrody Nobla (pisząc "Sunset Park" Auster o tym nie wiedział), aktualnie przebywającym pod ścisłą pieczą chińskich władz:
"(...) tacy ludzie jak Liu Xiaobo są solą ludzkości(...)" Moja uwaga została zwrócona.
Albo w szczególności ten fragment, gdzie Auster ustami Hellera rozważa wydanie książki pod jednoznacznym tytułem "Czterdzieści lat na pustyni: wydawanie literatury w kraju, gdzie ludzie nienawidzą książek", a poziom amerykańskiego społeczeństwa nazywa wprost "kulturą kretynów".

Lubię czytać Paula Austera, druga po "Nocy wyroczni" dobra powieść w jego wykonaniu i chyba sobie wkrótce zapodam kolejną.

PS Poprzez "Sunset Park" Auster tworzy odniesienie, a zarazem pean na cześć jednego z najlepszych filmów dawnego Hollywood, obsypanego oskarami "Najlepsze lata naszego życia". Paralela całkiem udana.

środa, 5 grudnia 2012

Tam, gdzie żyją potwory (subterra incognita)

"Relikwiarz" to bezpośrednia kontynuacja fenomenalnego "Reliktu". I nie jest może już równie rewelacyjnie, ale jest dobrze.

Już na pierwszy rzut wytrawnego, czytelniczego oka (czyli mojego) widać, że "Relikwiarz" duetu Preston/Child, będzie z jednej strony ciągnąć znane wątki, a z drugiej strony zaproponuje inną scenografię, bo mury muzeum spełniły z nawiązką swoje zadanie. W "Relikcie" akcja toczyła się w murach i podziemiach Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku, główną scenerią wydarzeń "Relikwiarza" autorzy czynią nowojorski underground, podziemne miasto wyrzutków społeczeństwa.
"Relikt" niemal spełnia trzy podstawowe wymogi klasycystycznej reguły dramatu antycznego, a mianowicie jedność czasu, jedność miejsca i jedność akcji. Czas to wiadomo - jeden tydzień z życia muzeum, miejsce to niemal wyłącznie mury muzeum, zaś akcja, no to oczywiście emocjonujące gonitwy za i z potworem, tudzież wciągająca otoczka naukowa. Te elementy sprawiły, że chociaż wiedziałem o czym będzie książka, a nawet jak potoczą się wydarzenia, to jednak "Relikt" był niesamowicie emocjonujący, trzymający w napięciu i dostarczył jeszcze mnóstwa innych, atrakcyjnych wrażeń.

"Relikwiarz" już nie realizuje dosłownie zasady trzech jedności, chociaż za daleko nie odchodzi. Czas to kilka tygodni w sierpniu, miejsce to podziemia, ulice i ścieki Manhattanu, akcja to z kolei gonitwa po nowojorskim subterra incognita oraz przepychanki na ulicach miasta. "Relikwiarz" kontynuuje wątki "Reliktu" (epilog tego ostatniego był niejako podpowiedzią, w którą stronę autorzy pchną fabułę), co nie zmienia faktu, że jest to zwyczajnie inna powieść, chociaż nadal najwyższa półka z gatunku techno-thriller (no i horroru). "Relikwiarz" nie jest już tak dobry jak "Relikt", ale to wciąż świetna, wybornie trzymająca w napięciu, zaskakująco dobra próbka dreszczowca. 

"Relikwiarz" odznacza się interesującą, wbrew pozorom zasady kontynuacji nieoczywistą i rzetelną fabułą (chociaż o wiele lepiej by było, gdyby autorzy podarowali sobie epilog w "Relikcie", to wtedy zaskoczenie fabułą "Relikwiarza" byłoby o niebo większe), fascynujący, rewelacyjny obraz nowojorskiego undergroundu, nadal świetny kwintet bohaterów z "Reliktu", do których dołącza twarda jak stal policjantka Hayward, przekozacki klimat, i niesamowity rozmach akcji. Preston i Child chołdują zasadzie stopniowania napięcia, doskonale manewrują emocjami czytelnika m.in. fenomenalna scena napaści Pomarszczonych na pociąg metra, perfekcyjny klimat grozy połączony z dojmującym poczuciem osaczenia! Miodzio. Mały minus jest jedynie taki, że nie jest to już tak świeże jak w "Relikcie". Niemniej w zasadzie jedynym znaczącym minusem, jest postać głównego antagonisty, która co prawda logiczna, ale poprzez nieco wydumaną motywację (trzymającą się kupy, tyle że niewiarygodną), wydało mi się to jakoś sztuczne i w sumie rozczarowujące. 

