czwartek, 28 listopada 2013

Listopadowe impresje

Najwyższa pora coś szrajbnąć. Dużo rzeczy się wydarzyło w tzw. międzyczasie, zakończyłem merytoryczną i zasadniczo całkowicie niepotrzebną mordęgę z aplikacją radcowską, teraz jeszcze tylko kilka formalności, wpłacenie zaległej jałmużny na OIRP i będę się cieszył z niezwykle cennego i okupionego solidnym zaangażowaniem czasowo-finansowym zaświadczenia o ukończeniu aplikacji. Ale to oczywiście jeszcze nie koniec, bo zaświadczenie to tylko malutki wymóg formalny dopuszczenia do egzaminu radcowskiego.  Egzamin dopiero w marcu, jeszcze trochę czasu zostało, może jakiś wypad w góry zdarzy się po drodze... Ech, te nieskromne marzenia. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Trzydniowa ekspedycja w Beskid Śląski w fajnym gronie na początku listopada zakończyła się pełnym sukcesem, koleżanka obliczyła, że przeszliśmy po górach łącznie przez 3 dni 55 km o przewyższeniach ok. 2.500 m. Biorąc pod uwagę, że miało przez 2 dni padać, a w sumie deszcz nas złapał dopiero w niedzielę ok. godz. 12, kiedy rozpoczęliśmy 4-godzinny marsz granią z Baraniej Góry do Węgierskiej Górki, to wynik co najmniej poprawny.
Ale ja nie o tym, tutaj znowu będzie o książkach :). Wiem, nudziarz jestem, podobno najciekawsze są na moim blogu wpisy, które literatury nie dotyczą. Co poradzę, że dużo czytam i od ponad roku mam ochotę gdzieś uzewnętrzniać swoje wrażenia na temat literatury? Udzielałem się onegdaj gęsto i często na Biblionetce, niestety tamtejsze towarzystwo wzajemnej adoracji jest tak obrzydliwe, zadufane w sobie, hermetyczne i lewackie do granic absurdu (co sprawia, że cenzura prewencyjna dorównuje najlepszym wzorcom stalinowskim), że nie było szans na swobodne wyrażanie swoich poglądów. Z kolei lubimyczytac.pl, z którym to portalem jestem teraz intensywniej związany, jest bardzo otwarty na wszelakie poglądy, tak naprawdę jest to jednak portal promocyjny, można umieścić opinię o książce i ją "polubić", ale brak jest możliwości dyskusji. Stąd zrodziła się w ubiegłym roku koncepcja własnego bloga i jestem z niego póki co bardzo zadowolony, jedyne, czego żałuję, to brak większych dyskusji na poziomie, bo to, co do tej pory było (np. w temacie mojej skromnej relacji z Pyrkonu), to jest raczej typowe polskie wbijanie szpileczki i interesowne wyzłośliwianie się pod płaszczykiem pozornej neutralności. Może kiedyś się doczekam tego, aby mój blog był platformą do dyskusji dla osób, które chcą i potrafią dyskutować w sensie prowadzenia dysputy i wymiany poglądów.
W każdym razie postaram się w najbliższym czasie pisać więcej i niekoniecznie tylko na tematy książkowe. Tymczasem listopadowe impresje...

Douglas Preston, Lincoln Child - "Księga umarłych" (ocena 6,5/10)
(uwaga: przypuszczalne spoilery dotyczące treści tej i wcześniejszych powieści duetu, uprasza się o nieczytanie, gdyż grozi to niepohamowaną frustracją wobec mojej niewinnej osoby)
Uff, koniec trylogii Diogenesa. Jest dobrze, ale to już nie to samo, co taki "Relikt". Panowie całe napięcie budują już wyłącznie na relacjach i motywacji bohaterów, począwszy od "Gabinetu osobliwości" nie tworzą już cenionych przeze mnie technothrillerów, nauka i kultura stanowią już tylko ozdobnik, nie są niestety kluczowym elementem fabuły. "Księdze umarłych" niczego w zasadzie nie brakuje jako powieści sensacyjnej, oprócz właśnie tego, by fabuła była osadzona na jakimś zagadnieniu naukowym. I dlatego nie dostanie ode mnie oceny wyższej niż 6,5/10.
Ok, teraz trochę żartów. Pisałem już o tym poważniej przy recenzji "Siarki". Prawdopodobieństwo, że któryś ze stałych bohaterów cyklu o Pendergaście ulegnie jakiemuś uszkodzeniu lub otrze się o śmierć jest większe, niż moje regularne spóźnienia na tramwaj do pracy. Bill Smithback przeżył już bestię w muzeum, potworki z podziemi Big Apple, otwarcie pleców na stole chirurgicznym, powódź i insze atrakcje kanionów Arizony, a teraz demonicznego Diogenesa Pendergasta. Jego szacowna małżonka Nora Kelly również co nieco przeszła np. wspomniane przygody w kanionach, czy też niemal pewne uduszenie oraz pomieszanie zmysłów w niniejszej historyjce. Margo Green z kolei to mogłaby w sumie pozwać autorów i dostałaby niezłą sumkę, bo ona jeszcze bardziej została zmaltretowana niż Smithback. I tak zaliczyła gonitwę z potworem Mbwuną po muzeum, potem jakimś cudem przeżyła w ściekach Nowego Jorku, potem wróciła po nieobecności w kilku powieściach, by zostać dziabniętą na śmierć w plecki przez Diogenesa, a jednak psim swędem się wywinęła, by jednak zostać odesłaną przez tegoż gościa w niebezpieczną śpiączkę, z której znowu cudem się wybudziła. Jako nadwornej kocicy autorów wnoszę, że zostały jej już tylko 4 życia. Dobre i to. D'Agosta też w sumie dostał trochę po tyłku. Oj Douglas i Lincoln, nie macie litości dla swoich bohaterów.
Ok, może już dosyć o postaciach, z którymi się już trochę zżyłem. Żeby cieszyć się lekturą "Księgi umarłych" (tak jak i "Siarki" oraz "Tańca śmierci") trzeba zawiesić niewiarę i dać się wciągnąć w mocno wydumaną momentami fabułę powieści. Ale poza maltretowaniem bohaterów, niedorzeczną wręcz miejscami genialnością Diogenesa Pendergasta oraz faktem, że to już nie jest to samo, co "Relikt", czy "Granica lodu", "Księga umarłych" stanowi rzetelne i wyciskające z czytelnika sporo emocji czytadło, trzymające się kupy od początku do końca (w ramach oczywiście przyjętego świata przedstawionego). 


