wtorek, 30 lipca 2013

O tym, jak laureat Hugo wymęczył kupsztala ("Święty Leibowitz i Dzikokonna" Walter M. Miller jr)

Tak niepotrzebnej, i do tego przewlekle nudnej, chaotycznej, bezcelowej powieści jak "Święty Leibowitz i Dzikokonna" Waltera M. Millera jr., autora świetnego "Kantyku dla Leibowitza", to me oczy nie miały nieprzyjemności czytać od czasu porzucenia w niebyt "Herrenvolk" Uznańskiego. Mam niesamowitą ochotę rzucić tutaj kilka mniej lub bardziej nieparlamentarnych złośliwości na temat tego, że autor uciekł w zaświaty przed własnym "dziełem", ale będę na tyle przyzwoity, że się powstrzymam. 

Zasadniczy problem ze "Świętym..." jest taki, że jest powieścią całkowicie i absolutnie niepotrzebną, nic nie wnoszącą, przeraźliwie nudną, monotonną i o 600 stron za grubą. Miller w "Kantyku dla Leibowitza" stworzył niemalże mistyczny rapsod opisujący dzieje głupoty ludzkiej, powtarzającej swoje własne błędy w specjalnie wykreowanym przez autora, postapokaliptycznym świecie. Tamta historia, chociaż mocno umowna i w wielu miejscach prezentująca mocno powierzchownie świat przedstawiony, miała jednak swój zasadniczy sens, przekazywała określone przemyślenia autora, a kapitalną końcówką idealnie spajała prawie 2000 lat, na przestrzeni których toczy się akcja. "Kantyk..." stanowił historię zamkniętą, we własnej konwencji wyczerpując do cna taki, a nie inny świat przedstawiony. Po co, dla kogo, co kierowało Millerem przy tworzeniu spin-offu dla "Kantyku..." w postaci "Świętego..."? No idea, można sobie to pytanie zadawać długo i bez możliwości uzyskania odpowiedzi, bo autor zszedł przed zakończeniem powieści, pośmiertnie dokończonej nie wiadomo po co przez Terry'ego Bissona. Pewnie dla kasy.

Ok, ale można byłoby to jeszcze przeboleć, gdyby "Święty..." był chociaż powieścią przeciętną, odrobinę przynajmniej wciągającą, gdyby bohaterowie podążali z punktu A do punktu B, osiągali jakąś przemianę, ich życie i postępowania miało minimalny sens. Niestety nie, Miller tworzy totalnie badziewne, chaotyczne, nudne i miałkie quasi-fantasy, z bronią palną i chrześcijaństwem w tle. Z tej cholernie długiej i ślamazarnej historii nic nie wynika, pseudo-filozoficzne rozważania o dupie Maryni każdej niemalże postaci przyduszają swoim zbędnym ciężarem i tak już ciężką w odbiorze fabułę. Widać, że Miller włożył ogrom pracy w stworzenie przekonującego świata przedstawionego i, jako czytelnik, naprawdę dawałem mu duży kredyt zaufania, miałem długo nadzieję, że coś z tego będzie, ale niestety Miller nie dał rady, ugiął się pod własną niemocą ogarnięcia tego, co chce się napisać. 

"Święty Leibowitz i Dzikokonna" jest absolutną porażką pisarską, jednym z największych literackich flopów, z jakimi miałem do czynienia. Szczerze odradzam męczenie tej powieści, zaś z twórczości Waltera M. Millera zaznajomić się obowiązkowo i wyłącznie z "Kantykiem dla Leibowitza".

Romantyczna archeologia ("Gdy słońce było bogiem" Zenona Kosidowskiego)


Wpadła mi ostatnio w bibliotece w ręce książka popularnonaukowa Zenona Kosidowskiego, o której zawsze wiedziałem, a której nigdy do teraz  nie dane mi było przeczytać, a mianowicie "Gdy słońce było bogiem". Jest to niezmiernie ciekawa i wciągająca opowieść o starożytnych cywilizacjach Mezopotamii (SumerowieAkadyjczycyAsyryjczycyAmoryciHuryciKasyciChaldejczycy), Egiptu, Krety, Mykenów, Azteków i poprzedzających ich Majów oraz Tolteków z punktu widzenia wczesnych odkryć archeologicznych. Trochę nie w czapę pasują tutaj rozdziały odnoszące się do tragicznych losów Pompei i Herkulanum, ale Kosidowski wspomniał o nich zapewne z uwagi na niezwykle dokładnie zachowane stanowiska archeologiczne tych miejsc, zatopionych w popiołach i lawie Wezuwiusza. W końcówce Kosidowski dorzuca do pieca już całkowicie tajemniczymi i zaginionymi cywilizacjami kultury Cocle (dzisiejsza Panama), czy ozłoconych Siedmiu Miast Ciboli oraz El Dorado (jezioro indian Czibcza w Kolumbii).

