poniedziałek, 31 grudnia 2012

Na koniec świata cz.2 i 3

Po przeczytaniu drugiego i trzeciego tomu umownej trylogii Williama Goldinga "To the end of the earth" zwracają uwagę trzy rzeczy: pierwsza, że powieść "Rites of passage" stanowi zamkniętą całość, a autor przez lata nie zamierzał tworzyć kontynuacji, po drugie "Close quarters" oraz "Fire down below" (po polsku znowu suche "Piekło pod pokładem") stanowią pod każdym względem całość, z wyjątkiem formy, zaś z "Rites of passage" łączy je jedynie ciągłość fabularna, po trzecie przede wszystkim drugi i trzeci tom trylogii mają zasadniczo inny sens, inną wymowę, aniżeli "Rites of passage". Dalej skupię się na tym trzecim elemencie.

William Golding - "Close quarters"

Tytuł wymyślony przez polskiego wydawcę jak zwykle nie wiadomo do czego się odnosi. Twarzą w twarz z kim, kto, gdzie, kiedy i jak? Miałkie i bez sensu.
Edmund Talbot kontynuuje swoją podróż na antypody. Z uwagi na zamknięty teatr statku towarzyszą mu te same osoby, co w pierwszej części (kapitan Anderson uparcie nie chce zawinąć do żadnego portu, co dalej będzie miało opłakane skutki), a że w "Rites of passage" Golding skupił się przede wszystkim na relacjach między bohaterami, to w tym zakresie nie miał za wielkiego pola manewru. Ale całkiem zgrabnie doprowadza do spotkania z innym statkiem, skąd na pokład statku Talbota trafia charyzmatyczny porucznik Benet, zaś sam Talbot popada w sidła miłości do niejakiej Marion Chummley. Generalnie pod względem Niestety relacje między bohaterami zaczynają przypominać tani melodramat i romansidło w stylu Jane Austen, co stanowi mocną obniżkę jakościową w porównaniu z "Rites of passage". Można nawet stwierdzić, że Golding totalnie zaprzecza sobie w "Close quarters" wypracowanym w "Rites of passage" wiarygodnym portretom psychologicznym bohaterów.
Sytuacji nie rekompensuje zwiększona dawka opisów i sytuacji marynistycznych, które są jakieś miałkie i mało interesujące. Oczywiście dochodzi do katastrofy i dalej to już tylko walka o przetrwanie, ale generalnie Talbota to mało obchodzi bo jest zakochany i nie omieszkuje oznajmiać tego całemu statkowi, co sprawia, że wszyscy traktują go z lekka lekceważąco, z wyjątkiem Summersa. W całości więc "Close quarters" stanowi mizerną kontynuację fabularną.

William Golding - "Fire down below"

W "Piekło pod pokładem" (do czego odnosić ma się ten tytuł to nie mam pojęcia) już jest znacznie lepiej. Co prawda nadal nie jest za dobrze, jeśli idzie o relacje międzyludzkie (dużo taniego melodramatu oraz romansowego zakończenia), ale przynajmniej zaznacza się wyraźna charakterystyka przyjaźni Talbota z Summersem i antagonizmów na linii Summers - Benet. 
Jednak największą zaletą "Fire down below" są liczne i niezmiernie ciekawe opisy marynistyczne, czego brakowało w dwóch pierwszych tomach. I tak mamy tutaj czyszczenie kilu z wodorostów na pełnym morzu, sztormy z dziewiątymi falami, połamane stengi, warunki podróży statkiem z jednym masztem, no i na deser spotkanie z górą lodową, która okazuje się być Antarktydą! Trochę poszperałem w sieci i okazało się, że w czasach, w których dzieje się akcja (początki XIX wieku) nie było jeszcze wiadome, że istnieje siódmy kontynent oraz nie znana była teoria Darwina, przez co wierzono nadal, że świat powstał 4000 lat p.n.e. Przygoda z "górą lodową" i przypadkowe odkrycie Antarktydy to najlepsze fragmenty marynistyczne całej trylogii.
 
Niemniej "Rites of passage" to powieść świetna, zaś "Fire down below" co najwyżej dobra. "Close quarters" to z kolei mizeria fabularna i obyczajowa, która zasługuje jedynie na zapomnienie, no ale trzeba ją czytać ze względu na zachowanie ciągłości akcji.

sobota, 29 grudnia 2012

William Golding - "Rites of passage"

Pierwsza moja przygoda z prozą Williama Goldinga, rzekłbym całkiem udana.

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia - tak można prozaicznie i banalnie spuentować dramatyczny los pastora Colleya, zawarty w mini-powieści Williama Goldinga "Rites of passage" (którą całkowicie błędnie i w sposób mylący dla odbioru treści sprzedaje się w Polsce jako "Rytuały morza").

"Rites of passage" jest książką krótką, i w zasadzie niewiele się w niej dzieje, niemniej w tym czasie poznajemy losy załogi i pasażerów podróży statkiem na Antypody z dwóch źródeł: dziennika młodego arystokraty Edmunda Talbota i listów rzeczonego pastora. Talbot to zadufany w sobie, egocentryczny, nieopierzony karierowicz, który dzięki protekcji udaje się na Antypody, by rozpocząć szlif urzędniczy u tamtejszego gubernatora (akcja dzieje się na początku XIX wieku, Australii jeszcze wtedy nie było, z kolei Nowa Zelandia to Ziemia Van Diemena). Colley młody, strachliwy, niezbyt dobrze zbudowany, a przy tym wrażliwy, oczytany. Najpierw z Talbotem śmiejemy się z Colleya, Brocklebanka i innych, by potem oczami Colleya dostrzec osamotnienie i rozpacz we wrogim środowisku. Jakże odmiennie wygląda patrzenie na świat tych dwóch osób, których światy się przenikają na pokładzie statku, jakże odmiennie jednostki te odbierają siebie wzajemnie, jakże tragicznie wygląda w konsekwencji bezmyślna ignorancja jednej jednostki wobec drugiej, ignorancja wynikająca z hipokryzji, ale też braku zwykłej empatii. Takie jest życie na co dzień, tak też wygląda życie społeczności statku płynącego na drugą stronę świata. Społeczności podzielonej, której granice wynikają wyłącznie ze strachu i ignorancji, świata, którego już nie ma, ale który cały czas pozostaje w nas samych np. wtedy, gdy z odrazą ignorujemy żebraka jadącego z nami autobusem, bo mu zimno i wszedł żeby się ogrzać i wyklinamy go po wsze czasy, bo zakłóca nam komfort jazdy zasmradzając i tak już ciężkie powietrze w pojeździe.

Angielski tytuł powieści można interpretować na wiele sposobów. Najbardziej oczywisty, odnoszący się do Talbota, jest najmniej istotnym. Talbot faktycznie coś tam w sobie zmienia pod wpływem dramatycznych okoliczności, ale nie jest to zmiana doniosła. Moim zdaniem tytuł odnosi się przede wszystkim do rytuałów, formalności, jakie człowiek wymyśla dla sformalizowania relacji z innymi ludźmi, kiedy ludzie się stykają, kiedy przechodzą obok siebie, co wymaga pewnej reakcji. W tym celu Golding wybrał sobie czasy, gdy to sformalizowanie jest szczególnie charakterystyczne, te całe dżentelmeństwo, damy, per panie lordzie, milordzie, zachowania nieobyczajne itd., wszystko to sprawia, że relacje międzyludzkie są nienaturalne, pod warstwą pudru kryją się dramaty wzajemnego niezrozumienia, oszukanych intencji, a króluje ocenianie ludzi po wyglądzie i przypadkowych zachowaniach.

Świetna książka, która w wysublimowany i przystępny sposób przemyca proste prawdy o nas samych. Jak świadczą ostatnie słowa powieści:
"Ostatnio mało spałem, za to wiele myślałem, w związku z czym zaczyna mi się trochę mącić w głowie; tak chyba zawsze dzieje się z tymi , co wyruszają w morze, skazania na ciągłe przebywanie w towarzystwie swoich bliźnich, a więc i na obcowanie ze wszystkim, co najstraszliwsze pod słońcem."

piątek, 28 grudnia 2012

Fantasy western

Już okładka sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z przygodową nawalanką w konwencji Wild Wild West. Ostra jazda bez trzymanki, ale z barierkami, Brandon Sanderson w "Stop prawa" (świetny tytuł) daje czadu w swojej deserowej formie. Fabuła jest prosta jak drut, niemniej w stylu Sandersona z zaskakującymi, chociaż możliwymi do przewidzenia twistami. Powieść trzyma poziom, jest to rzetelne, trzymające w napięciu fantasy, nawet pomimo tego, że stanowi przerywnik w realizowaniu przez Sandersona ambitniejszych projektów.Taka młodzieńcza, rzetelna fantasy w ramach odskoczni od trudniejszej fantastyki.

Akcja toczy się w scenerii steampunkowej, dużo tu motywów typowych dla westernu (pojedynki jeden na jeden, napady na pociągi, bale wiktoriańskie, Dzicz itd.), fantasy zaś jest reprezentowane przez Allomancję i Feruchemię, a więc trafiamy do świata znanego z trylogii "Mistborn". No właśnie, to jest w zasadzie mój zasadniczy negatyw dla "Stopu prawa". Jak pisałem w entuzjastycznej recenzji tutaj trylogia o Vin i ekipie stanowi dla mnie zamkniętą, kompletną, niemal doskonałą całość fabularną, jakiej nie uświadczyłem od lektury trylogii Kima Stanleya Robinsona. Pojawienie się "Stopu prawa" mocno spłaszcza wymiar zakończenia trylogii Mistborn. W dodatku zakończenie "Stopu prawa" jednoznacznie sugeruje kontynuację, co świadczy o tym, że Sanderson chyba nie docenił efektu zakończenia trylogii. Trochę to smutne, tym bardziej, że "Stop prawa" jest naprawdę dobrą pozycją, tylko zwyczajnie mógłby dotyczyć innego uniwersum.