James Herbert - Włócznia (ocena 6/10)

W ramach restytucji tytułów, które czytałem będąc nastoletnim szczylem trafiło tym razem na "Włócznię" Jamesa Herberta. Nie ma na polskim rynku książkowym wydawnictwa bardziej zasłużonego na polu zniesmaczania czytelnika do literatury niż wydawnictwo Amber. Koślawe, złe tłumaczenia (vide wszystko Tolkiena, czego nie chwyciła się Agnieszka Sylwanowicz albo osławiona "Zagłada Hyperiona" Simmonsa), okaleczanie książki poprzez wyrzucanie całych jej fragmentów (jak przy Żołnierzach kosmosu" Heinleina), czy tez przylepianie łatki gatunkowej nie do końca adekwatnej do treści utworu.
Tym ostatnim przypadkiem Amber skrzywdził "Włócznię" James Herberta. A no bo skoro autor horrorów, to koniecznie trzeba go wydać w kultowej serii Amber Horror. A potem można spotkać się z opiniami, że denna ta "Włócznia", bo co tam jest tego horroru? Bez komentarza. Nie twierdzę wcale, że Herbert za "Włócznię" powinien dostać literackiego Nobla, niemniej nie jest to książka zła dlatego, że nie straszy na każdej stronie.
"Włócznia" jest tak naprawdę thrillerem z domieszką nazistowskiego okultyzmu. Wstawić za Steadmana Harrisona Forda, a za Himmlera Amrisha Puriego w roli demonicznego Moli Rama i otrzymuje się takiego Indianę Jonesa z elementami horroru (czyli klimatyczną "Świątynię zagłady"). "Włócznia" w warstwie fabularnej to przeciętne, dobrze się czytające czytadełko z klasyczną teorię spiskową i tajną organizacją, która chce przejąć władzę nad światem, powieść nie roszcząca sobie pretensji do czegoś więcej, niż tego, czym faktycznie jest. Przyprawianie łatki horroru było całkowicie zbędne. Daję 6/10 (w tym +1 z sentymentu).
Myślę, że niedługo znowu sięgnę po, któryś z horrorów z dzieciństwa, może teraz coś od Grahama Mastertona (chociaż ostatnio czytałem "Plagę", no dobra, się zobaczy). PS Słowo się rzekło i zanim opublikowałem ten wpis, to zdążyłem przeczytać rzeczonego Mastertona, z którego recenzja znajduje się niżej.

George R.R. Martin - "Wierny miecz" (ocena 6/10)
Drugie z opowiadań osadzonych w świecie "Pieśni Lodu i Ognia", opowiadające o przygodach ser Dunka i jego giermka Jaja. Mniej obszerne i nieco gorsze od "Wędrownego rycerza" przede wszystkim ze względu na małą doniosłość wydarzeń, o których opowiada. Tym razem bowiem zamiast krwawej potyczki na turnieju rycerskim mamy tutaj do czynienia z poślednim sporem granicznym. Przyznam się, że strasznie męczy obszerna heraldyka i ilość rodów, które są wymieniane w różnych sytuacjach (one są tylko wspominane, większość się w ogóle nie pojawia na łamach opowiadania, no bo i jak). Być może ma to swoje uzasadnienie w świecie powieściowym, ale tutaj jest ewidentnie zbędne, gdyż jeszcze bardziej uwypukla nieistotność śledzonych wydarzeń w skali makro świata przedstawionego. Nie zmienia to faktu, że "Wierny miecz" to sympatyczna i niezobowiązująca rozrywka, dobra na każdą okazję.

Rafał Kosik - "Nadprogramowe historie" (ocena 3/10)
Już dawno straciłem nadzieję, że z tej "polskiej serii o polskich nastolatkach" będzie coś więcej niż wtórność i zwyczajna komercja. Pomysł na Felixa, Neta i nikę wyczerpał się Kosikowi już po drugiej powieści, na chwilę tylko będąc nieco odświezonym w "Trzeciej kuzynce". "Nadprogramowe historie" potwierdzają te regułę. Każda kolejna historia jest tak mało ryginalna, a jednocześnie całkowicie pozbawiona klimatu tam gdzie klimat ten powinien być głównym atutem opowiadania (jak w "Metodzie sześciopalczastego"), że szkoda się specjalnie rozpisywać o poszczególnych nowelach. "Nadprogramowe historie" to zbiór ośmiu opowiadań, z których cztery były wydawane przez Kosika w różnych formach promocyjnych wcześniej, a cztery napisał specjalnie do tego wydania. Stąd dosyć duży rozstrzał czasowy pomiędzy poszczególnymi historiami. Generalnie już nie będę się rozpisywał jaki jestem Kosikiem zawiedziony, bo robiłem to przy wcześniejszych recenzjach. Ciągle mam nadzieję, że Kosik dorówna sam sobie z fenomenalnego opowiadania "Ilsa", ale to już tylko raczej takie marzenia ściętej głowy. Kosik klepie taśmowo te historie o trójce warszawskich przyjaciół, chociaż formuła wyczerpała się już na "Teoretycznie możliwej katastrofie". Ja rozumiem, że seria Felix, Net i Nika zapewnia byt wydawnictwu Powergraph, niemniej Kosik zabija w ten sposób swoją obiecującą karierę pisarza s-f. Szkoda gościa. Będę dalej czytał jego książki, ale tak bardziej na zasadzie odrabiania pańszczyzny, żeby dokończyć serię.