Największą atrakcją "Relikwiarza" są podziemia miasta, ziemia nieznana, cui ci sono dei mostri (tam, gdzie żyją potwory).* Tak jak w "Relikcie" bohaterem było muzeum i Mbwun, tak tutaj palmę pierwszeństwa przejmują monstrualnej wielkości i niezbadane tunele pod Manhattanem. Aż nie chce się wierzyć, że pod Central Parkiem jest sieć tuneli sięgająca 30 pięter w dół! Można się zgubić. Przed czytaniem "Relikwiarza" zapodałem sobie research tematu za pomocą następujących materiałów, warto obejrzeć:
http://www.youtube.com/watch?v=KYgphlFg020&feature=related (stacja z początku pierwszego filmiku, tylko widziana z pociągu + kretyński dźwięk)
http://www.youtube.com/watch?v=rLqiniVa2nY
Oczywiście te filmiki pokazują jedynie czubek góry lodowej, nie 

Jeśli idzie o literackie odniesienia to "Relikwiarz" jest tym, czym nie są osławione u nas dzieła sztandarowego rosyjskiego grafomana Dmitryja Głuchowskiego, czyli "Metro 2033" i "Metro 2034". Przede wszystkim "Relikwiarz" pokazuje czym tak naprawdę jest życie pod ziemią, jest degradacją czystości, człowieczeństwa, zaprzeczeniem instynktu światła. Tzw. uniwersum Metra wykreowane przez Głuchowskiego to wydmuszka, sztuczny twór oddziałujący na wyobraźnię jedynie miłośników gier komputerowych.

Tak więc "Relikwiarz" wypada nieco gorzej niż "Relikt", ale i tak jest to rozrywka na najwyższym poziomie.

* w ten sposób była reklamowana podróż Kolumba do Indii przez Zachód, wówczas uważany za siedlisko potworów wszelakiego autoramentu

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Kryminalistyczny pasjans

Z rozpędu zakończyłem trylogię Leifa GW Perssona na lekturze powieści "Swobodny upadek jak we śnie". Zakończenie całkiem udane, ale nie do końca z przyczyn, za które normalnie tego typu powieści są chwalone. Literacko Persson to nadal dosyć cienka liga, styl drętwy, składnia kuleje, czyta się to to jak sprawozdanie z działalności spółki z o.o. Ale przynajmniej autor jest konsekwentny, a powieść stanowi rzetelny i w wielu momentach wciągający obraz żmudnej kryminalistycznej roboty, w dodatku na materiale dowodowym, który za moment się przedawni. Stopień szczegółowości z jaką Persson rozkminia najdrobniejsze detale (np. omawiany na kilkudziesięciu stronach świetny techniczno-produkcyjny opis rozkminiania z jakiej broni zabito premiera) jest pasjonujący. W każdym razie dla mnie, prawnika z kilkunastoletnim stażem, który onegdaj hobbystycznie interesował się kryminalistyką, jest to niewątpliwie frapująca lektura.

Powieść jednak poza kwestiami kryminalistycznymi i w końcu konsekwentną, trzymającą się kupy linią fabularną, nie ma za wiele do zaoferowania, przede wszystkim z tego powodu, że wiemy kim jest sprawca bezpośredni, a kim sprawca polecający już z końcówki  "Między tęsknotą lata, a chłodem zimy". Tutaj jedynie wchodzimy w morze szczegółów ich dotyczących, które pobieżnie były nam już znane z pierwszego tomu. Moim skromnym zdaniem autorski strzał w stopę, no ale skoro ludzie to kupują i swoją przyjemność wolą ograniczyć do obszernych kryminalistycznych opisów, no to git. 