Kosidowski był amatorem, który w dodatku pisał w czasach stalinowskich. Konsekwencją tego jest z jednej strony konieczność weryfikowania aktualnego stanu wiedzy na tematy przez niego poruszane (np. podany jako przykład Pluton nie jest już uznawany za planetę), z drugiej strony zaś jest trochę fragmentów wielbiących naukę rosyjską i radziecką, a przy każdej okazji wbijających szpilę w imperialistyczny Zachód. W pewnych miejscach konieczność pisania pod socjalistyczną modłę przybrała komiczno-absurdalne rozmiary. Tytułem przykładu pisząc o odkryciu Sumerów Kosidowski musiał napisać, że istotnie maczał w tym place "wielki asyrolog rosyjski Michał Nikolski", o którym w internecie nie można znaleźć choćby wzmianki.

Nie zmienia to jednak faktu, że książka Kosidowskiego jest w wielu miejscach zwyczajnie wciągająca, a to dzięki naturalnej erudycji i pasji autora. Z wypiekami na twarzy np. czytałem fragmenty o tym, jak powstawało pismo asyro-babilońskie. W ogóle Kosidowski dostrzega, że dla zrozumienia danej cywilizacji konieczne jest zrozumienie jej języka. To w języku narodu tkwi źródło wiedzy o tym narodzie. Autor doskonale zdaje sobie z tego sprawę i z fascynacją opisuje odkrywanie sensu hieroglifów, czy późniejszych pism fonetyczno-obrazkowych Bliskiego Wschodu.

Tajemnice niektórych cywilizacji są frapujące. Najbardziej tajemnicza spośród nich wydaje się osławiona datą 21 grudnia 2012r. cywilizacja Majów. Otóż z niewyjaśnionych do dzisiaj przyczyn w 610 r. n.e. cała cywilizacja opuściła z dnia na dzień południowy Jukatan i m.in. świetnie zachowane do dzisiaj ruiny Palenque, by przenieść się na północ Jukatanu i stworzyć Chichen-Itza, Mayapan i Uxmal. W związku z tym, że Majowie zapisywali tylko daty kalendarzowe, nie utrwalając w piśmie nic innego (w szczególności swojego życia codziennego), trwają nadal dysputy nad przyczynami tej nagłej, zbiorowej migracji. Warto także np. odwiedzić Chichen-Itza i leżące w pobliżu Sacren Cenote (na zdjęciach poniżej), gdzie Majowie (łagodna, bezkrwawa cywilizacja) składali jedyne ofiary z ludzi, młodych dziewic, dla przebłagania boga deszczu w okresie posuchy:


Książka Kosidowskiego pozbawiona jest zasadniczo taniej sensacji, a skupia się głównie na starannym opisie kultur i religii wymarłych cywilizacji. Jest to jednak pozycja fascynująca, w szczególności dla laików, gdyż prezentuje zagadnienia przystępnie i z werwą pasjonata. Godna polecenia lektura, pozbawiona sensacyjnych naleciałości typu Erich von Daniken, z drobnym minusem w postaci występującej gdzieniegdzie żałosnej socjalistycznej propagandy.

wtorek, 23 lipca 2013

Głupocie człowieka żałobny rapsod

"Tyl­ko dwie rzeczy są nies­kończo­ne: wszechświat oraz ludzka głupo­ta, choć nie jes­tem pe­wien, co do tej pierwszej." 
Albert Einstein

Dawno temu, kiedy byłem jeszcze nieopierzonym 12-letnim gzubem uwielbiającym czytać sensacje, horrory i kryminały i wpadła mi w ręce powieść Waltera M. Millera jr "Kantyczka dla Leibowitza", zwyczajnie nie ogarnąłem treści i przesłania dzieła Millera, skupiając się przede wszystkim na postapokaliptycznym sztafażu. To jest w ogóle znamienne, jak umysł ludzki w różnych stadiach rozwoju emocjonalnego i intelektualnego różnie odbiera te same bodźce, bowiem po dzisiejszym przeczytaniu powieści Millera w zasadzie nie zarejestrowałem otoczki s-f, skupiając się na licznych rozważaniach społecznych, religijnych i filozoficznych podejmowanych przez autora. Taki numer. No ale w sumie to nie o takich pierdołach powinienem pisać.

Z krótkiej notki biograficznej na Wiki wynika że traumatycznym przeżyciem dla służącego w lotnictwie USA młodego Millera było zbombardowanie opactwa benedyktyńskiego na Monte Cassino. Ten fakt musiał mieć na tyle przemożny wpływ na kondycję psychiczną pisarza, że trzon "Kantyku dla Leibowitza", czyli albertyńskie opactwo, najpierw błogosławionego, a potem świętego Leibowitza, jest wzorowane właśnie na Benedyktynach. W ogóle dla zrozumienia intencji autora istotny wpływ mają zapewne jego przeżycia i przemyślenia wojenne oraz pierwsze stadium "zimnej wojny", czyli eskalacja wyścigu zbrojeń z tworzeniem arsenałów nuklearnych na czele. 