Graham Masterton - "Bezsenni" (ocena 4/10)
Kolejny resentyment. Świetnie poprowadzona, trzymająca w zaskakującym napięciu historia, z kuriozalnym i słabiutkim zakończeniem. Pomysł na fabułę był całkiem niezły, wykonanie większości elementów sprawne i z nieoczekiwanym dla Mastertona polotem, by w końcu totalnie polec na wyjątkowo nieudolnym rozwiązaniu kwestii Azazela i jego bezsennej armii. Tak jakby Mastertonowi po 320 stronach budowania napięcia i odkrywania kart przypomniało sobie, że zaplanował całość na max.360 stron i szybciutko rozwiązał wszystkie wątki. Sam niezniszczalny i nieśmiertelny Azazel umiera jak jeleń przejechany na drodze leśnej przez Fiata 126p. No kuriozum normalnie, przecierałem oczy ze zdumienia.
Szkoda, bo pomimo wszechobecnego okrucieństwa powieść czyta się świetnie. Brutalnośc "Bezsennych" nieodparcie skojarzyła mi się z japońskim gore z serii "Guinea Pig", estetyką filmów Takashii Miike (słynna scena torturowania Suzuki w "Ichi the killer"), czy paradokumentalnym "Men behind the sun". Kto chce wiedzieć, o czym piszę niech zajrzy na youtube'a, tam te filmy są ogólnie dostępne, niemniej ostrzegam że to dla ludzi o naprawdę mocnych nerwach, ekstremalny szok gwarantowany, zwłaszcza w "Men behind the sun". Obok takich obrazów nie da się przejść obojętnie. W "Bezsennych" mamy np. do czynienia z odrażającym znęcaniem się nad niewinnymi kobietami oraz ich uśmiercaniem za pomocą ... kota.  Ten ostatni przypadek to chyba najbardziej odrażający i okrutny motyw w historii literatury. Aż dziw bierze, że tak przemiły człowiek jak Graham Masterton mógł wymyślić coś takiego, być może faktycznie inspirację czerpał z wyżej przytoczonej estetyki kultury Kraju Kwitnącej Wiśni? Aż dziw bierze, że byłem w stanie przeczytać tę powieść mając te 14 lat.

To na tyle, wkrótce trochę podróży geograficznych po górach Ameryki Łacińskiej oraz o poszukiwaniu najgłębszej jaskini świata.

wtorek, 12 listopada 2013

George R.R. Martin - "Retrospektywa" (w trzech tomach) - ocena sumaryczna 6,5/10

Uff, nareszcie skończyłem, po dwóch miesiącach czytania na raty. W 2007 roku wydawnictwo Zysk i S-ka (dla którego wydawanie George'a Martina w Polsce stanowi żyłę złota) wydało w trzech tomach "Retrospektywę", czyli monumentalny wybór opowiadań George R.R. Martina, stanowiący jednocześnie swoistą biografię jego twórczości. "Retrospektywa" (w oryginale "GRRM: RRetrospective") to laurka dla Martina od jego serdecznego przyjaciela i znanego redaktora rozmaitych antologii Gordona Dozoisa, chronologiczno-tematyczny zbiór opowiadań wszelakich podzielonych na dziewięć opatrzonych osobistym komentarzem GRRM części, które składają się na dosyć ciekawy, ale i w kilku miejscach monotonny i zwyczajnie nudny obraz krótkiej formy tego autora. Przy okazji recenzji tej specyficznej antologii wyszedł mi jeden z największych objętościowo wpisów na blogu :)

Pierwszy tom pt. "Światło odległych gwiazd" (ocena 5/10) prowadzi nas od pierwszych wprawek literackich Martina jeszcze na studiach, aż do czasów, gdy jego pozycja była już ugruntowana prestiżowymi nagrodami (m.in. Hugo dla "Pieśni dla Lyanny"), ale jeszcze przed debiutem powieściowym. Jedna refleksja niewątpliwie znajduje potwierdzenie w recenzowanym zbiorze - profesjonalni redaktorzy czasopism i wydawnictw literackich mają łby na karku i wiedzą, co jest dobre, a co jest kupsztalem wymagającym schowania na dno szuflady. Otóż w "Świetle odległych gwiazd" najsłabsze są teksty, których nigdy Martinowi nie udało się sprzedać. Czytając np. "I śmierć jest jego dziedzictwem" nie można się temu dziwić, szkoda że w ogóle ten tekst jednak się ukazał, bo jest wyjątkowo fatalny. Jedynie spojrzenie na literacką biografię George'a uzasadnia publikację tego typu koszmarków stylu i konceptu. Podobnie, choć odrobinę lepiej, jest zresztą z "Tylko dzieciaki boją się ciemności" i "Fortecą". Najzabawniejsze, że sam autor uważa te swoje utwory za kiłę, co oczywiście nie przeszkodziło jemu i Dozoisowi poczęstować nimi Czytelnika. 
rozczochrany1500 - sympatia.pl
"dobry fryz, działa?"