Oprócz tego "Stop prawa" kuleje nieco pod względem motywacji Milesa (słabe to to), sposobu jego aresztowania (mocno słabe) oraz kilku pomniejszych dziur logicznych, przesłoniętych dynamiczną akcją i sympatycznymi bohaterami. Niemniej mogę polecić "Stop prawa" każdemu miłośnikowi przygodowej fantasy, z tymże im dalej od lektury trylogii Mistborn, tym lepiej. 

czwartek, 27 grudnia 2012

Clive Barker "Wąwóz kamiennego serca"

Sympatyczna historyjka o duchach, i nie tylko, ale w zasadzie nic nadzwyczajnego. To już nie jest ten Barker, który tworzył arcydzieła splatterpunka, takie jak "Potępieńcza gra", czy mistrzowskie "Wielkie sekretne widowisko". W "Wąwozie kamiennego serca" mamy do czynienia z miszmaszem opowieści o duchach, Bogu, aniołach, żonie i dziecku diabła, hybrydach, wiecznej młodości i jej katalizatorze. Sporo tutaj wyuzdania i chorego seksu, ale wbrew pozorom nie ma tego dużo. Nie jestem jednak w stanie stwierdzić, co jest motywem przewodnim historii, poza płytką konstatacją co do paszkwilu na Hollywood. 

W każdym razie nic tu w zasadzie się kupy nie trzyma, ale czyta się to dobrze, Barker jest niezłym opowiadaczem i to wystarcza, żeby nie poczuć się oszukanym. W końcu na te 624 strony potrzeba trochę czasu. Cóż więcej napisać o przeciętnej jak na Barkera powieści?

PS O wiele ciekawsze rzeczy się działy wokół lektury. Otóż czytam sobie czytam, dzieją się kulminacyjne wydarzenia, odwracam stronę 503 na 504, a tam ... strona 553. Najpierw zdębiałem, potem się wkurzyłem. Nie cierpię ebooków, ale zacząłem szukać w necie jakiegoś co by nie stracić tych 50 stron, no ale okazało się, że "Wąwóz..." to biały kruk chomika. Nawet napisałem na stronie wydawcy, że mam felerny egzemplarz powieści, przy czym nie miałem wiedzy, czy to tylko z moim egzemplarzem tak jest, czy z całym nakładem. Ostatecznie, nie czekając na odpowiedź wydawcy, wybrałem się do czytelni głównej Biblioteki Raczyńskich na ul. Św. Marcin, gdzie z katalogu podręcznego dostarczono mi egzemplarz książki z brakującymi stronami :) Doczytałem na miejscu w czytelni.

sobota, 22 grudnia 2012

Philip Dick - "Transmigracja Timothy'ego Archera" (uniwersum śmierci)

Śmierć jest wszystkim, śmierć nas otacza, stanowi nasze credo wpisane w geny, świadomość istnienia, wszystko, co robimy, nasze motywacje, nasze działania, nasze obsesje, są pochodnymi świadomości i podświadomości nieuchronnego - człowiek stanowi materię, a każda materia ulega degradacji, z prochu powstałeś, i w proch się obrócisz. Człowiek nie jest nieśmiertelny, stanowi li tylko ucieleśnienie prawie ideału perpetuum mobile - ale jak to w reklamie, prawie robi wielką różnicę.

Fundamentem "Transmigracji Timothy'ego Archera" Philipa K. Dicka, nawiedzonego protoplasty metafizycznej fantastyki, czołowego przedstawiciela schizofrenicznej literatury, jest trylion dywagacji na temat śmierci, ostatecznego unicestwienia wolnej woli, świadomości i bytu, jedności ciała i ducha. Obsesja śmierci, jako końca wszystkiego albo jako granicy pomiędzy światem namacalnym, a światem nieodgadnionym, jako złudzeniem, ostateczną instancją pozbawionych nadziei złamanych dusz. O Ironio, wymarzona lektura przed Bożym Narodzeniem, świętem narodzin. A może idealna przed końcem świata? Niezależnie od tego z każdego zdania, każdego słowa powieści Dicka przebija ostateczność, nieuniknioność losu, definitywny koniec, tak, jakby autor spodziewał się, że za chwilę go zabraknie.

Powieść Dicka stanowi niemalże w całości bolesny obraz wewnętrznych przeżyć i doświadczeń Angel Archer, synowej tytułowego bohatera, która została doświadczona śmiercią wszystkich najważniejszych osób w jej życiu. Śmierć ją otacza, jest zniewolona świadomością śmierci, wokół siebie nie widzi nic innego, przez swoje doświadczenia w otaczającym ją świecie nie dostrzega życia, lecz śmierć. Jej sposób myślenia, który mamy okazję dogłębnie poznać, jest myśleniem śmierci, czuć woń rozkładu życia, dotyk kosy, widać pomór i zgniliznę. Imię "Angel" stanowi tutaj dość łopatologiczną symbolikę utraty niewinności, zbrukania śmiercią najczystszych ideałów.

Jesteśmy młodzi, jurni, pełni życia, przepełnieni witalnością, nieuchronnie, jednak niezauważalnie, mimochodem starzejemy się, nasza materia, nasze ciało ulega stopniowej, nieuchronnej degradacji, zmierzamy ku nieuniknionemu, a jedynym świadkiem tego procesu jest nasz umysł, nasze oczy, nasze zmysły.  Przeglądając w internecie informacje odnośnie pierwowzorów bohaterów "Transmigracji..." natrafiłem na ten zestaw zdjęć Joan Didion (w powieści Jane Marion) Joan Didion Charakterystyczna uroda, śliczna buzia zmieniona w przedśmiertną maskę udręki życia. Jest to oblicze, które musiało oglądać śmierć swojej córki i męża. Życie Joan Didion dopisało suplement do powieści Dicka.

Fabularnie ""Transmigracja" jest zwyczajnie nudna. Ot wspomnienia kobiety o istotnym facecie z jej życia, którym przy okazji jest poschizowany na maksa (jak to u Dicka) (eks)biskup Timothy Archer. Deliryczny styl pisarski Dicka, kotłowanina wątków, cytatów i przemyśleń sprawia jak zwykle u Dicka problem natury "nie zrozumiem tego, jeżeli się nie naćpam". Zero fantastyki, kupę metafizyki, maksymalne stężenie pesymizmu i zgorzknienia. Dopiero końcówka stanowi pewne ożywienie za sprawą tytułowej transmigracji, a jednocześnie Dick pozostawia odrobinę sarkastycznego optymizmu.

Niesamowita jest postać Billa, syna Kirsten, cierpiącego na schizofreniczne zaburzenie procesu poznawczego. Typowy paradoks rozegrany po mistrzowsku - stały bywalec zakładów psychiatrycznych jawi się tutaj jako jedyny normalny, pełnoprawny członek społeczności ludzkiej. Bill oznajmia w pewnym momencie Angel, że gdzie jak gdzie, ale nie ma lepszego miejsca na naukę rzeczywistości, kontaktów międzyludzkich, empatii i ogólnie życia jak szpital psychiatryczny. Poza tym kwestie wypowiadane przez Billa są mistrzowskie, jak np. ta:
"Wiele osób ma kłopoty psychiczne z powodu narkotyków. W szpitalu jest ich pełno. Nie zawsze im to zostaje, wbrew temu, co się słyszy. Główną przyczyną tego jest niedożywienie. Ludzie, którzy zażywają narkotyki, zapominają o jedzeniu, a jak już jedzą, to takie śmieciowe jedzenie. Mięśnie. Każdy, kto bierze narkotyki, ma niedowłady, chyba że, oczywiście, bierze amfetaminę, i wtedy nie je wcale. Wiele z tego, co u narkomanów wygląda na psychozy na tle zatrucia mózgu, to w istocie brak odpowiednich jonów, które można łatwo uzupełnić." No na pewno nie elektrowstrząsami.

Tak więc warto sięgnąć po ostatnią powieść Dicka, ciężkostrawną, ale ciekawą, także po to, by przeczytać jak Dick, poszukując na wszelakie sposoby Boga, doszedł w sposób obrazoburczy do tego, że Chrystus to grzyb halucynogenny.




In Polen zu denken heißt prätentiös zu sein

Napisać, że książka Sebastiana Uznańskiego "Herrenvolk" jest dnem, to w zasadzie ją skomplementować. Mógłbym napisać całą opinię o tym wybitnym bełkocie w języku niemieckim, ale nie znam niemieckiego. Sebastian Uznański nie ma jednak oporów przed skrytym wielbieniem "rasy panów", więc i ja nie będę miał skrupułów przed jawnym zjechaniem jego wiekopomnego dzieła. 

Od razu na początku się przyznam, że nie dałem rady skończyć. Ja, który kończę każdą książkę, którą czytam, tej nie dałem rady. Dotarłem do strony 170, w tym czasie "Herrenvolk" przyprawiła mnie o chroniczny ból głowy, sprawiła, że nie mogłem zasnąć oraz doprowadziła do marskości wątroby. Skończyłem, gdyż bałem się, że w następnej kolejności będzie jakiś zawał, wylew, czy faktycznie koniec świata.

W tych polskich wydawnictwach, które potrafią utrzymać się na rynku, jednak mają wyczucie, czy dana książka nadaje się do wydania. Wydawnictwo Foxpublishing jest mi kompletnie nieznane, pewnie dlatego, że nie wytrzymują konkurencji z większymi firmami. A może nawet nie wytrzymali, ale jak miało się udać, skoro mają do zaoferowania takie mizerie jak "Herrenvolk". Powieść napisana siłą bezwładu, nudna, pretensjonalna, bez pomysłu wykorzystująca oklepany motyw podróży w czasie, skupiająca się na wydumanych, bełkotliwych, pseudo-socjologiczno-filozoficznych dywagacjach o dupie Maryni (za przeproszeniem, o dupach nazistów). Polska, domorosła myśl inteligencka z pierwszej dekady XXI wieku ( z książki się w ogóle dowiaduję, że mamy aktualnie w Polsce faszyzm).

Co by się za bardzo nie rozpisywać wymienię pokrótce najważniejsze wady "Herrenvolk":
a) nuda (w tym drętwy i toporny styl),
b) wybitnie pretekstowe zawiązanie intrygi (brak wyjaśnienia przyczyny przeniesienia się w czasie Sosnowskiego),
c) pseudofilozoficzne, stojące na niskim poziomie, toporne dywagacje psychologiczne, które były już milion razy poruszane, w różnych lepszych wydaniach,
d) słaba fabuła, nic się nie dzieje, proponowane rozwiązania fabularne są nieciekawe, a przecież w tak oklepanej tematyce jak źródła, przyczyny i skutki nazizmu liczy sie przede wszystkim świeżość, nowatorskie spojrzenie,
e) i wada najważniejsza, czyli bohaterowie - chodzące kukły, deklamatorzy pretensjonalnych i stojących na niewysokim poziomie przemyśleń i poglądów autora; bohaterów tutaj nie ma, Sosnowski i Weiner to jakieś marionetki mieszające w kotle filozofii życia Uznańskiego (nie mógł Uznański napisać autobiografii?).
Nawet się zgadzałem z niektórymi opiniami autora, tylko forma ich uzewnętrznienia jest karygodna, nie powinno to mieć miejsca w ten sposób. Nie wiem, być może w dalszej części "Herrenvolk" wyjaśnia się pkt b), a w punktach a) i c)-e) książka staje się mega ciekawą, emocjonującą, trzymającą się kupy, dynamiczną opowieścią ze świetnym zakończeniem. Nie wiem, autor nie dał mi tej szansy, zresztą jako pierwszy od 20 lat. Po raz pierwszy od 20 lat nie skończyłem jakiejś książki. Poczytuję to jako osobistą porażkę, w czym Uznański wybitnie mi dopomógł. Merry Christmas!