Miller w "Kantyku dla Leibowitza" skupia się na ukazaniu człowieka jako istoty nie uczącej się na własnych błędach, o ograniczonych horyzontach, mściwej i małostkowej. Głupota ludzka nie zna granic, można by rzec, przy czym najgorszą jest głupota wynikająca z ignorancji. W trzech zwrotkach swojego kantyku autor przedstawia okres "sprostaczenia" człowieka (tak autor określa okres w dziejach ludzkości po wojnie nuklearnej), kiedy to jedynym miejscem przechowywania wiedzy na świecie pozostaje opactwo Leibowitza, przy czym jest to w zasadzie bezmyślne magazynowanie wszelkich pozostałości z okresu przednuklearnego np. traktowanie z nabożną czcią instrukcji obsługi prostego urządzenia mechanicznego ("Fiat homo"), następnie pojawienie się pierwszych uczonych, którzy są w stanie zastosować w praktyce przechowywaną przez mnichów Leibowitza wiedzę ("Fiat lux"), aż po okres podboju kosmosu, kiedy dochodzi do kolejnej wojny nuklearnej i unicestwienia człowieka na Ziemi ("Fiat voluntas Tua"). Miller zwraca uwagę, że człowiek, jako ja i jako członek społeczeństwa, popełniał, popełnia i będzie popełniać ciągle te same błędy, często z dobrych, szczerych intencji. Świetnie to widać w przemyśleniach opata Zerchiego: "Kiedy się patrzy z daleka, przeciwnicy robią wrażenie sług szatana, ale kiedy się im bliżej przyjrzeć, widać, że szczerość ich postępowania dorównuje naszej szczerości. Być może szatan jest najszczerszy ze wszystkich". Albo kawałek dalej: "(...)zło (...) to nie cierpienie, ale nie poddający się władzy rozumu strach przed cierpieniem. Metus doloris (strach przed bólem). Minimalizowanie cierpienia i maksymalizowanie bezpieczeństwa to naturalne i właściwe cele społeczeństw i cesarzy. Ale w jakiś dziwny sposób stają się celami wyłącznymi i jedyną podstawą prawa, a to już jest wynaturzenie. Tak więc, jeśli szukamy tylko ich, w sposób nieunikniony docieramy wyłącznie do ich przeciwności, do maksimum cierpienia i minimum bezpieczeństwa."

"Kantyk dla Leibowitza" jest ironiczną dystopią, będącą wynikiem obserwacji przez Millera juniora otaczającego go świata oraz zapewne zdarzeń, w których sam brał mniej lub bardziej czynny udział (jak wspomniane wcześniej bombardowanie Monte Cassino). Nie ma tutaj akcji, jakiejś porażającej linii fabularnej, uczynienie z religii rzymskokatolickiej wiodącej siły oświecenia trąci brakiem oryginalnego pomysłu, powieść stanowi głównie szereg rozmów, dialogów i przemyśleń prowadzonych przez bohaterów w iście akademickim stylu, nie jest to powieść idealna, niemniej jest w "Kantyku dla Leibowitza" kilka rzeczy, które potrafią naprawdę wbić w fotel i wyryć się w . Przede wszystkim mam tutaj na myśli postać Racheli, która pojawia się w kulminacyjnym momencie powieści, jest to jedno z najlepszych rozwiązań s-f jakie kiedykolwiek czytałem, świetnie podsumowuje całość "Kantyku..." i wszelkich poruszanych w nim ważkich zagadnień. Warto przebrnąć przez całą powieść, by posmakować tak wyśmienitego zakończenia. 

poniedziałek, 22 lipca 2013

Ostatki z Maj Sjowall, Per Wahloo

Przychodzi taki moment w życiu czytelnika, że chcąc nie chcąc musi zakończyć swoją czytelniczą przygodę z danym pisarzem/pisarzami. Nieczęsto się zdarza, aby taki koniec wynikał z obiektywnego faktu skończonej ilości dzieł autorstwa Maj Sjowall i Pera Wahloo, których cykl z udziałem Martina Becka i kolegów ze szwedzkiej Policji został zamknięty liczbą 10 w wyniku tragicznej śmierci Wahloo na raka. Nie wiem, na ile świadomość bliskiej śmierci miała wpływ na treść powieści duetu, ale da się zauważyć w ostatnich tomach pewien fatalizm i poczucie depresji. 