Martin na początku swojej kariery dużo pisał naiwnie o miłości i poczuciu osamotnienia, a także o odrzuceniu. Czasami wychodzi to nieźle (jak "Drugi rodzaj samotności" - okładka Analoga obok), częściej jednak wyjątkowo tandetnie i tanio, z pretensjonalnością łzawego piętnastolatka smalącego cholewki do hipotetycznej panienki z okienka, który nie rozumie dlaczego ona go odrzuca, skoro on ma do zaoferowania wszystko, tylko nie męskość (jak przereklamowana "Wieża popiołów", czy słynna "Pieśń dla Lyanny"). To tak jak z jednym moim kolegą z liceum, który wizualnie podobnie nieatrakcyjny do Martina, hołubi tę swoją brzydotę, roztkliwiając się nad sobą i oświadczając wprost, że on potrzebuje kobiety, żeby móc złożyć głowę na jej ramionach i się wypłakać. WTF? Ok, nie odbieram facetowi prawa do płakania, no ale kurde felek, pewne granice powinny zostać zachowane. I tak też odbieram Martina z jego wczesnych opowiadań, jako męską płaczkę rozczulającą się nad swoją niemęskością, gdzie literatura jest drogą ucieczki i uzewnętrznienia swojej płaczliwej natury. 
Ok, daję już spokój "szczególnej, bo artystycznej wrażliwości" kochanego GRRM. Pomijając te płaczliwe aspekty, to opowiadania zamieszczone w tomie "Światło odległych gwiazd" w gruncie rzeczy są zwyczajnie przeciętne, dotyczy to też tych nagradzanych nagrodami Hugo i Nebula. Historie te słabują bowiem nie tylko z nostalgii Martina za kobiecym ramieniem, ale także z powodu dosyć taniej filozofii Martina, którą niektóre nowele są wręcz przeładowane (np. końcówka "Pieśni dla Lyanny", czy zmasakrowana w ten sam sposób "Droga krzyża i smoka"). Ja nie wiem, ale zawsze mi się wydawało (i tego oczekuję od literatury), by prawdy życiowe i inne truizmy sprzedawane mi były poprzez opowiadaną historię, a nie za jej pomocą. Martin czyni tak: tworzy fabułę, a następnie ustami bohaterów deklamuje oklepane prawdy oświecone, narzuca określony (swój) punkt odbioru fabuły. A powinno w końcu być chyba tak, że to Czytelnik chce lub nie chce wyciągnąć coś z tego, co czyta, no nie? Tymczasem jest tak, że po 20 stronach jestem zachwycony osnową fabularną i światem przedstawionym takiej "Pieśni dla Lyanny", by po 70 stronach zgrzytać zębami i miotać się w bezsilnej wściekłości na Martina za spartolenie swoim tandetnym moralizatorstwem tak świetnej historii. Tytułem przykładu fragment z "Pieśni...": "Ale jak głęboko ludzie mogą się znać? Co oni mogą o sobie wiedzieć? Czy w rzeczywistości nie są wielkimi samotnikami, nie mogącymi się nawzajem porozumieć? Każdy samotnie trwa w tym wielkim, ciemnym i pustym wszechświecie. Gdy mówimy, że nie jesteśmy sami, to tylko oszukujemy się nawzajem, bo w końcu jesteśmy już zupełnie sami, skazani sami na siebie. Czy jesteś we mnie, Robb? W moim świecie? Skąd ja mam to wiedzieć? Czy umarłbyś razem ze mną, Robb? Czy po śmierci bylibyśmy razem? Czy jesteśmy razem w tej chwili?" No więc wszystko prawda, ale dlaczego tak ordynarnie łopatą do głowy panie Martin, nie można było jakoś subtelniej poprzez samą historię Robba i Lyanny, hę? 
Z wyżej wymienionych powodów najlepsze w tomie "Światło odległych gwiazd" są opowiadania, w których swoje proste moralizatorstwo i klepanie prawd objawionych Martin ogranicza do minimum lub zwyczajnie ukrywa je w treści noweli, pozostawiając inteligencji Czytelnika ich samodzielne odszukanie. Do takich należą "Mgły odpływają o świcie", "Lodowy smok", "Drugi rodzaj samotności", "Na odłączonych ziemiach". Dobre są też "Pieśń dla Lyanny", "Droga krzyża i smoka", czy "Wieża popiołów", ale tutaj końcówki zostały spartolone biadolonymi prawdami objawionymi.
Reszta opowiadań jest albo do bólu przeciętna ("Bohater", "Mroźne kwiaty", "Kamienne miasto", "Zjazd do San Breta") albo zwyczajnie słaba ("Tylko dzieciaki boją się ciemności", "Forteca", "I śmierć jest jego dziedzictwem", "Nie wolno zabijać człowieka", "Pieśni samotności Lorena Dorra").
Najlepszy tekst do zacytowania pochodzi paradoksalnie nie z żadnego z opowiadań, ale ze wstępu Martina do jednego z tematycznych podrozdziałów zbioru: "(...) poczucie zdumienia jest tym, co mi towarzyszyło, kiedy leżałem na trawie i spoglądałem na światło odległych gwiazd. Zawsze czułem się wtedy bardzo wielki, a zarazem bardzo mały. To wrażenie wypełniało mnie smutkiem, ale było również niezwykłe i słodkie. Science fiction potrafi obudzić we mnie to samo uczucie". Całościowo "Światło odległych gwiazd" to gratka wyłącznie dla fanów George'a.