Słaba i niekonsekwentna jest również wiarygodność charakterologiczna poszczególnych bohaterów. Wiele postaci kupy się nie trzyma albo przypisywane im cechy charakteru nie znajdują odzwierciedlenia w ich działaniach. Sytuację ratuje dosyć liczny komizm, którego sztandar niesie posunięty do granic absurdu tragikomiczny Backstrom, w wielu miejscach ożywiający swoją tępotą i ograniczeniem umysłowym flegmatyczną fabułę. Za postać Backstroma brawa dla autora, reszta niestety mnie nie przekonuje.

Dobre jest też zakończenie, które wyjaśnia dlaczego do dzisiaj nie wiemy, i dlaczego nigdy się nie dowiemy (jako tzw. opinia publiczna), jak to naprawdę było z zabójstwem Olofa Palmego. Wersja przedstawiona przez Perssona może, ale nie musi być tą prawdziwą.

Podsumowując - rzetelna, kryminalistyczna robota, przekomiczny Backstrom i konsekwentna fabuła oraz przekonywujące zakończenie, to spore, ale jedyne w zasadzie zalety ostatniej części trylogii policyjnej Leifa GW Perssona. Niemniej w porównaniu z poprzednimi tomami "Swobodny upadek jak we śnie" wypada nieco lepiej niż "W innym czasie, w innym życiu", a wręcz rewelacyjnie dobrze na tle katastrofalnej "Między tęsknotą lata, a chłodem zimy". Mimo wszystko cieszę się, że udało mi się skończyć całą trylogię, dzięki temu wiem, że Persson aż tak tragicznym pisarzem nie jest, jak się mogło początkowo wydawać. Poza tym, jeżeli Backstrom będzie się pojawiał w innych jego powieściach, biorę je w ciemno :).

PS A teraz najwyższa pora wrócić do "Relikwiarza", którego czytanie bez sensu w ubiegłym tygodniu przerwałem.

niedziela, 2 grudnia 2012

Szwecja - gangrena cywilizacji zachodniej

Każda cywilizacja upada, upadł Rzym, upadli Majowi, Egipt, Sumerowie, starożytne cesarstwo Chin. Nie jestem prawicowcem ale gangrena, która toczy współczesną tzw. cywilizację zachodnią i prowadzi ją ku analogicznemu upadkowi posiada wiele nazw m.in. socjalizm, poprawność polityczna, egoizm i lenistwo. Szwecja już umarła (socjalizm doprowadzony do granic absurdu, jak w poniższym linku), teraz to już tylko zmierzch żywego trupa, Grecja i Hiszpania są blisko, w kolejce czekają kolejne kraje socjalistyczne takie jak Francja, czy Włochy.
Przeczytajcie ten wywiad, który jest już dosyć stary, a w szczególności odpowiedź na pytanie "Dlaczego jest tak łatwo odebrać dziecko rodzicom?" Masakra jakaś, a to już któryś z kolei materiał o Szwecji w Rzepie w tym klimacie.

http://prawo.rp.pl/artykul/480850.html

A wisienką na torcie jest kazus Breivika. On będzie jeszcze bohaterem kolejnych pokoleń na miarę Che Guevary.

Takie przemyślenia nie związane z fabułą powieści Perssona nasunęły mi się ostatnio. Przypadkowo trafiłem na zalinkowany materiał podczas lektury kolejnego tomu "epokowej" trylogii Leifa GW Perssona "W innym czasie, w innym życiu". Z niewiadomych dla siebie samego powodów sięgnąłem po drugi tom tzw. trylogii policyjnej, pomimo katatonicznych doświadczeń z "Między tęsknotą lata, a chłodem zimy".  Nie dosyć, że się pozytywnie rozczarowałem, to w dodatku wyklarowało się w końcu o co biega z tą całą trylogią. 