W każdym razie sam zacząłem od świetnej i klasycznej "Roseanny" (co do której się swego czasu nie wypowiedziałem), poprzez następnie najlepsze kryminały pary, czyli "Mężczyznę na balkonie" (tutaj jest moja ówczesna opinia) oraz "Śmiejącego się policjanta" (opinia), dalej niezły i zabawny "Wóz strażacki, który zniknął" (który zrecenzowałem już na blogu tutaj), by w końcu całkiem niedawno ogarnąć aż cztery ich kryminały w jednym czasie (dokładnie wyjątkowy słaby "Mężczyzna, który rozpłynął się w powietrzu", niezłe, ale niestety obarczone sporą dozą naiwnej lewackości "Morderstwo w Savoyu" i "Twardziela w Saffle" oraz ekstremalnie lewacki i beznadziejny fabularnie i koncepcyjnie "Ludzie przemocy", ostatni z cyklu), o czym pisałem tutaj.


Teraz przeczytałem ostatnie z nietkniętych wcześniej dzieł duetu, czyli ósmy i dziewiąty tomy serii "Zamknięty pokój" i "Zabójcę policjanta". I z tej okazji naszła mnie refleksja, że dobrze się stało, że na samym końcu nie przeczytałem wybitnie nieudanych "Ludzi przemocy". 


Tak więc "Zamknięty pokój" jest kolejnym niezłym kryminałem w cyklu. Ma kilka przestojów oraz obowiązkową, toporną lewackość, niemniej sama intryga została jak zwykle gruntownie przygotowana przez autorów i kunsztownie zaprezentowana wymagającemu czytelnikowi, takiemu jak ja ma się rozumieć. Becka wcale dużo nie ma, momentami snuje się dotknięty traumą wydarzeń opisanych w końcówce "Twardziela z Saffle", ale w końcu ożywia się za sprawę pewnej białogłowy. Sjowall i Wahloo trzymają swój dobry, rzetelny, ascetyczny styl z wprawą kreśląc wiarygodną intrygę i portrety psychologiczne swoich policyjnych bohaterów. Gdyby nie ta wszechobecna...

Z kolei "Zabójca policjanta" jest jednym z lepszych kryminałów serii, obok "Mężczyzny na balkonie" i "Śmiejącego się policjanta". Świetna, złożona intryga, jeszcze lepiej zarysowani niemal wszyscy bohaterowie (chociaż niektórzy wręcz karykaturalnie), to wszystko złożyło się na godne pożegnanie z duetem Sjowall/Wahloo. Takie momenty jak przesłuchanie Folke Bergtssona, czy męża zamordowanej wręcz wbijają w fotel swoim klimatem. 

Ogólnie rzecz biorąc żałuję, że na tym koniec, że nie będę już miał okazji przeczytać kolejnej intrygi rozwiązywanej przez Becka i spółkę. Pomimo wszechobecnej lewackości kryminały duetu są świetne koncepcyjnie i artystycznie, trzymają w napięciu i dają sporo satysfakcji miłośnikom gatunku. Pozostaje mi w tym momencie przerzucić się na Sherlocka Holmesa. 

piątek, 12 lipca 2013

Magia, piękne niewiasty i barbarzyński tytan (ocena 7/10)

"Conan i skrwawiona korona" to drugi z trzech tomów dzieł zebranych Roberta Howarda dotyczących jego szlagierowego herosa, czyli właśnie Conana z Cymmerii. Jakiś czas temu oceniałem pierwszy tom pod zbiorczym tytułem "Conan i pradawni bogowie" (tutaj). Wydawnictwo Rebis także w tym tomie oprócz treści dwóch obszerniejszych nowel i jednej powieści otrzymujemy teksty robocze, szkice i eseje krytyków, no i wisienka na torcie, czyli świetne, dynamiczne rysunki. Generalnie kawał rzetelnej, wydawniczej roboty tak trzymać. 

Oczywiście najważniejsza jest treść. Wszystko w zasadzie powinno być jasne i czytelne, jeśli idzie o prozę, której bohaterem jest Conan. Brutalny i nieokrzesany osiłek zdobywa hyboryjski świat siłą swoich mięśni i prostotą własnych pragnień. Czysta, energetyczna rozrywka, piękne panny, źli magowie i intryganci wrogich królestw, zaplątany w intrygi Conan. Ale czy tylko taki jest Conan? Czy może bardziej jest tak ukształtowany przez kulturę masową, a w zamyśle jego ojca Roberta Howarda Conan jest jednak bohaterem głębszym, którego motywacje zasadniczo zasługują jednak na większą uwagę? Jedno jest pewne, takich herosów jak Conan z Cymmerii już się nie tworzy. Wbrew stereotypowi Conana, wykształconemu w kulturze masowej, nie jest on wyłącznie chodzącym kolażem testosteronu, a mężczyzną posiadającym swój nieskomplikowany system wartości, który trzeźwo potrafi spojrzeć na otaczający go świat, do tego inteligentnym, sprytnym i analitycznym. Czyli wbrew pozorom cwany z Conana superhero, który w brutalnym świecie hyboryjskim potrafił się dorobić korony królestwa Aquilonii. 