Drugi tom pt. "Żeglarze nocy" (ocena - 7/10) jest już bardziej tematyczny niż chronologiczny. Składa się z opowiadań zgrupowanych w część o nazwie "Hybrydy i horrory", czyli flirt Martina z horrorem i grozą, także z dwóch opowiadań ze świetnej serii o Havilandzie Tufie (która bardzo mi się spodobała i którą recenzowałem w sierpniu, więc nie będę się powtarzał) oraz z dwóch scenariuszy Martina napisanych na potrzeby hollywoodzkich seriali grozy np. "Strefy mroku". 
Z opowiadań grozy i horroru na pierwszy ogień poszedł "Trupiarz", kolejna fatalna historyjka, tandetnie i tanio sprzedająca łzawe rozczulenia Martina nad kłamstwem miłości. Łolaboga. We wstępie Martin pisze, że Harlan Ellison redagując jakąś prestiżową antologię grozy ze trzy razy odrzucał mu to opowiadanie. No, się nie dziwię, "Trupiarz" to wyjątkowo mizerna historia, 30 stron męczarni z bohaterem-ciotą, który żyje w krainie fantazji o wielkiej miłości rozumianej z naiwnością piętnastolatka. Elementów horroru nie stwierdziłem, no chyba że za taki uznać zawód operatora trupów (trupy - zapewne niegnijące ciała, ale kto tam wie, w tej historii nie idzie Martinowi przecież o opis pretekstowego świata przedstawionego) lub seks nekrofilski z trupem jako swoistego rodzaju lalką z sekshopu. To wszystko podlane jest sosem czerstwych dialogów rodem z "Luz Marii", czy inszej Isaury. Opowiadanie kończy biblijna konstatacja: "Ze wszystkich pięknych, bezlitosnych kłamstw, które powtarzają ludzie, najokrutniejsze jest to zwane miłością". Ach, płyńcie łzy moje...
Kolejne opowiadanie "Pamiątka dla Melody" to klasyczna, lekka historia z dosyć wątpliwym elementem grozy, ale przynajmniej jest bezpretensjonalne i lekko się czyta. I szybko się o niej zapomina.
Klasyka klasyki od GRRM, czyli "Piaseczniki", to faktycznie świetnie rozpisana i poprowadzona z iście hitchcockowskim zacięciem bezpretensjonalna historia antybohatera, którego w końcu dopada zasłużony los. Trochę w tym grozy, ale przede wszystkim całość zasadza się na znakomitym pomyśle i jeszcze lepszym jego wykonaniu. Nie bez kozery opowiadanie to uważane jest za najlepszą krótką formę Martina.
"Żeglarze nocy" to z kolei równie dobrze poprowadzona bezpretensjonalna historia, której fabuła jednak nie należy do specjalnie ryjących beret. Długie opowiadanie, wręcz krótka powieść. Sam Martin stwierdził, że to po prostu historyjka o duchach w kosmosie, doprawiona elementami science-fiction, jak pościg za kosmicznymi nomadami. W zasadzie są to dwa odrębne wątki, przy czym wątek nomadów jest naprawdę ciekawy i frapujący, by na końcu przegrać jednak ważność z wątkiem ducha okrętu kosmicznego. Mam wrażenie, że Martin zmarnował tutaj trochę potencjał m.in. poprzez niepotrzebny wstęp (z którego domyślny Czytelnik z łatwością wyłowi kto przeżyje) oraz prowadzenie dwóch niezazębiających się wątków. Dobrze się to czyta, klimat przez około 50 stron porażający, następnie szybko i nieustępliwie gnijący, by powrócić na chwilę w końcówce w scenie wyjścia bohaterów w przestrzeń kosmiczną (obejrzana niedawno "Grawitacja" swoje zrobiła). Generalnie całość na mały plus, kiedy GRRM nie sili się na miałkie filozofowanie o świecie i dupie Maryni, to jego rzeczy czyta się naprawdę dobrze. 
"Małpia kuracja" i "Człowiek w kształcie gruszki" to dwa wyjątkowo obrzydliwe opowiadania, które zasadzają się na ryjącej beret puencie. To są tego typu historie, których rozwiązanie fabularne wyjątkowo mocno zapadają w pamięć i nie pozwalają o sobie zapomnieć, nawet jeżeli obiektywnie rzecz biorąc całość sprawia wrażenie absurdalnej bujdy. Takie trochę "Opowieści z krypty". W związku z tym, że po dwóch tygodniach od lektury tych opowiadań nadal mam przed oczyma efekt małpiej kuracji oraz konsekwencje nierozważnego zadawania się z człowiekiem w kształcie gruszki, opowiadania te oceniam dobrze.
Dosyć osobliwą kategorię stanowią przykłady scenariuszy pisanych swego czasu przez GRRM na potrzeby przemysłu filmowego. "Mniej uczęszczana droga", segment "Strefy mroku", pomimo przechwałek i samozadowolenia Martina, wypada zwyczajnie słabo (przynajmniej na papierze, nie wiem jak to wyszło na taśmie filmowej). Całość oparta jest na tanim moralizatorstwie i jakiejś dziwnej końcówce. Odwrotna sytuacja jest z zajmującym ponad 100 stron scenariuszem "Nie z tego świata", który miał być pilotem serialu, nigdy ostatecznie nie powstałego. Ta historia o światach alternatywnych jest żywa, bezpretensjonalna, dynamiczna, wciągająca i zasadniczo fajnie trzymająca się kupy. Nie widziałem zrealizowanego pilota, ale już teraz żałuję, że z tego nie urodził się jakiś porządny serial. 
Całościowo tom 2 "Retrospektywy" wypada nieco lepiej niż tom 1, a to głównie za sprawą kilku klasycznych opowiadań GRRM tutaj zamieszczonych oraz świetnego scenariusza "Nie z tego świata".