Oczywiście pozytywne rozczarowanie nie oznacza, że Persson to nowy Hammett. To znaczy tylko tyle, że Persson dźwignął się z absolutnego, twórczego dna do poziomu ponadprzeciętnej miernoty, co wystarczyło mu do stworzenia spójnej i umiarkowanie ciekawej fabuły, która pomimo kliku solidnych wachnięć, zasadniczo trzyma się kupy. Niewątpliwym plusem jest to, że clou "W innym czasie, w innym życiu" (grafomańska pretensjonalność tytułów dzieł Perssona powoduje u mnie odruch wymiotny) nie jest klasyczna zagadka "kto zabił", tylko jak temu komuś dobrać się do dupy. W sumie końcówka to absolutnie najlepsze co mogło wyjść spod pióra Perssona. Trzymające w napięciu rzetelne studium kryminologiczne, z w końcu dynamicznym ciągiem wydarzeń, w odróżnieniu od "Między tęsknotą lata, a chłodem zimy" oraz pomijając pierwsze 250 stron, w "W innym czasie, w innym życiu", coś się dzieje, fabuła wciąga i już nie puszcza ze swych objęć do finału. Być może zasługą jest to, że nareszcie pojawiają się śledczy, którzy zebrani do kupy tworzą kozacką grupę zdolnych szkiełów pchających dochodzenie (a tym samym i fabułę) we właściwym kierunku. W pozostałej części powieści prym wiedzie tragikomiczny Backstrom, który ze swoim "homoseksualnym wątkiem" zabójstwa Erikssona zapewnia pewną dozę humoru w nudnej fabule. Więcej rewelacji nie stwierdziłem, no ale w porównaniu z pierwszym tomem trylogii i tak jest znaczący skok jakościowy.

No właśnie, trylogia. Poza osobami Johanssona, Berga, Perssona, Backstroma, Fylkinga i Jarnebringa, to fabuła "W innym czasie, w innym życiu" nie ma nic wspólnego z "Między tęsknotą lata, a chłodem zimy". Kolejne śledztwa, kolejne sprawy, ciężko to nazwać trylogią, ot unia personalna. Być może coś innego się wyklaruje w trzeciej powieści. 

Liczę też po cichu, że w "Swobodny upadek jak we śnie" (o żesz!) autor utrzyma co najmniej poziom z drugiej powieści, w innym wypadku czeka mnie kolejne 600 stron mordęgi z epokową literaturą Leifa GW Perssona.

 

Samuel Delany - "Punkt Einsteina"

Najwyższa pora nadrobić blogowe zaległości. 

Bardzo chciałem zachwycić się "Punktem Einsteina", ale zwyczajnie Delany przekombinował. Nie dosyć, że powieść jest króciutka (Amerykanie mają na taką formę określenie "novella", coś pośredniego pomiędzy opowiadaniem, a pełnoprawną powieścią), to jeszcze autor robi z tego jakieś pomieszanie z poplątaniem, przenikają się wątki fantastyczne, z hard sf, mity greckie ze współczesną autorowi kulturą (rock'n'roll, Beatlesi), inwazja porywaczy ciał z motywami Judasza i Jezusa, do tego gdzieś się wdziera chyba nawet "Boska Komedia", totalny misz-masz koncepcji i odniesień. Tłumaczenie sprawia wrażenie rzetelnego, pewne wątpliwości mam, jeśli idzie o wydawnictwo Phantom Press, które mogło zwyczajnie sobie powieść skrócić redakcyjnie. 

Nieważne, przyjmując dobrą wiarą, że miałem okazję przeczytać kompletne dzieło Delany'ego, to się nie mogło udać w takiej formule, jaką proponuje autor. Są dwa rodzaje literatury nieudanej - dzieło grafomańskie i dzieło nonsensowne (które jednocześnie może być grafomańskim). "Punkt Einsteina" zalicza się do drugiej kategorii. Delany bawi się w pisarza i otrzymuje za to Nebulę, co należy uznać za jakiś żart. Powieść odsyłam do lamusa, gdzie jej zasłużone miejsce.