"Conan i skrwawiona korona" zawiera jedynie trzy utwory, ale za to dosyć obszerne. Poniżej opiszę nieco moje wrażenia z lektury:

"Ludzie Czarnego Kręgu"
Czarni magowie z Ymshy doprowadzają do śmierci króla Vendhyi. Jego siostra, Devi Yasmina poprzysięga im zemstę. Conan w tym czasie zostaje dowódcą bandy nomadów. Kilku jego ludzi zostaje schwytanych przez wojska Vendhyi. Korzystając z wizyty Devi w nadgranicznym forcie, Conan porywa ją, chcąc wymienić na swoich ludzi. Sprawy komplikują się, gdy do akcji wkracza trzecia strona – agent państwa Turan, który współpracował z magami celem zabicia króla itd. 
Sprawy się naprawdę komplikują, Howard zamotał tutaj porządnie. Chyba najbardziej złożona pod względem treści i fabuły nowela conanowska. Howard wprowadza tutaj nową lokalizację świata hyboryjskiego, tj. Vendhyię i Himeliany, i naprawdę trzeba się mocno skupić (korzystając przy tym na bieżąco z poniższej mapki), by połapać się we wszystkich intrygach i zawiłościach polityki występującej na kartach "Ludzi Czarnego Kręgu". Niewątpliwą zaletą "Ludzi Czarnego Kręgu" jest zaskakująca i nieoczywista linia fabularna, niewielką wadą zaś nieco słabe zakończenie. Generalnie jednak "Ludzie Czarnego Kręgu" to jeden z najlepszych utworów o Conanie. 

"Godzina Smoka"
Akcja rozpoczyna się, gdy Conan ma swoje lata i jest królem Aquilonii. Powstaje wtedy spisek mający na celu obalenie barbarzyńskiego króla. Spiskowcy wskrzeszają starożytnego maha Xaltotuna, używając do tego pradawnego artefaktu, Serca Arimana. Xaltotun staje się największym wrogiem Conana, który aby zabić przeciwnika, musi odnaleźć Serce Arimana. 
Taki jest początek intrygi, łudząco podobnej do wcześniejszych opowiadań z Conanem jako królewm Aquilonii w roli głównej. Ale tylko początek jest podobny, bo potem akcja skupia się na rajdzie Conana niemalże przez połowę kontynentu hyporyjskiego w poszukiwaniu zaginionego Serca Arimana. Dzięki temu Conan-król przypomina sobie swoje wcześniejsze przygody jako korsarz, złodziej i generalnie niezgorszy zabijaka. Akcja 240 stronicowej powieści obejmuje po kolei Nemedię, Aquilonię, Zingarę, Argos, Stygię, i z powrotem Aquilonię (ogromny zasięg historii najlepiej widać na załączonej niżej mapce). Tempo, jak to u Howarda, jest niesamowite, na tych 240 stronach dzieje się tyle, co w kilkutomowej sadze pośledniejszego pisarza fantasy. Potwory, niewiasty, magowie, spiskowcy, tajemne kulty itd., do wyboru, do koloru, naprawdę warto sięgnąć po "Godzinę Smoka" dla samej tylko intensywności tego wszystkiego.
Fabularnie "Godzina Smoka" nie powala, ale warto przeżyć te emocje towarzyszące przygodom Conana, w "Godzinie Smoka" Howard zawarł w zasadzie wszystko, co conanowskie. 

"Wiedźma się narodzi"
Pewnego dnia królowa Khauranu, Taramis, odkrywa, że ma bliźniaczą siostrę o imieniu Salome. Została ona porzucona na pustyni tuż po urodzeniu, gdyż obdarzona była znamieniem wiedźmy. Salome jednak przeżyła i została nauczona magii w Kitaju. Wykorzystując to, że wygląda tak samo, Salome Taramis w lochu, sama zaś przejmuje władzę nad państwem, do pomocy z najemnikami pod wodzą Constatinusa. 
Nowela, w której Conan pojawia się w zaledwie trzech z sześciu rozdziałów. Dosyć przeciętna, za to niezmiernie brutalna i zawierająca jedną z najsłynniejszych scen z udziałem Conana (wykorzystana w filmie "Conan barbarzyńca"). Kto widział film, ten już zapewne się domyśla. 

Tyle na ten temat. Pozostaje czekać na wydanie przez Rebis ostatniego tomu dzieł zebranych pt. "Conan i miecz zdobywcy". Już przebieram nóżkami z niecierpliwości. 

Catherynne M. Valente - "Nieśmiertelny" (ocena 5/10)

Po niezłym, lecz niesmacznym "Palimpseście" oraz wyśmienitej, epickiej dylogii "Opowieści sieroty" przyszła kolej na przeczytanie przeze mnie "Nieśmiertelnego", kolejnego dzieła Catherynne M. Valente wydanego w ramach Magowskiej serii Uczta Wyobraźni. 