PS W Polsce pisać każdy może, domorosłych twórców rodzimej fantastyki rodzi się od groma i trochę tylko ciekawe dlaczego kolejny rok np. nagrodę Żuławskich wygrywają te same osoby. Poziom nowej fali autorów jest żenująco niski, powstaje mnóstwo tandety o wampirach, upiorach, durnych, grafomańskich płodów, klonów samych siebie, do tego napisanych siermiężnym, pretensjonalnym, grafomańskim stylem. Brak jest pomysłów, talentów, oryginalności, czegokolwiek ciekawego, nawet stylu nie ma. Od lat królujący Dukaj nie ma konkurencji, chociaż na Zachodzie miałby co najmniej kilku równych sobie, z kolei Wawrzyniec Podrzucki, czy mój ulubiony Leszek Biały to chyba już nic więcej nie napiszą, a wielka szkoda by była. 

PS2 Wczoraj otrzymałem drogą pocztową, od niejakiego Piotra Gibowskiego, jego własną debiutancką powieść pt. "Asymetria. Rosyjska ruletka", z prośba o jej zrecenzowanie. Bardzo mi miło, że pan Piotr poprosił mnie o opinię o swojej książce. "Asymetria" to kolejna po Dukaju ("Xavras Wyżryn", "Lód" wyśmienite), Marcinie Ciszewskim (totalna klapa na sam koniec, o czym pisałem w swojej recenzji powieści "www.ru2012.pl"), no i rzeczonym Uznańskim (koniec świata) próba opowiedzenia alternatywnej historii, które to historie zresztą osobiście bardzo lubię, no ale trzeba jeszcze umieć o tym pisać. W każdym razie mam nadzieję, że się na debiutancie Gibowskim nie zawiodę.

środa, 19 grudnia 2012

Koniec świata? - 21 grudnia 2012 roku

Zupełnie niepostrzeżenie, chyłkiem niejako (celowa dezinformacja światowych władz, spisek władzy i mediów?) zbliżył się dzień Armaged-donu, który został niezależnie od Biblii przewidziany kilka tysięcy lat temu przez genialnych Majów (którzy przypomnę nie byli w stanie wynaleźć koła). Szkoda, że nie przewidzieli, że dla ich cywilizacji koniec nastąpi znacznie wcześniej i z o wiele bardziej prozaicznych powodów.

W każdym razie koniec świata tuż tuż, a ja się głowię co do godziny, co by chociaż nie być w tym czasie na otwartej przestrzeni (mądre, spiskowe głowy twierdzą, że w tym czasie nie będzie grawitacji!). Czy to ma być np. 11:00 przed południem? A jeżeli tak, to według jakiego czasu? Niestety nieograniczone czeluście internetu nie przynoszą pomocy w tym zakresie. Stąd drogą dedukcji wnoszę, że ma to być według czasu środkowoamerykańskiego, no bo w końcu stamtąd pochodził naród indiańskich Nostradamusów. Czyli w Poznaniu będzie to 11:00 +ok.10 godzin, tj. 21. Cholera, nici z wypadu do teatru.

Ale na czym miałby tak w ogóle ten "koniec świata" polegać? Jest to w zasadzie już pierwsze drobne niedopowiedzenie. Bo końca świata (w sensie materialnym, planety Ziemi) z pewnością nie będzie (no bo chyba nikt nie wierzy w zderzenie z "niewidzialną" planetą Niburu, czy Nubiru), ale może być koniec świata w znaczeniu końca cywilizacji. To jest nawet bardziej niż prawdopodobne,  ostatecznie pył na wietrze nie ostał się po cywilizacjach Sumerów, Majów, Rzymu, Egiptu, czy Chin. Najpewniej jednak chodzi o koniec świata w znaczeniu końca ludzkości, a to już jest ogromne nadużycie semantyczne, co świetnie skomentował nieśmiertelny George Carlin w kontekście "ratowania planety" :):

No dobra, czyli koniec ludzkości. Ale jak i dlaczego? Dlaczego, to już wiemy, data zagłady została ustalona odgórnie przez mądre majańskie głowy i nic nam do tego, trzeba dzielnie przyjąć na klatę i optymalnie przygotować się na nieuniknione. Tylko na co? Gdzie szukać symptomów katastrofy, jakie sygnały będą świadczyć o zbliżającym się nieszczęściu? Co ma być przyczyną i jaki będzie skutek?

I tutaj pojawia się obszerne pole możliwości dla wszelakiego rodzaju fantastów i zeschizowanych umysłów. Nie popadam w panikę na wieść o końcu świata, ale chciałbym wiedzieć, co w trawie piszczy. Teorii co i jak jest mnóstwo, od przebiegunowania Ziemi (całkiem możliwe) po najazd Marsjan (serio?). Sporo się naczytałem, w większości to są takie bzdury, że głowa mała, jakież więc było moje zdziwienie, kiedy konkrety znalazłem w tym materiale, akurat autorstwa gościa, którego interesem byłoby właśnie szerzenie paniki i zabobonów, czyli astrologa:
Tak więc już wiem o co biega z tym, że kalendarz Majów kończy się na dacie 21 grudnia 2012 roku (podobno to ściema, ale przyjmijmy, że tak jest). Natomiast niepokojące jest to, że z tego artykułu wynika, że nikt nie wie jakie mogą być skutki najbliższej parady planet. Może nie być żadnych (co jest najbardziej prawdopodobne), ale mogą też być katastrofalne. I nikt, żaden naukowiec tego nie zdementuje. Oczywiście naukowiec też nie potwierdzi, bo powaga nauki polega właśnie na udowodnieniu jakiegoś zjawiska, a ciężko udowodnić skutki parady planet, która w konfiguracji przewidzianej na 21 grudnia 2012 roku miała ostatni raz miejsce kilkanaście tysięcy lat temu (tutaj odzywają się ostatnie niedobitki spiskowców, którzy twierdzą, że miał wtedy miejsce biblijny potop). 

Moim skromnym zdaniem COŚ się na pewno wydarzy, ale będzie miało to źródło wyłącznie w przestrzeni kosmicznej i sprowadzi się to do problemów łącznościowych, energetycznych i elektronicznych, czyli brak internetu, telewizji satelitarnej, prądu itd. Czyli generalnie standard. A więc drodzy Czytelnicy, czas zakupić zapas świeczek i konserwowego jedzenia na święta!

wtorek, 18 grudnia 2012

Cherie Priest "Kościotrzep"

Wbrew tytułowi powieści Cherie Priest Kościotrzepa się tutaj nie uświadczy, to pierwszy minus. Tytułowa, piekielna machina, dla której zresztą wziąłem się za bary z tą książką, pojawia się jako zawiązanie historii na samym początku i jako zardzewiałe wspomnienie pod koniec, i to wszystko. Drugi minus jest taki, że poza piękną aranżacją scenerii, ten cały steampunk i klimaty towarzyszące, to wszystko ciekawego, co można w "Kościotrzepie" uzyskać. Mizerna, pretekstowa historia, z parą nieciekawych, pretekstowych głównych bohaterów. 

Główny bohater-gówniarz Zeke, przez którego wszystkie zadymy mają pretekst się odbyć, jest tak irytujący w swoich poczynaniach, że głowa mała. Gdyby nie podjął pięćdziesięciu nielogicznych decyzji pod rząd, to ostatnie 200 stron książki wyparowałoby w niebyt, bez straty dla całości.  Z jego matką Briar już jest nieco lepiej, chociaż też w kilku miejscach zgrzytało. W każdym razie miałem ochotę podrzeć książkę na strzępy ze złości, że Priest robi mnie w bambuko swoją kretyńską, infantylną fabułą. Znikąd nie było nadziei, domęczyłem jakoś do końca. 

A mogło być tak dobrze, stworzony przez Priest świat pogrążonego w apokalipsie XIX-wiecznego Seattle ma w sobie niesamowity potencjał, tylko że do jego wykorzystania potrzeba dobrego pisarza. Być może w pozostałych swoich powieściach Priest wypada lepiej, w "Kościotrzepie" tego nie uświadczyłem.

Na plus klimatyczna okładka, z bardzo ładną panią, na dodatkowy minus nieporęczny format, przy tak dużej powierzchni książki powinna być twarda obwoluta.

Dennis Lehane - "Wyspa skazańców"

W początkowych fragmentach powieści jest opis szczura, który dociera na epizodyczną, pojawiającą się jedynie na kilkadziesiąt minut odpływu wyspę. Wiele szczurów próbowało tego dokonać, tylko temu jednemu się udało. W moim przekonaniu szczur ten jest alegorią człowieka próbującego zrozumieć sens życia, znaleźć osobisty azyl. Niewielu się to udaje, a tym, którzy odnoszą sukces, i tak zostanie on dwakroć odebrany. I taki też jest Teddy Daniels, symbol tragizmu jednostki w zetknięciu z oceanem życia. Warto się jednak starać iść pod prąd, być może się uda, chociaż na chwilę wygrać z falą konformizmu.

Oczywiście Lehane to nie starogrecki dramaturg, poziom literatury amerykańskiego pisarza jest dostosowany do współczesnego amerykańskiego odbiorcy, a więc puentą prosto i mocno zdzielić między oczy. Subtelność zwrotności ruskiego tankowca. Wszystkie prawdy życiowe dostajemy na tacy, a tragedia Teddy'ego jest jedną z największych z jakimi się zetknąłem w literaturze, w dodatku podana bez żadnej taryfy ulgowej.

Oprócz tego Lehane pisze dosyć wrednie. Z jednej strony ma się realne wrażenie porządnego dzieła, z drugiej zaś posmak zakalca. "Wyspę skazańców" czyta się porywająco, tylko że nie do końca jest to rzetelne, w didaskaliach czuć, że powieści nie pisał specjalista-psycholog, głębia badań psychologicznych jest tutaj na poziomie naukowca-amatora, który naczytał się periodyków i chełpi się swoją wiedzą. Nie jestem psychologiem, czy psychiatrą, więc mnie to aż tak bardzo nie raziło, no ale specjalista będzie sobie wyrywał włosy z głowy podczas czytania.