Tom 3 "Retrospektywy" pt. "Wędrowny rycerz" (ocena 6,5/10) to już wyłącznie zbiór tematyczny. Pierwsza część to dwa opowiadania stanowiące przykład tego, jak GRRM bawił się w tworzenie superbohaterów. W latach 80-tych Martin wraz z kumplami od gierek stworzył serię Wild Cards, która rozwinęła się do kilkunastu tomów i jest nadal wznawiana i stanowiła większy sukces finansowy Martina niż taki komercyjny "Fevre Dream". W ramach Wild Cards Martin i spółka (m.in. Roger Zelazny) stworzyli świat dzielony, tj. każdy pisarz tworzył i rozwijał samodzielnie, jednak z góry ustalony wspólny dla wszystkich świat przedstawiony. Tytułem przykładu w zaprezentowanym opowiadaniu "Bohater w skorupie" głównym bohaterem jest doktor Tachion, stworzony przez pisarkę Melindę Snodgrass, który to Tachion z kolei jest już tylko postacią drugoplanową w "Z dziennika Xaviera Desmonda" albo też rzeczony Xavier Desmond jest postacią drugoplanową w "Bohaterze w skorupie". Historie się zazębiają, pisarze poruszają się w ramach jednego świata, tych samych bohaterów. Bardzo ciekawa koncepcja, szkoda że w Polsce nikt nie pokusił się o wydanie Wild Cards. No cóż, dawno wyrosłem z fascynacji latającym gościem w niebieskich rajtuzach i jego pobratymcami, ale zapodane opowiadanie "Bohater w skorupie" jest całkiem całkiem. "Bohater..." to żadna wielka literatura, ot zwykła pulpa dla nastoletniego czytelnika, niemniej czytało się to całkiem przyjemnie i bezstresowo. Z kolei "Z dziennika..." jest nudne jak flaki z olejem, fragmentaryczne i bardziej wspomina, że gdzieś w tle rozgrywają się ciekawe wydarzenia, aniżeli sama o nich opowiada. Wynika to jednak z formuły tego opowiadania, które miało stanowić łącznik pomiędzy historiami z danego tomu Wild Cards (dokładnie z tomu czwartego "Aces abroad"). Stąd też zapewne wydarzenia, które w dzienniku Xaviera Desmonda są tylko zarysowane, znajdują zapewne pełne rozwinięcie w poszczególnych opowiadaniach tomu. Nie jestem tego jednak niestety w stanie zweryfikować. Oceniając jednak te nowele samodzielnie, to "Bohater w skorupie" jest spoko, zaś "Z dziennika Xaviera Desmonda" niestety śmiertelnie nudne i monotonne. 
Druga część "Wędrownego rycerza" to, jak podkreśla sam autor, zwyczajne opowiadacze, historie mniej lub bardziej gatunkowe albo hybrydy s-f, horroru, mystery i kryminału. Inaczej rzecz ujmując w ostatniej dziewiątej części "Retrospektywy" pt. "Serce w konflikcie" GRRM umieścił te opowiadania ze swojej twórczości, które są na tyle dobre jego zdaniem, by się z nimi podzielić albo je przypomnieć, a jednocześnie nie dało się ich przyporządkować do innych działów tematycznych. Czyli taki trochę śmietnik antologii, ale określenie uzasadnione, biorąc pod uwagę jak bardzo różnią się od siebie np. takie "Obrót skórą" i "Słabe warianty". Jednocześnie we wstępie do tej części GRRM prowadzi ciekawy monolog o sztuczności podziałów gatunkowych za przykład podając swoje opowiadanie "W oblężonej twierdzy", czy "Słabe warianty", czyli pozbawić opowiadania elementu fantastycznego (podróże w czasie), a zostanie zwykła fikcja historyczna lub obyczaj. 
Pierwszym z tych opowiadań jest "W oblężonej twierdzy", które stanowi przeróbkę nigdy nie wydanej "Fortecy". Tak, tej słabiutkiej "Fortecy", z którą Czytelnik może się zapoznać w pierwszym tomie "Retrospektywy". Opowiadanie jest mocno przeciętne, czuć w każdym słowie pisanie dla kasy. Wątek podróży w czasie dodany ewidentnie na siłę. "W oblężonej twierdzy" wypada oczywiście o niebo lepiej niźli "Forteca", niemniej nie jest to zasługa tego elementu fantastycznego, a raczej pisarskiego doświadczenia GRRM po tylu latach tworzenia. Do przeczytania i zapomnienia, ot wypełniacz szpalt magazynu literackiego. 
Za to "Obrót skórą" daje ostro popalić, chociaż nie fabularnie. Ta minipowieść to przede wszystkim porządny shocker, mnóstwo tutaj krwi, brutalności, syfu i brudu. Od strony fabularnej to zwyczajny mroczny kryminał noir, doprawiony wilkołactwem i jakimiś bliżej nie zidentyfikowanymi czarami. Świadczy o tym między innymi konwencja śledztwa w sprawie zagadkowych i brutalnych zabójstw oraz "cool" teksty głównego likantropa Williego w stosunku do wszystkich. Generalnie teksty są w niektórych miejscach mocno żenujące, niemniej dokładają swoją cegiełkę do klimatu opowieści. "Obrót skórą" czyta się świetnie, historia wciąga, porządna, rzemieślnicza robota, chociaż GRRM Agathą Christie nie jest, już mniej więcej po 30 stronach wiedziałem, kto jest be i czyni źle. 
"Słabe warianty" to z kolei zwyczajna obyczajówka osadzona wokół rozgrywek szachowych oraz uzupełniona o moim zdaniem zbędny wątek podróży w czasie. GRRM tutaj znowu sili się na swoje moralizatorstwo, ale na szczęście w "Słabych wariantach" wychodzi mu to nareszcie niezgorzej. Widocznie w pewnym momencie zorientował się, że prawdy życiowe w literaturze jak najbardziej, ale nie za jej pomocą, a poprzez opowiadaną historię. Tutaj zostało to co prawda poprowadzone dosyć prosto (życie piątki bohaterów na tle partii szachów z młodości, tytułowe słabe warianty partii szachów jako alegoria wyborów życiowych), niemniej czytało się dobrze. Najsłabsze są szachy, dużo tutaj teoretycznie emocjonalnych rozgrywek na planszy typu "jeśli Bunnish go zaszachuje, Stuart po prostu cofnie króla na d2, wtedy czarny hetman będzie zagrożony przez wieżę i będzie zmuszony się wycofać albo zabić kolejnego bezwartościowego piona", gdybym jeszcze posiadał jakąkolwiek wiedzę teoretyczną i praktyczną o szachach... A tak to tylko mogę wierzyć GRRM na słowo, że to faktycznie emocjonujące i trzymające za jaja.
"Szklany kwiat" jest mocno metafizyczną historią osadzoną w konkretnym i szczegółowo rozwiniętym przez GRRM świecie przedstawionym. Dużo tutaj przenośni, górnolotnych alegorii i gromkopierdności tak charakterystycznej dla tej słabszej dla mnie części twórczości GRRM. Na szczęście Martin trzyma w szachu swoje filozoficzne popędy, dzięki czemu "Szklany kwiat" jest solidnym, przemyślanym i dobrym opowiadaniem. Gdyby jeszcze tylko mniej było czczej gadaniny i drętwych dialogów, to przy tak zaprezentowanym świecie przedstawionym "Szklany kwiat" byłby nowelą wyśmienitą.
Z całej twórczości GRRM nie miałem jeszcze do czynienia z jego opus magnum, czyli światem Pieśni Lodu i Ognia. Jest to z mojej strony świadoma decyzja, gdyż zwyczajnie nie lubię czytać czegoś, co nie jest skończone, a powszechnie przecież wiadomo, że GRRM jeszcze pewnie przez dekadę będzie pisał dwa ostatnie tomy sagi. Chcąc nie chcąc jednak, przeczytałem w ramach retrospektywy "Wędrownego rycerza", czyli prequel do "Gry o tron". Jakie są więc moje wrażenia po pierwszym kontakcie ze światem Westeros? Otóż czytało się podobnie jak "Obrót skórą" - szybko, z zainteresowaniem i bez bólu czterech liter. Martin w "Wędrownym rycerzu" jest już doświadczonym opowiadaczem, czuć pełną profeskę, panowanie nad historią i stworzonym przez siebie światem. Chociaż dzieje Dunka mogłyby się równie dobrze obyć bez otoczki Westeros, bo to w sumie tylko taka opowiastka rycerska, fikcja równie fantasy co Kajko i Kokosz. "Wędrowny rycerz" jest skrojony ze standardowych motywów trójkąta rycerz-dama-honor, co nieuchronnie musi prowadzić do bitki i inszych porywów miecza. Niemniej zapodane na tyle świeżo i energicznie, że wrażenia pozostawia przyjemne.
Ostatnie opowiadanie "Retrospektyw" już niestety takiego wrażenia nie pozostawia, a jest wręcz odwrotnie. "Portrety jego dzieci" to skrojona tępym piórem dykteryjka moralistyczna, portret socjopaty, ale zapodany tak infantylnie, tak niewiarygodnie w swym wydumaniu, że szkoda tej Nebuli i Hugo, które gdzieś się przyplątały Martinowi z powodu tej noweli. Żałość i nędza, nie tylko z powodu tego, że fantastyka, to tutaj nigdy nie zawitała. Szwankuje to, co ma być rzekoma siła historii pisarza Cartlinga, czyli psychologia. Koleś ma jakieś drętwe wyrzuty, że skrzywdził żonę i dziecko i w tym celu ma projekcję bohaterów swoich książek, którzy prowadzą go do konstatacji, że jest winny? I tylko o to chodziło, żeby pan pisarz przyznał przed samym sobą, że jest potworem? Nie dosyć, że bohaterem jest odrażający typ, to w dodatku jego niewiarygodny portret psychologiczny kładzie koncepcję fabularną opowiadania. Doceniam zamysł, ale zwyczajnie nie wyszło, szkoda tylko tych niezasłużonych nagród fantastycznych.