"Nieśmiertelny" to niesamowicie dołująca, pesymistyczna i fatalistyczna w swej wymowie powieść. Fatalizm przejawia się przede wszystkim w motywie przewodnim, którym jest konstatacja, że na końcu życia czeka nas śmierć. Złośliwie można by rzec, że Valente osiąga w ten sposób Himalaje literackiej przenikliwości, tym że motywem rozwalając system, tyle że nie idzie tu o sam motyw przewodni, a o sposób jego autorskiej prezentacji. W "Nieśmiertelnym" Valente optymalnie wykorzystuje cały swój niesamowity, literacki warsztat, tworząc historię nasyconą liryką, metaforą i kwiecistym stylem. Rzeczywistość historyczna (czasy bolszewizmu, stalinizmu i II wojny światowej) miesza się tutaj z baśniową alegorią, granica jest płynna i subtelnie zatarta przez autorkę. 

Pięknie się to czyta, gdyby jeszcze tylko Valente potrafiła zapewnić zakończenie posiadające chociażby miligram optymizmu. Od samego początku historia Marii Moriewnej to niekończący się festiwal coraz większych nieszczęść, aż to rzeczonej śmierci dosłownie i w przenośni (tak to w każdym razie odebrałem). Miałem jednak nieodparte wrażenie, graniczące z pewnością, że losy Marii Moriewnej i osób, które się z nią stykają (w tym tytułowego Kościeja) są fatalistyczne i czegokolwiek Maria by nie zrobiła, to i tak w ostateczności będzie źle dla niej i jej otoczenia. Nie cierpię czegoś takiego, tj. fatalizmu, pomimo podejmowanych przez bohatera jak największych starań, aby było lepiej. Nie wiem, może autorka kierowała się determinizmem treści baśni o Marii Moriewnej, z której wywiodła swoją powieść (Maria do spółki z ukochanym Iwanem doprowadzają do zguby złego Kościeja), niemniej przez takie, a nie inne poprowadzenie fabuły (od poznania Kościeja, poprzez życie w Bajun, starania o małżeństwo z nim, poznanie Iwana itd.) sprawia, że "Nieśmiertelny" nie ma dla mnie żadnej wymiernej wartości poza szkodliwą dla psychiki konstatacją, że "lepiej nic nie robić, skoro cokolwiek się zrobi, i tak będzie źle, a nawet gorzej". Nie cierpię fatalizmu, to woda na młyn wszelkich nierobów. Maria się starała, jako jednostka nieprzeciętna, indywidualistka w czasach kolektywu, dostąpiła zaszczytu namiętności ze strony Kościeja, ale potem czegokolwiek, by nie zrobiła, to wtopa za wtopą, chociaż winy jej nijak nie można przypisać, skoro "wszystko zostało przepowiedziane" (jak twierdzi Gamajun). Nie wiem, czy kiedykolwiek miałem nieprzyjemność przeczytać powieść równie fatalistyczną jak "Nieśmiertelny" i dlatego, pomimo przyjemności obcowania z samym tylko stylem pisarskim Valente, fabule "Nieśmiertelnego" wystawiam ocenę mierną. 

Oczywiście "Nieśmiertelny" ma swoje poza fabularne plusy, które podniosły ostatecznie moją ocenę książki do 5/10. Zasadniczą wartością powieści Valente jest bowiem twórcze wykorzystanie przez autorkę (bądź, co bądź Amerykankę) podań i wierzeń słowiańskich, głównie rosyjskich. Na kartach "Nieśmiertelnego" pojawia się cały regiment mitycznych postaci takich jak domowiki i domowichy, leszy, wiły, czarty, rusałki, licho, Żmij Gorynycz, Gamajun, alkonost, Mróz, Wij, Baba Jaga, wyspa Bujan, czy też tytułowy Kościej. "Nieśmiertelny" skojarzył mi się nieco z ględźbami Wita Szostaka, podobny nostalgiczno-mistyczny klimatyczny kolaż legend i bajań ludowych, tylko oczywiście inna skala i i ich źródło, u Szostaka to były baje góralskie, zaś u Valente źródłem pozostaje Ruś. 

Reasumując, dla samej tylko przyjemności obcowania z mniej lub bardziej znanymi elementami wierzeń ludów słowiańskich warto zapoznać się z powieścią Valente, niemniej trzeba się nastawić na potężną dawkę fatalizmu. 

wtorek, 9 lipca 2013

Letnie recenzje c.d.