Standardowy Lehane, słaby merytorycznie, bardzo dobry fabularnie.

piątek, 7 grudnia 2012

Najlepsze lata naszego życia

Kilka dni do ostatniego kolokwium aplikacyjnego w tym roku, kilkadziesiąt ustaw do opanowania, a ja zamiast się uczyć zapadam w melancholijny nastrój "Sunset Park" Paula Austera, słuchając chilloutu na polskastacja.pl (o niebo lepszy chill niż w chillizet).

Bohaterami powieści Austera są intelektualiści, ludzie o bogatych, skomplikowanych, wrażliwych wnętrzach, przeważnie bezpretensjonalni, przeważnie egocentrycy, ludzie, którzy wzajemnie się przenikają, tworzą zakręconą nić wzajemnych relacji. I pomimo tego, że miałem cały czas wrażenie, że Auster odstawia chałturkę, szybko goni termin oddania kolejnej książki do wydawnictwa (zawsze mam takie wrażenie, gdy artyści tworzą o innych artystach, odwołują się do wrażliwości innych dzieł, niejako dokonują środowiskowego autoplagiatu), to "Sunset Park" czytało mi się z przejęciem, wciągnął mnie ten nieprzerwany, naprzemienny monolog wewnętrzny kilku postaci z nowojorskiego światka. I nie jest to bynajmniej bohema, czy insze zboczone schizy na pograniczu kultury i wynaturzenia, opisywani bohaterowie to ludzie normalni, z którymi każdy może się utożsamić w swoim zagubieniu.

Jak każda powieść o codziennym życiu, tak i ta musi zawierać w sobie tzw. życiowe mądrości. Nie jest to absolutnie nic złego, jeżeli nie jest podane łopatologicznie, a z dystansem i wiarą w inteligencję czytelnika. Na szczęście Auster to nie w ciemię bity talent literacki, więc udaje mu się mimochodem przemycić kilka nieoczywistych truizmów, wyrażonych np. w takich jak następujące sformułowaniu: "(...)ludzkie ciało nie może istnieć bez innych ludzkich ciał; ludzkie ciało musi być dotykane, ludzkie ciało ma skórę (...)". 

"Sunset Park" sprawia wrażenie jedynie odcinka serialu opowiadającego o mieszkańcach pewnej nowojorskiej dzielnicy. Sprawia to fragmentaryczność opowieści, próba uchwycenia na kilku stronach życiorysu osób o skomplikowanych charakterach, i kończy się w zasadzie, tam gdzie zaczyna - w polu. Nie lubię seriali, więc takie rozwiązanie mnie rozczarowuje, chociaż zdaję sobie sprawę, że ma to uzasadnienie w kontekście ciągłości losu ludzkiego, którego nigdy nie da się opowiedzieć w formie zamkniętej. Także narracja Austera, nerwowa, spontaniczna, jakby chciał w jednej chwili wyrzucić na papier wszystkie kłębiące się w głowie myśli, sugeruje naturalność, spontaniczność w pisaniu. Auster sprawnie spina wszystkie wątki, lecz wrażenie niedosytu pozostaje. 

Nie zmienia to jednak faktu, że "Sunset Park" jest powieścią dobrą, dobrze się czytającą, wciągającą i momentami przejmującą, nic odkrywczego, ale nie każda książka musi być odkryciem roku.

Poza tym odniosłem wrażenie, że dla Austera poszczególne postaci stanowią przede wszystkim formę zwrócenia uwagi czytelnika na męczące go sprawy, jak np. pracująca w PEN Clubie Alice myśli dużo o Liu_Xiaobo, laureacie pokojowej nagrody Nobla (pisząc "Sunset Park" Auster o tym nie wiedział), aktualnie przebywającym pod ścisłą pieczą chińskich władz:
"(...) tacy ludzie jak Liu Xiaobo są solą ludzkości(...)" Moja uwaga została zwrócona.
Albo w szczególności ten fragment, gdzie Auster ustami Hellera rozważa wydanie książki pod jednoznacznym tytułem "Czterdzieści lat na pustyni: wydawanie literatury w kraju, gdzie ludzie nienawidzą książek", a poziom amerykańskiego społeczeństwa nazywa wprost "kulturą kretynów".

Lubię czytać Paula Austera, druga po "Nocy wyroczni" dobra powieść w jego wykonaniu i chyba sobie wkrótce zapodam kolejną.

PS Poprzez "Sunset Park" Auster tworzy odniesienie, a zarazem pean na cześć jednego z najlepszych filmów dawnego Hollywood, obsypanego oskarami "Najlepsze lata naszego życia". Paralela całkiem udana.

środa, 5 grudnia 2012

Tam, gdzie żyją potwory (subterra incognita)

"Relikwiarz" to bezpośrednia kontynuacja fenomenalnego "Reliktu". I nie jest może już równie rewelacyjnie, ale jest dobrze.

Już na pierwszy rzut wytrawnego, czytelniczego oka (czyli mojego) widać, że "Relikwiarz" duetu Preston/Child, będzie z jednej strony ciągnąć znane wątki, a z drugiej strony zaproponuje inną scenografię, bo mury muzeum spełniły z nawiązką swoje zadanie. W "Relikcie" akcja toczyła się w murach i podziemiach Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku, główną scenerią wydarzeń "Relikwiarza" autorzy czynią nowojorski underground, podziemne miasto wyrzutków społeczeństwa.
"Relikt" niemal spełnia trzy podstawowe wymogi klasycystycznej reguły dramatu antycznego, a mianowicie jedność czasu, jedność miejsca i jedność akcji. Czas to wiadomo - jeden tydzień z życia muzeum, miejsce to niemal wyłącznie mury muzeum, zaś akcja, no to oczywiście emocjonujące gonitwy za i z potworem, tudzież wciągająca otoczka naukowa. Te elementy sprawiły, że chociaż wiedziałem o czym będzie książka, a nawet jak potoczą się wydarzenia, to jednak "Relikt" był niesamowicie emocjonujący, trzymający w napięciu i dostarczył jeszcze mnóstwa innych, atrakcyjnych wrażeń.

"Relikwiarz" już nie realizuje dosłownie zasady trzech jedności, chociaż za daleko nie odchodzi. Czas to kilka tygodni w sierpniu, miejsce to podziemia, ulice i ścieki Manhattanu, akcja to z kolei gonitwa po nowojorskim subterra incognita oraz przepychanki na ulicach miasta. "Relikwiarz" kontynuuje wątki "Reliktu" (epilog tego ostatniego był niejako podpowiedzią, w którą stronę autorzy pchną fabułę), co nie zmienia faktu, że jest to zwyczajnie inna powieść, chociaż nadal najwyższa półka z gatunku techno-thriller (no i horroru). "Relikwiarz" nie jest już tak dobry jak "Relikt", ale to wciąż świetna, wybornie trzymająca w napięciu, zaskakująco dobra próbka dreszczowca. 

"Relikwiarz" odznacza się interesującą, wbrew pozorom zasady kontynuacji nieoczywistą i rzetelną fabułą (chociaż o wiele lepiej by było, gdyby autorzy podarowali sobie epilog w "Relikcie", to wtedy zaskoczenie fabułą "Relikwiarza" byłoby o niebo większe), fascynujący, rewelacyjny obraz nowojorskiego undergroundu, nadal świetny kwintet bohaterów z "Reliktu", do których dołącza twarda jak stal policjantka Hayward, przekozacki klimat, i niesamowity rozmach akcji. Preston i Child chołdują zasadzie stopniowania napięcia, doskonale manewrują emocjami czytelnika m.in. fenomenalna scena napaści Pomarszczonych na pociąg metra, perfekcyjny klimat grozy połączony z dojmującym poczuciem osaczenia! Miodzio. Mały minus jest jedynie taki, że nie jest to już tak świeże jak w "Relikcie". Niemniej w zasadzie jedynym znaczącym minusem, jest postać głównego antagonisty, która co prawda logiczna, ale poprzez nieco wydumaną motywację (trzymającą się kupy, tyle że niewiarygodną), wydało mi się to jakoś sztuczne i w sumie rozczarowujące. 

Największą atrakcją "Relikwiarza" są podziemia miasta, ziemia nieznana, cui ci sono dei mostri (tam, gdzie żyją potwory).* Tak jak w "Relikcie" bohaterem było muzeum i Mbwun, tak tutaj palmę pierwszeństwa przejmują monstrualnej wielkości i niezbadane tunele pod Manhattanem. Aż nie chce się wierzyć, że pod Central Parkiem jest sieć tuneli sięgająca 30 pięter w dół! Można się zgubić. Przed czytaniem "Relikwiarza" zapodałem sobie research tematu za pomocą następujących materiałów, warto obejrzeć:
http://www.youtube.com/watch?v=KYgphlFg020&feature=related (stacja z początku pierwszego filmiku, tylko widziana z pociągu + kretyński dźwięk)
http://www.youtube.com/watch?v=rLqiniVa2nY
Oczywiście te filmiki pokazują jedynie czubek góry lodowej, nie 

Jeśli idzie o literackie odniesienia to "Relikwiarz" jest tym, czym nie są osławione u nas dzieła sztandarowego rosyjskiego grafomana Dmitryja Głuchowskiego, czyli "Metro 2033" i "Metro 2034". Przede wszystkim "Relikwiarz" pokazuje czym tak naprawdę jest życie pod ziemią, jest degradacją czystości, człowieczeństwa, zaprzeczeniem instynktu światła. Tzw. uniwersum Metra wykreowane przez Głuchowskiego to wydmuszka, sztuczny twór oddziałujący na wyobraźnię jedynie miłośników gier komputerowych.

Tak więc "Relikwiarz" wypada nieco gorzej niż "Relikt", ale i tak jest to rozrywka na najwyższym poziomie.