Na tym skończyła się moja długa przygoda z istotna częścią literackiej biografii GRRM. Raz było lepiej, raz gorzej, generalnie im dalej w las, tym Martin zbliżał się do tego pisarza, jakim jest dzisiaj odbierany przez czytelniczą gawiedź. Szkoda tylko, że w tym wszystkim porzucił science-fiction, bo takie "Piaseczniki", "Mgły odpływają o świcie", czy "Żeglarze nocy" świadczą o tym, że w tym gatunku wyszedł najlepiej. Szkoda też tych opowiadań, które miały ogromny potencjał (jak "Pieśń dla Lyanny"), a które GRRM przydusił swoim łopatologicznym filozofowaniem. Co do reszty, to jedno można na pewno o GRRM powiedzieć - jest wyśmienitym opowiadaczem.

czwartek, 7 listopada 2013

Stek z wodsela, wojna końca świata i komercyjny shit

Trochę czasu upłynęło od ostatniego wpisu, kolejne kolokwium na aplikacji zaliczone, krótki i intensywny wypad w Beskid Żywiecki tudzież. Koło zaliczone po najmniejszej linii oporu, ale i tak spowodowało odcięcie mnie od książek na 2 dni. Z kolei wędrówki po górach z natury swojej są niezwykle zajmujące i zwyczajnie przez cały długi weekend udało mi się przeczytać jedynie jakieś 80 stron. Ale to było parę dni temu, już nieco nadrobiłem zaległości. W ostatnim czasie rozczytałem się w kilku książkach na raz, po powrocie z gór udało mi się skończyć tę, którą zacząłem najpóźniej oraz te najcieńsze i o nich słów kilka.  

"Pod skórą" nieznanego mi wcześniej autora legitymującego się godnością Michel Faber to taki typowy dla współczesnych prozaików mindfuck. Podobieństwo z takim "Pachnidłem" jak najbardziej uzasadnione. Bynajmniej jednak nie z powodu tego, kim lub czym okazują się być Isserley i jej wodselożerni kompani "Pod skórą" ryje beret, ale z powodu tego że w ostateczności powieść ta to wyjątkowo oryginalna ... wydmuszka. Przez 320 stron Faber z niewątpliwie dużą klasą i wyczuciem częstuje Czytelnika elementami zaskakującej fabularnej układanki, stopniowo poznajemy coraz więcej przerażających faktów o Isserley i jej czynach, "Pod skórą" czyta się jak rasowy dreszczowiec s-f z elementami psychologicznymi (przede wszystkim Isserley i Vess), by skończyć powieść w momencie zwykłego wypadku samochodowego, bez jakiegokolwiek wyjaśnienia ze strony autora, po co w ogóle stworzył taki, a nie inny świat przedstawiony. Najprostszym wyjaśnieniem tego o czym tak naprawdę jest "Pod skórą" stanowi konstatacja, że pod płaszczykiem odwrócenia ról człowiek - zwierzę (tutaj alien - człowiek) autor przemyca banalne życiowe prawdy i coś, co chwytliwie brzmi, ale przy chwilowym zastanowieniu się tak naprawdę to nie wiadomo o co chodzi (jak myśl wiodąca powieści: "pod skórą wszyscy jesteśmy tacy sami"). 
Michel Faber warsztat ma doskonały, doprawdy od strony zamysłu fabularnego i konsekwentnej jego realizacji "Pod skórą" jest mistrzostwem świata, byłem zafascynowany jak umiejętnie Faber dawkuje Czytelnikowi ten fabularny tort. Jednak całościowo, biorąc pod uwagę jakby przesłanie powieści (do którego Faber automatycznie żywi pretensje z racji zaliczenia "Pod skórą" nie do fantastyki, a do kanonu tzw. literatury pięknej), to niestety jest już o wiele gorzej. To trochę tak jak z recenzowaną przeze mnie w sierpniu powieścią Michaela Chabona "Związek żydowskich policjantów", czyli świetny pomysł na świat przedstawiony, mizerna i wymęczona fabuła. Faber też męczy bułę, "Pod skórą" można złośliwie streścić w trzech zdaniach (uwaga mega spojler): Isserley jeździ sobie po drogach północnej Szkocji, zabiera męskich autostopowiczów, by jej pobratymcy przerobili ich na przekąskę dla ich rasy. Isserley męczy się strasznie w skórze człowieka (pod skórą (sic!) wodsela jest w końcu alienem), ma tam jakieś dylematy, jakieś psychofizyczne problemy bliżej niesprecyzowanej przez Fabera natury, by w końcu rozbić się na drzewie i zakończyć powieść efektowną eksplozją. Żeby mindfuck był większy, to alieny nazywają się ludźmi, a ludzie zwierzętami lub wodselami. The end (koniec spojlera). Nic jednak z tego nie wynika, niczego z "Pod skórą" nie wyniosłem, poza oczywiście wspomnianymi wrażeniami estetycznymi i walorami czysto warsztatowymi. Widocznie taka metoda na zyskanie rozgłosu we współczesnej literaturze popularnej jest wystarczająco skuteczna, skoro powieść Fabera została obsypana licznymi nagrodami. Sam jednak oprócz ciekawego pomysłu oczekuję zazwyczaj ciekawej fabuł, czego "Pod skórą" zwyczajnie mi nie zapewniło. W związku z tym daję powieści Fabera jedynie ocenę 5/10.