Głowa zaprzątnięta przez dwa tygodnie fenomenalnym w wykonaniu Polaków Wimbledonem nie była w nastroju do czytania i pisania na blogu. Chciałem coś skrobnąć o tenisie, ale przyjąłem zabobonnie, że jak nic nie napiszę, to Agnieszka i Jerzy wygrają swoje turnieje. Rozczarowanie porażką przede wszystkim Agnieszki Radwańskiej spowodowało, że do dzisiaj nic na blogu nie napisałem i pewnie już tak zostanie. Ale za to wracam z opiniami na temat książek przeczytanych w ciągu ostatnich trzech tygodni. 

1. Arthur Conan Doyle - "Studium w szkarłacie" (ocena 4/10)

Jak klasyka to klasyka. Czytałem już Agathę Christie, prekursora kryminału, czyli "Morderstwo przy Rue Morgue" Poe, szwedzkich klasyków Sjowall i Wahloo, czas przyszedł w końcu i na Sherlocka Holmesa, który do tej pory kojarzył mi się bardziej z licznymi filmowymi interpretacjami jak świetny i klimatyczny film "Piramida strachu", z fenomenalnym Nicholasem Rowe jako młodym Sherlockiem Holmesem, aniżeli klasyką Conan Doyle'a. Paradoksalnie to właśnie Sherlock Holmes Nicholasa Rowe ma najwięcej wspólnego z literackim pierwowzorem, którego poznałem po lekturze "Studium w szkarłacie".
Krótko i na temat. "Studium w szkarłacie" jest pozycją dosyć przeciętną literacko, konstrukcja powieści sprawia wrażenie wręcz prostackiej, czyli w pierwszej części poznajemy Watsona i Holmesa, pojawia się morderstwo, a nawet dwa, Holmes w trymiga uwija się z zagadką stosując metody godne trapera z prerii, byśmy w drugiej części mogli zapoznać się ze łzawą historyjką mordercy doświadczonego przez wstrętnych mormonów. No nie porwało mnie to specjalnie jako kryminał, do tego klasyczny, ale może Conan Doyle rozkręcił się bardziej w kolejnych częściach swojego cyklu. Póki co "Studium w szkarłacie" mnie zawiodło.



2. Dan Simmons - "Drood" (ocena 6,5/10)

Dan Simmons to jest pisarz, którego dzieła są dla mnie języczkiem u wagi czytelniczych zainteresowań, podejrzewam że i dla innych entuzjastów dobrej literatury s-f i mystery, z których słynie Simmons.  Na przeczytanie "Drooda" czekałem od 2009r., kiedy to się ukazał na Zachodzie. W końcu wydawnictwo Mag we wrześniu 2012r. wydało powieść w Polsce, szybko ją kupiłem ... by potem czekać z jej przeczytaniem do dogodnego momentu. Dogodny moment znalazł się ostatnio, kiedy mam trochę więcej czasu ... i niestety mam mieszane uczucia.
Kiedyś w wywiadzie udzielonym przez Dana Simmonsa jednemu z portali internetowych (bodajże Katedrze) autor zdradził, że nie pisze wedle konspektu, tylko na czuja, tak jak mu się w danym momencie wydaje, że akcja i fabuła powinny się rozwijać. To w jego dziełach faktycznie widać (np. wyśmienita, ale nierówna dylogia Ilion-Olimp), niemniej przeważnie zalet jest więcej niż wad.
Przykro to stwierdzić, ale w "Droodzie" ten jego styl jest szczególnie widoczny. "Drood" jest niezmiernie obszerny jak na poruszaną przez siebie tematykę. Być może taki był zamiar autora, ale zwyczajnie przedobrzył. Zręb fabularny jest porywający (ostatnie pięć lat życia Charlesa Dickensa z punktu widzenia uzależnionego od opium i lekko obłąkanego rywala i przyjaciela Wilkie Collinsa), poszczególne motywy i postaci (Drugi Wilkie, mózgożuki, potwór na schodach dla służby, Drood, Podmiasto itd.) tudzież, niemniej to wszystko jest zatopione w morzu nieistotnych szczegółów z życia rzeczonych pisarzy, a przede wszystkim z cyklu tworzenia przez nich swoich dzieł. Miałem przemożne wrażenie, że czytam pracę magisterską napisaną przez studenta filologii angielskiej z analizy procesu twórczego Wilkie Collinsa nad np. spektaklem "Bez wyjścia". Tego typu mało dla mnie istotnych akademickich bzdur jest bez mała z 200 stron łącznego druku, co wpływa przede wszystkim na rozmycie się zasadniczej linii fabularnej. 
Oczywiście to wszystko można bardzo łatwo obronić, bo w końcu całość "Drooda" unurzana jest w oparach opium, omamów i halucynacji, do samego końca narrator Wilkie Collins nie wyjaśnia, czy opisywane przez niego wydarzenia, to tylko jego schizy, czy rzeczywistość, narrator relacjonuje fragmentarycznie i chaotycznie. Simmonsa myli tropy, tworzy 800-stronicową fantasmagorię utkaną morzem pierdół, poprzetykaną gdzieniegdzie fenomenalnymi, simmonsowskimi motywami jak rzeczona akcja z potworem na schodach służbowych, zwiedzanie Podmiasta, postać Drooda itd. Tylko ile w tym wszystkim jest tak naprawdę konsekwencji w realizacji autorskiego zamierzenia, a ile przypadkowości i zbędnego bajdurzenia wynikającego li tylko ze stylu, w jakim Simmons pisze swoje książki? Po zakończeniu "Drooda" mam przemożne wrażenie, że taka, a nie inna formuła "Drooda" (mało konkretów schowanych za oparami opium) ułatwiło po prostu ukrycie Simmonsowi odautorskich niedociągnięć.
Tak więc jako całość "Drood" jest świetny jeśli idzie o motyw przewodni i fragmentami jego realizację, ale przez opisany wyżej styl pisarski Simmonsa czyta się fatalnie - fabuła momentami dynamiczna i niesamowicie wciągająca, momentami wlecze się jak wóz ze smołą, przeładowana nieistotnymi dla całości szczegółami histo- i faktograficznymi, które równie dobrze mogłyby pozostać tam, gdzie ich miejsce - czyli w encyklopedii. Gdyby więc "Drooda" odchudzić o te nieistotne fragmenty, czyli tak o ok. 150-200 stron, całość by tylko jeszcze bardziej zyskała i dałbym ocenę 9/10, a tak to tylko będzie 6,5/10. 