* w ten sposób była reklamowana podróż Kolumba do Indii przez Zachód, wówczas uważany za siedlisko potworów wszelakiego autoramentu

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Kryminalistyczny pasjans

Z rozpędu zakończyłem trylogię Leifa GW Perssona na lekturze powieści "Swobodny upadek jak we śnie". Zakończenie całkiem udane, ale nie do końca z przyczyn, za które normalnie tego typu powieści są chwalone. Literacko Persson to nadal dosyć cienka liga, styl drętwy, składnia kuleje, czyta się to to jak sprawozdanie z działalności spółki z o.o. Ale przynajmniej autor jest konsekwentny, a powieść stanowi rzetelny i w wielu momentach wciągający obraz żmudnej kryminalistycznej roboty, w dodatku na materiale dowodowym, który za moment się przedawni. Stopień szczegółowości z jaką Persson rozkminia najdrobniejsze detale (np. omawiany na kilkudziesięciu stronach świetny techniczno-produkcyjny opis rozkminiania z jakiej broni zabito premiera) jest pasjonujący. W każdym razie dla mnie, prawnika z kilkunastoletnim stażem, który onegdaj hobbystycznie interesował się kryminalistyką, jest to niewątpliwie frapująca lektura.

Powieść jednak poza kwestiami kryminalistycznymi i w końcu konsekwentną, trzymającą się kupy linią fabularną, nie ma za wiele do zaoferowania, przede wszystkim z tego powodu, że wiemy kim jest sprawca bezpośredni, a kim sprawca polecający już z końcówki  "Między tęsknotą lata, a chłodem zimy". Tutaj jedynie wchodzimy w morze szczegółów ich dotyczących, które pobieżnie były nam już znane z pierwszego tomu. Moim skromnym zdaniem autorski strzał w stopę, no ale skoro ludzie to kupują i swoją przyjemność wolą ograniczyć do obszernych kryminalistycznych opisów, no to git. 

Słaba i niekonsekwentna jest również wiarygodność charakterologiczna poszczególnych bohaterów. Wiele postaci kupy się nie trzyma albo przypisywane im cechy charakteru nie znajdują odzwierciedlenia w ich działaniach. Sytuację ratuje dosyć liczny komizm, którego sztandar niesie posunięty do granic absurdu tragikomiczny Backstrom, w wielu miejscach ożywiający swoją tępotą i ograniczeniem umysłowym flegmatyczną fabułę. Za postać Backstroma brawa dla autora, reszta niestety mnie nie przekonuje.

Dobre jest też zakończenie, które wyjaśnia dlaczego do dzisiaj nie wiemy, i dlaczego nigdy się nie dowiemy (jako tzw. opinia publiczna), jak to naprawdę było z zabójstwem Olofa Palmego. Wersja przedstawiona przez Perssona może, ale nie musi być tą prawdziwą.

Podsumowując - rzetelna, kryminalistyczna robota, przekomiczny Backstrom i konsekwentna fabuła oraz przekonywujące zakończenie, to spore, ale jedyne w zasadzie zalety ostatniej części trylogii policyjnej Leifa GW Perssona. Niemniej w porównaniu z poprzednimi tomami "Swobodny upadek jak we śnie" wypada nieco lepiej niż "W innym czasie, w innym życiu", a wręcz rewelacyjnie dobrze na tle katastrofalnej "Między tęsknotą lata, a chłodem zimy". Mimo wszystko cieszę się, że udało mi się skończyć całą trylogię, dzięki temu wiem, że Persson aż tak tragicznym pisarzem nie jest, jak się mogło początkowo wydawać. Poza tym, jeżeli Backstrom będzie się pojawiał w innych jego powieściach, biorę je w ciemno :).

PS A teraz najwyższa pora wrócić do "Relikwiarza", którego czytanie bez sensu w ubiegłym tygodniu przerwałem.

niedziela, 2 grudnia 2012

Szwecja - gangrena cywilizacji zachodniej

Każda cywilizacja upada, upadł Rzym, upadli Majowi, Egipt, Sumerowie, starożytne cesarstwo Chin. Nie jestem prawicowcem ale gangrena, która toczy współczesną tzw. cywilizację zachodnią i prowadzi ją ku analogicznemu upadkowi posiada wiele nazw m.in. socjalizm, poprawność polityczna, egoizm i lenistwo. Szwecja już umarła (socjalizm doprowadzony do granic absurdu, jak w poniższym linku), teraz to już tylko zmierzch żywego trupa, Grecja i Hiszpania są blisko, w kolejce czekają kolejne kraje socjalistyczne takie jak Francja, czy Włochy.
Przeczytajcie ten wywiad, który jest już dosyć stary, a w szczególności odpowiedź na pytanie "Dlaczego jest tak łatwo odebrać dziecko rodzicom?" Masakra jakaś, a to już któryś z kolei materiał o Szwecji w Rzepie w tym klimacie.

http://prawo.rp.pl/artykul/480850.html

A wisienką na torcie jest kazus Breivika. On będzie jeszcze bohaterem kolejnych pokoleń na miarę Che Guevary.

Takie przemyślenia nie związane z fabułą powieści Perssona nasunęły mi się ostatnio. Przypadkowo trafiłem na zalinkowany materiał podczas lektury kolejnego tomu "epokowej" trylogii Leifa GW Perssona "W innym czasie, w innym życiu". Z niewiadomych dla siebie samego powodów sięgnąłem po drugi tom tzw. trylogii policyjnej, pomimo katatonicznych doświadczeń z "Między tęsknotą lata, a chłodem zimy".  Nie dosyć, że się pozytywnie rozczarowałem, to w dodatku wyklarowało się w końcu o co biega z tą całą trylogią. 

Oczywiście pozytywne rozczarowanie nie oznacza, że Persson to nowy Hammett. To znaczy tylko tyle, że Persson dźwignął się z absolutnego, twórczego dna do poziomu ponadprzeciętnej miernoty, co wystarczyło mu do stworzenia spójnej i umiarkowanie ciekawej fabuły, która pomimo kliku solidnych wachnięć, zasadniczo trzyma się kupy. Niewątpliwym plusem jest to, że clou "W innym czasie, w innym życiu" (grafomańska pretensjonalność tytułów dzieł Perssona powoduje u mnie odruch wymiotny) nie jest klasyczna zagadka "kto zabił", tylko jak temu komuś dobrać się do dupy. W sumie końcówka to absolutnie najlepsze co mogło wyjść spod pióra Perssona. Trzymające w napięciu rzetelne studium kryminologiczne, z w końcu dynamicznym ciągiem wydarzeń, w odróżnieniu od "Między tęsknotą lata, a chłodem zimy" oraz pomijając pierwsze 250 stron, w "W innym czasie, w innym życiu", coś się dzieje, fabuła wciąga i już nie puszcza ze swych objęć do finału. Być może zasługą jest to, że nareszcie pojawiają się śledczy, którzy zebrani do kupy tworzą kozacką grupę zdolnych szkiełów pchających dochodzenie (a tym samym i fabułę) we właściwym kierunku. W pozostałej części powieści prym wiedzie tragikomiczny Backstrom, który ze swoim "homoseksualnym wątkiem" zabójstwa Erikssona zapewnia pewną dozę humoru w nudnej fabule. Więcej rewelacji nie stwierdziłem, no ale w porównaniu z pierwszym tomem trylogii i tak jest znaczący skok jakościowy.

No właśnie, trylogia. Poza osobami Johanssona, Berga, Perssona, Backstroma, Fylkinga i Jarnebringa, to fabuła "W innym czasie, w innym życiu" nie ma nic wspólnego z "Między tęsknotą lata, a chłodem zimy". Kolejne śledztwa, kolejne sprawy, ciężko to nazwać trylogią, ot unia personalna. Być może coś innego się wyklaruje w trzeciej powieści. 

Liczę też po cichu, że w "Swobodny upadek jak we śnie" (o żesz!) autor utrzyma co najmniej poziom z drugiej powieści, w innym wypadku czeka mnie kolejne 600 stron mordęgi z epokową literaturą Leifa GW Perssona.

 

Samuel Delany - "Punkt Einsteina"

Najwyższa pora nadrobić blogowe zaległości. 

Bardzo chciałem zachwycić się "Punktem Einsteina", ale zwyczajnie Delany przekombinował. Nie dosyć, że powieść jest króciutka (Amerykanie mają na taką formę określenie "novella", coś pośredniego pomiędzy opowiadaniem, a pełnoprawną powieścią), to jeszcze autor robi z tego jakieś pomieszanie z poplątaniem, przenikają się wątki fantastyczne, z hard sf, mity greckie ze współczesną autorowi kulturą (rock'n'roll, Beatlesi), inwazja porywaczy ciał z motywami Judasza i Jezusa, do tego gdzieś się wdziera chyba nawet "Boska Komedia", totalny misz-masz koncepcji i odniesień. Tłumaczenie sprawia wrażenie rzetelnego, pewne wątpliwości mam, jeśli idzie o wydawnictwo Phantom Press, które mogło zwyczajnie sobie powieść skrócić redakcyjnie. 

Nieważne, przyjmując dobrą wiarą, że miałem okazję przeczytać kompletne dzieło Delany'ego, to się nie mogło udać w takiej formule, jaką proponuje autor. Są dwa rodzaje literatury nieudanej - dzieło grafomańskie i dzieło nonsensowne (które jednocześnie może być grafomańskim). "Punkt Einsteina" zalicza się do drugiej kategorii. Delany bawi się w pisarza i otrzymuje za to Nebulę, co należy uznać za jakiś żart. Powieść odsyłam do lamusa, gdzie jej zasłużone miejsce.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Przebłysk jutra

Klasyczna s-f, ciągle mało takich pozycji w naszym kraju. Chwytliwy i stary jak świat motyw typu "co byśmy zrobili, gdybyśmy znali przyszłość" rozgrywany jest tutaj przy wykorzystaniu fizyki cząstek elementarnych. Fabuła jest ciekawa, ale zawiedziony jestem jednak małym naciskiem położonym na aspekt naukowy. Głównymi bohaterami autor czyni naukowców, do tego w stricte ścisłej dziedzinie jaką jest fizyka, a w zasadzie większość rozważań i rozmów tychże skupia się na aspektach natury filozoficznej, z klasycznym zagadnieniem pętli czasowej. 

Niemniej to bardzo dobra pozycja s-f, serial się nie umywa. Niektóre rozwiązania fabularne w zakresie interakcji osobowych między bohaterami były nieco naciągane, jak i wątek kryminalno-sensacyjny, ale już samo uzasadnienie naukowe palce lizać (te neutrina i inne bajery, fajne to to, kojarzyło mi się trochę z "Olśnieniem" Andersona).
PS No i ten Benedykt XVI. Jak ten Sawyer wpadł w 1999r. na to, że kolejny papież takie imię obierze, to nie mam pojęcia.