"... kiedyś każdy musi pójść do Canudos"
Niedawno przeczytałem "Niebo i ziemię", czyli zbiór mizernych myśli wszelakich węgierskiego pisarza Sandora Marai, który miał stanowić preludium do recenzowanej w tym miejscu krótkiej powieści "Sąd w Canudos". "Sąd w Canudos" wypada o niebo lepiej niż "Niebo i ziemia", ale i tak jestem tą powieścią nieco rozczarowany.

Marai pisał "Sąd w Canudos" w czasie burzliwych wydarzeń 1968 roku, kiedy to studenci w Paryżu (i gdzie indziej chyba też) urządzali manifestacje, pochody, a wśród żądań zgłaszali zapotrzebowanie na "niemożliwe", czyli mieli konkretny program. Do ustalenia przyczyn tych wydarzeń w społeczeństwie, które teoretycznie powinno być rajem mlekiem i miodem płynącym (dokładnie chodzi tutaj o ustrój demokratyczny, jako najlepszą formę społecznej organizacji), Marai postanowił wykorzystać wydarzenia z końca XIX wieku w Brazylii, kiedy to po zniesieniu monarchii i niewolnictwa i zaprowadzeniu republiki kilka tysięcy osób założyło w dżungli amazońskiej u stóp wzgórza Mount Favela anarchistyczne miasto Canudos. Przeciwko samozwańczej komunie rząd Brazylii wysyłał po dwie wyprawy służb policyjnych i wojska i dopiero czwarta ekspedycja zakończyła się zlikwidowaniem komuny. Wydarzenia te są od tamtej pory nazywane "wojną końca świata". Stanowią one istotny element historii Brazylii i genezy współczesnych podziałów w społeczeństwie brazylijskim, m.in. niedobitki z Canudos zaczęły zakładać na przedmieściach miast dzielnice nędzy zwane favelami, stanowiące ogromny wrzód na obrazie prężnej republiki. Jest to oczywiście ogromne uproszczenie, co do szczegółów odsyłam pod ten link, gdzie bardzo fajnie cała historia wydarzeń w Canudos została opisana. Również Mario Vargas Llosa napisał powieść pt. "Wojna końca świata", mam nadzieję wkrótce ją przeczytać.
Wracając jednak do Marai'ego, na 176 stronach "Sądu w Canudos" przedstawia on fikcyjną wersję zakończenia tej wojny. 4 godziny z wizyty marszałka wojny Bittencourta na miejscu wydarzeń, którego propagandowa prezentacja zwycięstwa wojsk republiki nad Canudos zamienia się w pewnym momencie w mistyczny dialog z anonimową kobietą z Canudos, przyprowadzoną na standardowa egzekucję. Tytułowy sąd należy rozumieć nie dosłownie, ale jako rozprawę nad przyczynami i niezwykłością tego ruchu społecznego, którego symbolem stało się Canudos. Bittencourt prowadzi z kobietą dyskurs, przy czym on reprezentuje racjonalizm i społeczny porządek, ona niedający się sprecyzować słowem mistycyzm i siłę duchową Canudos. "Każdy musi pójść do Canudos" rzecze kobieta i za tymi słowami ma się kryć potrzeba każdego człowieka zrozumienia sensu życia poprzez wyrzeczenie się społeczeństwa. Marai próbuje w ten sposób wyjaśnić, że nie da się ogarnąć takich ruchów jak ten studencki w 1968 roku, czy Canudos bez zrozumienia tkwiącego w naturze ludzkiej pierwiastka anarchizmu. 
Nie do końca mu się to jednak udaje, "Sąd w Canudos" pomimo tylko 176 stron jest zwyczajnie za długi o połowę. Nic się w tej historii zasadniczo nie dzieje, dialog Bittencourta z kobietą zajmuje około 50 ostatnich stron, początek powieści jest zupełnie zbędny. Dialog jest faktycznie interesujący i nieźle poprowadzony, ale zanim do niego dotarłem setnie się wynudziłem. Warto przeczytać, chociaż nie jest to literatura wybitna. Daję 6/10.

Na koniec dwa zdania o typowym komercyjnym shicie, czyli "Pierwsze spotkania w świecie Endera" Orsona Scott Carda. Po niezłej, ale ewidentnie przereklamowanej "Grze Endera" postanowiłem przeczytać cały ten cykl. "Pierwsze spotkania ..." to zbiór czterech opowiadań osadzonych w uniwersum Endera, z czego dwa opowiadają o ojcu Endera (słaby "Chłopiec z Polski") i spotkaniu jego rodziców (żenująca "Zmora nauczyciela"), trzecie stanowi opowiadanie "Gra Endera" będące pierwowzorem powieści, a czwarta historia dzieje się, kiedy Ender ma dwadzieścia lat (nudny "Doradca inwestycyjny"). Krótki, 140-stronicowy zbiorek nie powiązanych fabularnie i z natury nieciekawych historii, typowy skok na kasę. Moja ocena to 3/10.