3. Poul Anderson - "Stanie się czas" (ocena 7/10)

Lubię klasykę s-f spod pióra Poula Andersona. Nie jest on jakimś literackim geniuszem, pisze dosyć przeciętnie, ale jego twórczość ma dla mnie dosyć istotne znaczenie z jednego punktu widzenia. Otóż z każdego jego dzieła wyłania się ogólne zainteresowanie przyszłością ludzkości. Sam również mam czasami przemyślenia na temat sensu życia, ludzkości, roli człowieka we wszechświecie i takie tam pierdy w oparciu o nabytą w życiu wiedzę o historii cywilizacji, są to pytania, które mnie nurtują, bo chcę zrozumieć, pojąć cel istnienia ożywionej materii, sens tego dynamicznego kotła ewolucyjnego zwanego planetą Ziemia. Rozwiązania religijne, czy mistyczne nie są dla mnie wystarczające satysfakcjonujące jako niepodlegające wnioskowaniu logicznemu, a sam nie mam w sobie na tyle inteligencji, czasu, pieniędzy i determinacji, aby pojąć wszystko od strony naukowej i empirycznej. Dlatego czytanie dzieł takich pisarzy jak Poul Anderson jest dla mnie jak otrzymywanie dodatkowych argumentów w wewnętrznej dyskusji na tego typu tematy. 
W "Stanie się czas"  Andersona interesuje właśnie przyszłość ludzkości, w kontekście wzrostu i upadku dotychczas znanych nam dziejów cywilizacji rzymskiej, egipskiej, Sumerów, greckiej, czy współczesnej nam naszej cywilizacji zachodniej. Sam mam niejasne przeczucie, że cywilizacja, w której przyszło nam żyć zmierza do nieuchronnego upadku. Anderson dostrzega przyczyny i skutki upadku cywilizacji i stara się znaleźć odpowiedź na pytanie: jakie warunki muszą zaistnieć, aby w końcu ludzkości udało się się stworzyć cywilizację zdolną przetrwać samą siebie? Warto zacytować tutaj samego autora w kontekście naszych czasów: "Jednym z problemów starej cywilizacji było to, że zmuszała wszystkich ludzi do stawania się podobnymi do siebie. Nie tylko doprowadziło to do upadku tej cywilizacji. Tam, gdzie się udało ulepić wszystkich na jedną modłę, doszło do jeszcze większej katastrofy" - str.154. Tutaj pojawia się zdaniem Andersona miejsce dla Jacka Haviga i innych podróżników w czasie, którzy traktują swój talent nie jako dar od losu, ale obowiązek względem ludzkości. 
"Stanie się czas" jest świetną powieścią, jeżeli skupić się wyłącznie na warstwie s-f, Anderson zadaje klasyczne pytania gatunkowe wykorzystując klasyczny środek w postaci podróży w czasie. Klasyka klasyki s-f można by rzec. Słabo niestety wygląda jednak powieść Andersona od strony fabularnej, czyta się dosyć topornie i dopiero w końcówce czytelnik dostaje odpowiedź na wyżej postawione pytania, które same zresztą nie są oczywiste od samego początku. Dlatego lekturę "Stanie się czas" polecam przede wszystkim osobom takim jak ja, szukającym w s-f odpowiedzi lub przynajmniej sugestii odpowiedzi na najważniejsze z ważkich pytań