Król, Stefan - Rok wilkołaka

Klasyczny przerost formy nad treścią. I to od razu w samych założeniach. Nie chcę się znęcać nad Prószyńskim, ale nie ma to jak wydać 60-stronicowe opowiadanie jako 140-stronicową minipowieść. Nie, no wydanie jest ładne, ale co mi po tym? Mnóstwo zbędnych, zdradzających fabułę obrazków i wrażenie połkniętego kołka. 30 minut czytania i 24,99 zł wyrzucone w błoto. To już dłużej stałem w sobotę w kolejce przy kasie w Biedronce.

Historyjka o tym, jak to pewien duchowny zjadł nie tego grzybka co trzeba i dorobił się wilkołactwa (likantropii - zwanej tak przez grupę naukowców pod przewodem S.Meyer) i kalekim chłopcu, który kończy roczną udrękę wielebnego. Zieeew. A no i o Donnie, którą mąż-dręczyciel-gwałciciel-rozpustnik przyprawił o rzeżączkę. 

I nawet w takiej skromnej historyjce Król nie powstrzymał się od rozmazania babola. Żeby ładnie wyglądało bachor zabija księdza w grudniu. Żeby jeszcze ładniej, to w Sylwestra. I tu jest najlepsze, chłopiec czeka ze swoim wujem na likantropa w salonie gościnnym, czekając jednocześnie na Nowy Rok, a co z reszta rodziny chłopca? "Tradycyjnie poszła wcześniej spać". WTF? Jak to tradycyjnie? Jaka tradycja, z czego? W którym miejscu na Ziemi w Sylwestra idzie się tradycyjnie całą rodziną spać? Chciałbym, żeby Król mi to wyjaśnił, bo wychodzi, że to chyba tylko w rodzinie Króla występuje taka tradycja.


Spiżarnia

Dawno, dawno temu, w czasach tak zamierzchłych, że sprawiają wrażenie innego życia, w czasach, gdy wartość biletu do kina była wymierna i pozwalała zaliczać kilkanaście seansów w roku, razem z moim młodszym bratem byliśmy stałymi bywalcami poznańskich sal kinowych, ale nie multipleksów, tych jeszcze nie było. W tamtych pięknych czasach kino to było miejsce gdzie się szło obejrzeć film, a nie objeść świństwem serwowanym za kosmiczne pieniądze. Patrząc wstecz dostrzegam, że mieliśmy niesamowite szczęście, gdyż lata naszej największej fascynacji kinem przypadły na ostatnie dni świetności kina z prawdziwego zdarzenia (i mam tu na myśli zarówno brak multipleksów, z których pierwszy w Poznaniu pojawił się w 1998 roku przy ul. Królowej Jadwigi, jak i przede wszystkim repertuar z takimi ówczesnymi hitami jak "Siedem", "12 małp", "Braveheart", "Dzień niepodległości", "Jumanji", "Pani Doubtfire", "Głupi i głupszy", "Maska", "Jurassic Park", "Lista Schindlera", "Gorączka", "Casino", "Event Horizon", "Sierżant Bilko", "Leon zawodowiec", "Piąty element" i wiele, wiele innych), a zarazem nieszczęście, bo ulegliśmy potem fascynacji multipleksem, nie dostrzegając, że uczestniczymy w zabijaniu kina (mogę się w tym miejscu pochwalić, że byliśmy na pierwszym w historii, prapremierowym seansie "Armageddonu" w Multikinie, razem z tzw. śmietanką towarzyską - jakkolwiek to dziwnie nie zabrzmi; dla takich szczyli jak my było to wówczas spore przeżycie, dzisiaj nieco inaczej na to patrzę). Przed multipleksami w Poznaniu rządziła triada kin Bałtyk-Wilda-Apollo. Z tej trójki uchowało się jedynie Apollo, a to i tak tylko z nazwy. W miejsce zburzonego Bałtyku nie postawiono nic, pozostawiając luz dla pobliskiego Sheratona. Z kolei w Wildzie otwarto... Biedronkę.

Naszymi szczególnymi względami cieszyły się monster-movies, a to przede wszystkim ze względu na towarzyszące temu efekty specjalne, które uwielbialiśmy. Jednym z niezapomnianych filmów tamtych dni, czołowym przedstawicielem filmów o potworach, był w 1997 roku "Relikt" Petera Hyamsa, obejrzany przez nas w niezapomnianym Bałtyku. Wspaniały, rewelacyjny sci-fi, dreszczowiec i horror w jednym. Do dzisiaj mam przed oczyma Kothogę (w książce Mbwuna, o czym za chwilę) siejącego spustoszenie w murach i lochach Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku. Rewelacyjny, dopieszczony scenariusz (z drobnymi, jak na aktualne standardy nieistotnymi dociągnięciami charakterologicznymi i jednym fabularnym), cudowna Penelope Ann Miller, trzymający od początku suspens i klimat, klimat, jeszcze raz wspaniały klimat kina nowej przygody w wersji x-rated. Gdyby na miejscu nieudolnego Hyamsa, który swoją nieumiejętną ręką spartaczył kilka scen oraz nieco zbyt CGI-potwora, był klasyk suspensu typu Spielberga, czy Scotta z najlepszych lat, to film "Relikt" zostałby zapamiętany nie tylko przeze mnie i fanów gatunku, ale również przez szersze grono widzów. Ach i te trailery kiedyś:

Jakież było moje zdziwienie niedawno, kiedy w bibliotece natknąłem się na książkę o tym samym tytule i że film to jak najbardziej adaptacja powieści. Jeszcze większe zaskoczenie wzbudził we mnie fakt, że powieść "Relikt" to rasowy techno-thriller, czyli dzieło z gatunku, który uwielbiam szczególnie obok fantastyki. A już totalnej ekscytacji doznałem po jej przeczytaniu, kiedy okazało się, że książka jest GENIALNA.

Co zwraca przede wszystkim uwagę? Wszystko zagrało. Fabuła pozapinana na ostatni guzik (z jednym małym nieistotnym pod szyją), bohaterowie, którym się szczerze kibicuje, suspens, klimat, dużo, dużo nauki. Nastrój Muzeum Historii Naturalnej jest porażający, jest jeszcze bardziej uwidoczniony niż w filmie, to muzeum jest cichym bohaterem tej powieści, z jego zakamarkami, ogromem, piwnicami, suterenami, wystawami i tajemniczymi przejściami, których nie ma na mapach. Podczas lektury brakowało mi tylko jakiejś mapki poglądowej, bo niezwykle istotne dla fabuły jest w którą stronę bohaterowie biegną i jakie mają drogi ucieczki. 

Bohaterowie są nieco sztampowi, ale w normie, bywało gorzej i to w powieściach mainstreamowych. D'Agosta, Margo, Pendergast, prof. Frock, pismak i nawet burmistrz są klawi jak cholera i tak ma być. 

Pożoga leje się strumieniami, ale nigdy bez sensu i na wiwat. Każda ofiara, każdy ruch naszego potworzastego oprawcy ma uzasadnienie, jedna z najbardziej przemyślanych kreatur w historii literatury, to nawet dinozaury u Crichtona w porównaniu z Mbwuną wychodzą jakoś pretekstowo. No właśnie Mbwuna. W filmie zwie się Kothoga, bo to się pewnie lepiej wymawia, ale w książce Kothoga to jest plemię, które bawi się w amazońską wersję genetyki. Mbwuna to jest oczywiście rzeczony monster, ale także... no właśnie w tym celu polecam przeczytać "Relikt".

Fabuła jest najmocniejszym elementem powieści. Zaczyna się od trzęsienia ziemi, potem napięcie powoli, acz nieubłaganie rośnie, by znaleźć swą kulminację w niesamowitym, obejmującym około 130 stron finale. To, co się dzieje na tych 130 stronach dosłownie wgniata w fotel, jest majstersztykiem mieszanki emocji, napięcia i akcji. Książka liczy sobie 440 stron, lecz nie ma ani jednej zbędnej sceny, czy słowa.
Zaskakujące jest również to, jak wierny jest film książce. Wiadomo, że nie może nigdy być adaptacji dosłownej, no chyba że książka to gotowy scenariusz (jak w słynnym filmie braci Coen), tyle że w przypadku "Reliktu" film nie tylko korzysta z głównego pomysłu, ale także prowadzi akcję mniej więcej tym samym torem, co powieść. Oczywiście książka jest ze wszechmiar bardziej rozbudowana, szczegółowa, złożona, nie wszyscy bohaterowie się w filmie pojawiają (nie ma Pendergasta), ale i tak wierność godna odnotowania.

No tak, tylko o co biega z tytułem posta? :) Tutaj też odsyłam do przeczytania "Reliktu", niemniej ma to uzasadnienie w teorii profesora Frocka co do funkcji gatunku Mbwuna, jako anormalnego, sprzecznego z ewolucją regulatora populacji ludzkości, doskonałej maszyny do zabijania Homo Sapiens Sapiens. Zgodnie z tą teorią w skali makro spiżarnią gatunku Mbwuna jest planeta Ziemia, zaś w wymiarze powieściowym w skali mikro Muzeum Historii Naturalnej, w którym odcięci od świata ludzie walczą o przetrwanie. Smacznego!

czwartek, 15 listopada 2012

Europa report

Nie wiem, co to jest, ale wychodzi na to, że w końcu coś drgnie w s-f i potencjał księżyców Jowiszowych zacznie być wykorzystywany:


Czekam na ten film z niecierpliwością.

wtorek, 13 listopada 2012

"O co właściwie chodzi?"

Te słowa bohaterowie powtarzają z lubością. Sam chciałbym wiedzieć o co właściwie biega szwedzkiemu kryminologowi, że napisał tak mizerną książkę. Pierwsza część tzw. trylogii policyjnej "Między tęsknotą lata, a chłodem zimy" ma ładny, kiczowaty tytuł i nic z tego wynika. 640 stron o niczym. Persson w żadnym momencie nie panuje nad materią powieści, nic tu z niczego nie wynika, jeden policjant głupszy i bardziej zboczony (o czym za chwilę ) od drugiego. Jedynie Johansson i jego kumpel są w miarę normalni, ale to nie sprawia, że mamy okazje im kibicować, bo po prostu nie ma w czym.

Książka zaczyna się jak rasowy kryminał i na tym klasyki kryminału koniec. Koleś spada z nieba, a potem mamy jakieś 500 stron opowieści o poszczególnych gliniarzach, czy agentach szwedzkiej bezpieki, ich niezwykle dostojne przemyślenia o zeszłorocznym śniegu, mrowie postaci zbędnych, które najpierw są pieczołowicie opisane, by potem je zamieść pod dywan. WTF? Jeden wielki totalny chaos. Po 570 stronach nagle ni z gruchy autor na 2 stronach opisuje (zwracam uwagę, że to czyni autor-narrator ot tak sobie, to nijak nie ma związku z aktualnym wątkiem fabularnym) morderstwo i wielką zagadkę kto jest mordercą (o czym można było się przekonać już w sumie gdzieś na 200 stronie). Nie mając większego pomysłu autor tego samego gościa czyni nagle mordercą premiera. A dlaczego? BO TAK!!! Jaka motywacja, drogi Watsonie? Sherlocku, bo tak? Brawo, Watsonie, obroniłeś detektywistyczny doktorat! Masakra jakaś.

Doskonale rozumiem, że intencją autora było opisanie nieudolnych działań policji i służby bezpieczeństwa w Szwecji, no ale naprawdę, panie profesorze Persson, naprawdę mógł się Pan postarać. Jak z mojego entuzjastycznego wpisu można się łatwo domyślić - pan profesor się nie postarał albo się starał, ale totalnie nie wyszło. Ta druga opcja to nawet gorsza jest.

Chora książka, pisana przez jakiegoś nawiedzonego pederastę. Niezbyt wysokich lotów literatura rynsztokowa. Autor prowadzi naprzemiennie chaotyczną relację dotyczącą losów amerykańskiego przybłędy Johna Kassnera, zupełnie nieczytelną analizę funkcjonowania szwedzkich służb specjalnych i policji, a to wszystko doprawione jest zbędnymi opisami dewiacji i fantazji seksualnych poszczególnych agentów i policjantów płci męskiej. Kobiety w tym, pożal się Boże, ułomnym kryminale są przedstawiane albo jako bezrozumne lalki albo totalne, nielogiczne w swych zachowaniach kretynki albo obiekty męskich, chorych żądz. Ja rozumiem, że życie seksualne wielu ludzi nie przebiega po Bożemu, ale na pewno nie prezentuje się w tak niewiarygodny sposób, jaki serwuje Leif GW Persson. Poza tym przez cały czas się zastanawiałem po kiego grzyba opisy wewnętrznych potrzeb seksualnych poszczególnych policmajstrów, skoro miało to co najwyżej marginalne znaczenie dla fabuły?

Pisać każdy może, jeden lepiej, drugi zdecydowanie gorzej. Dla Leifa GW Pierssona przypada miano tego drugiego. A w sumie szkoda, bo sama intryga wydaje się być całkiem niezła, tylko niestety ginie w morzu niedorzecznej i wybitnie pretensjonalnej fabuły. Do tego odchudzić książkę o jakieś 450 stron i byłoby pewnie lepiej, chociaż przy takim geniuszu pisarskim jak Persson to nic nie wiadomo. 

Słów parę o korekcie - totalna żenada. Błędy redakcyjne są kosmicznych rozmiarów. Zazwyczaj jak czytam to nie zwracam na to uwagi, ale tutaj nie dało się nie zauważyć. Wtopy w datach podrozdziałów (najpierw jest piątek 30 listopada, potem niedziela 1 grudnia albo sobota 7 grudnia - niedziela 9 grudnia). W wielu miejscach sens występujących obok siebie akapitów tekstu był zgoła odmienny, co sugeruje, że nie spisał się tłumacz. 

Porażka literacka i edytorska na całej linii, no ale ciemny lud kupi, bo w końcu to szwedzki kryminał. Wow. A to dopiero pierwszy tom trylogii. Strach mnie obleciał.

środa, 7 listopada 2012

Ian Macleod - "Pieśń czasu"

Przeczytałem niedawno gdzieś w czeluściach internetu, że Ian Macleod pisze fantastykę, gdyż tworząc literaturę tzw. piękną (nazwa dyskusyjna), zaginąłby w morzu podobnych sobie stylistycznie twórców. I że fantastyka w jego dziełach jest dodatkiem, a nie kwintesencją, w związku  z czym ciężko traktować jego twórczość jako fantastykę.

Po przeczytaniu "Pieśni czasu" nie pozostaje mi nic innego jak zgodzić się z tym stwierdzeniem. Pozbawić powieść Macleoda futurystycznej otoczki i gadżetów (jak np. zbędnych dla fabuły kryształów), a treść na tym niewiele straci.

W zasadzie nie wiem, co jest istotą opowiadanych przez Macleoda losów Roushandy Maitland. Autor porusza mnogość zagadnień, od nieprzystosowania etnicznego, przez samotność, egoizm, zdradę, zazdrość, śmiertelny choroby, problemy społeczne, zmiany środowiskowe, sztukę, politykę, cyniczne oszołomostwo religijne, po konflikty nuklearne. Po wszystkim się prześlizguje, nie ma jakiegoś motywu przewodniego, jakiejś refleksji ogólnej, poza oczywiście banalną konstatacją, że wszystko przemija, nic nie jest wieczne. Ot stara kobieta umiera, wspomina swoje długie życie, cięcie, koniec. Dobrze się to czytało, nie powiem, ale nic nadto. Atrakcyjny, melancholijno-pompatyczny styl Macleoda doskonale sprawdza się przy takiej refleksyjnej, wspominkowej narracji. Fabuła jednak, ani specjalnie nie wzrusza (bohaterka często antypatyczna), ani nie działa intensywniej na inne sensory czytelnicze. Końcówka ładnie spina całość, nawet jest mały twist fabularny, który ożywia nieco jednostajną historię. Tylko nic większego z tego nie wynika, autor opowiedział ładną, spójną, melancholijną historię i poszedł na zasłużonego drinka do baru dla rzemieślników.

Pomimo pretekstowej fantastyki chciałbym dać powieści ocenę bardzo dobrą, ale przyjęcie kobiecej narracji pierwszoosobowej w powieści męskiego autorstwa? No hello, panie Macleod. Założenie konstrukcji całości na czymś takim kładzie wiarygodność nawet największego arcydzieła. Kobiety są z Wenus, a mężczyźni z Marsa, to nawet w Teletubisiach głoszono jako prawdę objawioną (kazus Tinky Winky to odrębna kwestia). A tutaj cokolwiek męski autor (opieram się na wiedzy oficjalnej) wchodzi w buty i umysł kobiety i przedstawia nam świat jej oczyma... 

Tak, więc jako fantastyka "Pieśń czasu" jest dziełem mizernym, jako literatura piękna dobrym, poprawnym, przyjemnie się czytającym, ale niewiele więcej. Ucztą wyobraźni bym tego na pewno nie nazwał. 

Największą zaletą podczas czytania jest szata graficzna polskiego wydania, piękna, klimatyczna ilustracja okładkowa (nawiązuje do opowiadania "Opowieść młynarza"), twarda oprawa, wspaniały, pachnący papier. Palce lizać.


niedziela, 4 listopada 2012

Jedna jaskółka, czy klucz?

http://img2.demotywatoryfb.pl/uploads/201211/1351800888_gyq4zd_600.jpg 
W dniu dzisiejszym zakończył się turniej, w którym młody talent tenisa z Polski w końcu wystrzelił. O tym przełomowym tygodniu w życiu Jerzego Janowicza trąbi się w polskich mediach na okrągło (dodam, mediach, które w 99% nie mają zielonego pojęcia o jednym z najpopularniejszych sportów świata, w którym rywalizacja toczy się o planetarną popularność), więc nie będę się powtarzał. O jakości geriatrycznego komentarza w wykonaniu Bohdana Tomaszewskiego też się nie będę wypowiadał, bo po 5 minutach zapodałem sobie transmisję internetową z profesjonalnym komentarzem Skysports. W każdym razie wiedzą tenisową społeczeństwa polskiego i dziennikarskiego obrazuje powyższy demot. Histeria z jaką opisuje się wyczyny Janowicza podczas turnieju jego życia ("to było jak Somosierra") potwierdzają powyższe słowa. A najlepiej o braku wiedzy tenisowej, proporcji i umiejętności odniesienia w polskim narodzie świadczy fakt, że Jerzy jest lepiej przyjmowany niż regularna i będąca na absolutnym topie od paru lat (przypadek wyjątkowy), wygrywająca wszystko, z wyjątkiem szlemów, Agnieszka Radwańska. Tylko dlatego, że styl Jerzego jest efektowny i czasami efektywny, a u Agnieszki odwrotnie. Oczywiście dla mnie sukcesy Jerzego, Agnieszki, Urszuli i Łukasza Kubota są warte tyle samo. Tylko nie należy po prostu zapominać ile osiągnęła Agnieszka, a ile do tej pory Jerzy, w dawaniu wyrazów histerycznego uwielbienia.

Zaledwie może 1% społeczeństwa (do którego to błędu statystycznego i ja się zaliczam) wie, że Jurek nie wyskoczył jak Filip z konopi i że jego talent objawił się już w roku 2007. Wtedy to, podczas pamiętnego US Open, kiedy młodziutka nastolatka Agnieszka Radwańska pokonała megagwiazdę Marię Szarapową (adekwatna, ówczesna histeria medialna), dotarł do finału juniorskiego turnieju singlistów. Jerzy to to samo pokolenie co Agnieszka i Ula Radwańskie (odpowiednio zwyciężczyni juniorskiego Wimbledonu 2005 i Roland Garros 2006, oraz zwyciężczyni juniorskiego Wimbledon 2006), tylko po prostu trzeba było czekać jeszcze przez 5 lat, aż wystrzeli. Te 5 lat to lata stracone, lata, w których z powodu permanentnych problemów finansowych, nie mógł grać z silnymi graczami, próbować się z nimi, tylko musiał grać tam, gdzie się opłacało. 

Cieszę się, że nie wygrał tego turnieju, dzięki temu medialna histeria nie będzie za duża, sytuacja się uspokoi, następne turnieje w dalekiej Australii, rozgrywane po nocach, będzie trochę spokoju i czasu, żeby oswoić się z nową rzeczywistością. Mam nadzieję, że się w niej Jerzy odnajdzie.  

A ja tylko zacieram ręce na nadchodzące lata w tenisie. Tenis oglądam od liceum, czyli tak od roku 1996. Wtedy moimi idolami byli Sampras, Krajicek, Ivanisevic, Courier, Martin czy Hingis. Inne czasy, inny styl, epoka techniczna, epoka tenisa magicznego. Na takim tenisie się wychowałem, taki do dzisiaj wielbię. Pamiętam wtedy jakim przeżyciem była dla mnie możliwośc oglądania Magdy Grzybowskiej podczas jej zwycięskiego meczu z Anke Huber w French Open 2000. Magda zapowiadała się świetnie, ale to i tak najwyżej na drugą dziesiątkę WTA. W najśmielszych snach nie spodziewałbym się, że przyjdą czasy kiedy polski tenis stanie się jednym z wiodących w świecie, bo do sióstr Radwańskich, Kubota i deblistów dołącza Jerzy Janowicz, którego granice możliwości są niebotyczne. W 2008 roku podczas Australian Open zarywałem noce i ciężko odchorowywałem, bo mieliśmy dwie polskie tenisistki w 1/8 Wielkiego Szlema (Domachowska i Radwańska). Potem długo tylko Agnieszka, bo Domachowska miała tylko jeden wystrzał, Ula miała poważną wadę kręgosłupa grożącą trwałym kalectwem, a Jerzy nie miał kasy. W 2010 i 2011 roku nagle pracuś Łukasz Kubot objawił się w pierwszej setce rankingu ATP i otarł się nawet o 1/4 Wimbledonu marnując w 1/8 meczbole z Feliciano Lopezem. A tu nagle w 2012 roku Ula Radwańska wchodzi do 30 WTA, Janowicz także wdziera się do 30 ATP. W porównaniu więc do wcześniejszych, wyłącznie koneserskich lat oglądania tenisa, nagle lata 2006-2012 zaczęły dostarczać niemożliwych wcześniej do wyobrażenia wrażeń czysto emocjonalnych. W Wimbledonie 2012 była pierwszy raz sytuacja, kiedy to w turniejach singlowych było pięcioro Polaków (przypominam porównawczo wspomniany wyżej kazus Grzybowskiej): Agnieszka i Ula, Jerzy, Łukasz i niespodziewanie młoda gniewna Sandra Zaniewska.

A wydaje się, że to dopiero początek. Oby, gdyż sezon 2013 rozpocznie się od pierwszego w historii przypadku, by w Wielkim Szlemie była trójka rozstawionych Polaków! (styczniowe Australian Open). I, jeżeli Łukasz nagle nie obniży lotów, to przez jakiś czas możemy mieć pewność, że w Szlemach będzie czworo singlowych reprezentantów. Żyć, nie umierać, dlatego niedobór snu w styczniu będzie znaczący. Idę spać.

Ian R. Macleod - "Podróże"


Podróż pierwsza - Przemijanie
    "Przybyli za późno.
      Nie było już nikogo.
      Wiatr pozacierał nawet ślady stóp.
      Pod walącym się dachem
      w drzwiach skrzypiących bez sensu
      rozważali w milczeniu
      gdzie podział się Bóg.
      Przybyli za późno
      nie ze swojej winy." - Marek Skwarnicki
"Opowieść młynarza" jest doskonałym opowiadaniem. Trzymającym w napięciu od pierwszej do ostatniej strony, nostalgicznym i przejmującym. Co z tego, że mamy powtórkę ze świata wykreowanego w "Wiekach światła" i "Domu burz", kiedy klimat nadal jest niepowtarzalny, nie ma poczucia wtórności, zaś dzieje Nathana Westovera są wciągające i tragiczne.  Życie młynarza stanowi jeden cykl przemijania, przy czym jest to przemijanie symboliczne: stare odchodzi, nowe przychodzi, nowe niekoniecznie znaczy dobre. Jest to cykl naturalny, deterministyczny, nie ma niego wpływu siła woli jednostki, która nie godzi się z przemijaniem jej sensu życia. Nawet nowe w pewnym momencie robi się stare, i odchodzą razem...

Antrakt - "Dbaj o siebie"
Standardowy shortcover, czyli nic ciekawego. Cóż można napisać o 3-stronicowym opowiadaniu?  Ok, będę o siebie dbał?

Podróż druga - Bunt kreatywności
"Bunt Anglików" to z kolei mierna opowieść. Wydumana, sztuczna, napisana na siłę. Bo czyż nie spełnia tych cech historia alternatywna buntu Anglików, w kraju będącym od kilku stuleci prowincją Imperium Mogołów (sic!), gdzie trwa przymusowa mongolizacja (sic!), zakaz posługiwania się językiem angielskim, ale nazwy własne miast, dzielnic, imiona i nazwiska bohaterów pozostały przez kilka wieków niezmienione? Gdzie tu logika świata przedstawionego.
Pal to licho, gdyby jeszcze treść historii była ciekawa, a tymczasem mamy do czynienia ze standardową i mocno nudnawą historią standardowego i słabo opowiedzianego "buntu" z punktu widzenia pobocznego uczestnika. Nawet tradycyjna, piękna stylizacja frazy Macleoda gdzieś zaginęła, bo Macleod postanowił skolokwializować język narratora. Pojawiają się więc liczne kurwy, chuje i inne kwiatki, które drażnią oczy dodatkowo, obok słabizny treściowej. Sytuacji nie ratuje nawet odrobinę zaskakujące zakończenie.

Antrakt - "Zwieńczenie"
Kolejny shortcover, kolejny z cyklu: przeczytać i natychmiast zapomnieć.

Podróż trzecia - ... za jeden nonsens
Nie wiem o co biega w "Żywiołach". Jest to totalnie pozbawiona sensu opowiastka z gatunku tych, co to autor kreował zapewne podczas testowania nowych leków na marskość wątroby. Pisząc te słowa mój umysł podejmuje kolejny darmowy i ekstremalny wysiłek mający na celu ogarnięcie nieodgadnionego zamysłu Macleoda, ale za każdym razem napotyka barierę niemożności przebicia się przez chaos tego niepotrzebnego opowiadania. Nawet nie staram się przybliżyć treści fabuły, jest to zbyt trudne do sprecyzowania. Tym samym, jest to kolejna po "Buncie Anglików" i "Darze ust" historia spoza świata eteru, i kolejna porażka twórcza Macleoda. 

Podróż czwarta - ... bez puenty
"Wainwrightowie na wakacjach" to sympatyczna historia obyczajowa z dramatem podanym jak lekki aperitiff. I jak zaznaczyłem wyżej - bez puenty. No i bez fantastyki. Nie zauważyłem także uczty wyobraźni. Nijakie, zbędne, przeciętne opowiadanie po nic. Niczego nie wnosi, niczym nie zachwyca, do niczego nie zmierza. Jest tak standardowe, że aż zdradzę jego treść. Jest sobie lekko zeschizowana rodzinka, która co roku jeździ na wakacje pod namiot. Ojciec wkurza rodzinkę swoim dzikim entuzjazmem. Matka zabija ojca. <<Pozostali przy życiu Wainwrightowie>> (dosłowny cytat z opowiadania) wyjeżdżają na swoje pierwsze wakacje bez namiotu. Koniec. 

Podróż piąta - pretensjonalna
"Dywan z hobów" jest standardowym przykładem dzieła wymuszonego, napisanego przez pisarza bez weny, bez większego pomysłu.
"Dywan z hobów" dotyczy świata, w którym kreacjonizm zaczyna przegrywać z ewolucjonizmem reprezentowanym przez głównego bohatera. Świat się zmienia, ludzie nie potrafią się do niego dostosować. Coś tam jeszcze autor bredzi o człowieczeństwie i kontaktach z tytułowymi hobami, myślącymi istotami, które ludzie traktują gorzej niż świnie w rzeźni, a które z niewiadomych przyczyn godzą się na swój katorżniczy los (w tym miejscu wielkie WTF w stronę autora). Z wierzchu więc, to opowiadanie jest dobre, poprawne, jest takie, jakim dobra historia powinna być w założeniu. Tylko, że brakuje w nim duszy, odczucia, że pisarz oddaje serce dla tej historii, że w nią wierzy. Wszystko jest takie jakieś wymuszone, odnoszę wrażenie, że pisane na zamówienie na zasadzie "nie mam weny, ale coś skrobnę, mój atrakcyjny, kwiecisty styl przysłoni pustkę opowiadanej historii, brak w niej duszy". Poza tym to już wcześniej wielokrotnie było, podane w atrakcyjniejszej i ciekawszej formie.
Moje odczucia są takie - przeczytałem, odhaczyłem i idę dalej, kolejne opowiadanie Macleoda do zaliczenia. Chyba nie o to chodzi pisarzowi, który oczekuje od swoich dzieł większej roli, aniżeli bycia zwykłymi czytadłami (a i pod tym względem jest różnie, bo często przynudza).

Antrakt - "O spotkaniach z innymi wyspami"
Interesująca przenośnia kontaktów międzyludzkich.

Podróż ostatnia -Quo vadis, Ianie Macleod?
Co to było? Co chciał przekazać Macleod w "Drugiej podróży króla" kreśląc obraz quasi-Królestwa Niebieskiego, które nastało już po pierwszym przyjściu Chrystusa? Punktem wyjścia jest wybór dokonany przez Chrystusa podczas 40-dniowego poszczenia na pustyni, chociaż kuszenia diabła tutaj nie ma. Jezus wybiera, nie ma ukrzyżowania, pojawiają się za to zastępy niebieskie w sile wszystkich hufców anielskich, Jerozolima staje się zaczątkiem Królestwa na Ziemi. Do takiej Jerozolimy przybywa Baltazar, ostatni żyjący z trzech mędrców ze Wschodu. Spotyka ponownie Chrystusa, męczą go jakieś wątpliwości, potem odchodzi na pustynię i koniec. WTF? Ok pomysł może być, niezbyt oryginalny, ale poprawny, ale po co to całe opowiadanie powstało. Intencje Baltazara, intencje także Jezusa Chrystusa są totalnie nieczytelne, nie byłem w stanie odgadnąć nawet motywacji bohaterów opowiadania do dokonania takich, a nie innych wyborów. Atrakcyjny sztafaż opowiadania nie był w stanie przysłonić mi miałkości fabuły.
Pojawia się w tym miejscu pytanie, dokąd zmierzasz autorze w swojej twórczości? Udany świat eteru zawarty w dwóch powieściach i jednym opowiadaniu, a reszta? Przede mną jeszcze "Pieśń czasu", ale w dziedzinie nowelistycznej Macleod ponosi w zasadzie same porażki fabularne. 

Przeczytanie wszystkich opowiadań z tomu "Podróże" zajęło mi bez mała półtora miesiąca. Po Wainwrightach byłem tak rozczarowany, że musiałem sobie zrobić dłuższą przerwę, co by złapać dystans. Niestety niewiele to zmieniło, "Dywan z hobów" był nudny jak flaki z olejem, do tego niesmaczny, zaś "Druga podróż króla" bez polotu. Jedynie "O spotkaniach z innymi wyspami" stanowi niezłą przenośnię, ale to tylko shortcover, ciężko za to podziwiać twórczość pisarza. Przede mną "Pieśń czasu", ostatnia szansa Macleoda na rekompensatę w moich oczach.