czwartek, 21 stycznia 2016

Bzdura zombie (Oystein Stene - "Wyspa zombie")

2,3 lata temu czytałem kuriozalną książkę o zakochanym zombiaku pt. "Wiecznie żywy", Hollywood nawet raczyło zrobić film na podstawie tego gniota. Nikomu nieznany Oystein Stene widocznie wyczuł pismo nosem, bo postanowił zrobić dzieło o narodzie zombie, żyjącym na utajnionej wyspie, której nie ma na żadnej mapie świata, satelity też należą do tego spisku państw NATO (rzecz dzieje się głównie w czasach zimnej wojny, widocznie satelity chińskie i radzieckie także, ale tego autor już nie wyjaśnia).
W każdym razie Stene tworzy swój zombiastyczny twór z konsekwencją godną lepszej sprawy. Bo oto, jeżeli przymknąć oczy na wyżej opisanu fundament świata przedstawionego, to "Wyspa zombie" wcale złą powieści nie jest. Zombie-bohater, narrator w pierwszej osobie, na łamach książki przebywa swoją podróż od punktu A do punktu B, rozwija się jego postać wręcz wzorcowo, wszystko jest na swoim miejscu. Tylko naprawdę nie jestem w stanie przymknąć oczu, za stary jestem na takie tandetne numery, no i za mało głupi. 

autor, dumny ze swojego dzieła

Stene wcale źle nie pisze, jego powieść sprawia wrażenie rzetelnie opowiedzianej i przygotowanej koncepcyjnie, problem jest z niedorzecznym punktem wyjścia, który już na wstępie pozbawia całą historię elementarnej wiarygodności, no bo co to za bzdura z tym, że kilka światowych mocarstw sprzysięgło się utrzymać w XX wieku wielką tajemnicę i istniejącej gdzieś na środku Atlantyku wyspie z dziwnymi mieszkańcami. W tym celu fałszują rzeczywistość. Cały ten konspekt posiada dziury logiczne wielkości słonia, dlatego nawet niezbyt wymagający czytelnik powinien pukać się w czoło nad takim idiotyzmem. Pomysł wyjściowy niweczy cały, późniejszy trud autora, który wyczynia ekwilibrystyczne cuda, by swój pomysł jak najbardziej uwiarygodnić, ale zwyczajnie się nie da, bo niektóre pomysły mają w sobie
taki potencjał niedorzeczności, że tu nawet Tołstoj by odpadł. Stene odpadł w przedbiegach i serwuje czytelnikowi m.in. następujące kwiatki:
- zombie grające w pokera,
- zombie tworzące administrację państwową, która uchwala przepisy (nawet mają swoją konstytucję), organizuje życie społeczne, archiwizuje kwity, koncerty, policja, biblioteki, targi, 
- seks zombiaków!!!
- zombiaki palą papierosy,
- zombiaki myślą, rozmawiają, prowadzą udawane życie społeczne,
- zombiaki chodzą do kina,
- zombie mają płeć, te żeńskie chodzą w obcasach, męskie się golą albo zapuszczają brody,
- ruch oporu zombie,
- zombie-marynarze itd., można tak wymieniać

Idąc tym tropem, w poszukiwaniu "oryginalnych" pomysłów, już niedługo będzie można przeczytać literaturę o księżach-zombie, zombie-sportowcach, zombie-kosmonautach, zombieseksualistach, mogących zawierać zombie-małżeństwa i adoptować dzieci, czy też zombie-szachistach, do wyboru do koloru.

Ebola cz.2 (Richard Preston - "Strefa skażenia")

5 października 2014r. zamieściłem na blogu recenzję powieści "Ebola". Pisałem wtedy m.in., że Ebola w jakiejkolwiek postaci nie zagraża ludzkości jako takiej, no chyba że nagle 7 miliardów ludzi zacznie kąpać się w krwi chorych na ebolę, czy też nie przestrzegać elementarnych zasad higieny.

Wbrew gromkopierdnym hasłom marketingowym na okładce książki, "Strefa skażenia" to głównie opis wydarzeń, które miały miejsce w amerykańskim mieście Reston w 1989r., kiedy to w małpiarni pewnej firmy importującej małpy wybuchła epidemia nowego wirusa, później nazwanego ebola reston. O tych wydarzeniach (podczas których ostatecznie nie zginął żaden człowiek, żaden też nie uległ zakażeniu wirusem) traktuje 2/3 książki Prestona, reszta opowiada o wydarzeniach związanych z występowaniem pozostałych filowirusów, czyli marburga, eboli zair i eboli sudan. 
Nancy i Jerry Jaax, epidemiolodzy wojskowi, którzy występują w książce Prestona 
spotkanie studentów z autorem
"Strefa skażenia" jest niestety książką słabą, napisana jest głównie w tonie taniej sensacji, a sam autor chyba nie za bardzo wie, jak pisać, co chwila nadużywa takich ostatecznych terminów jak "zagłada ludzkości", "eksterminacja", "prawie zniszczył ludzką populację w płd Sudanie" (tj. 150 na 250 osób zakażonych, coś mała ta populacja) oraz stara się cały czas podtrzymywać atmosferę armagedonu, czy to poprzez zawarty w tonie sensacyjnym opis wydarzeń w Kenii 1980 (marburg), południowym Sudanie w licpu 1976r. (ebola sudan), północnym Zairze we wrześniu 1976r. (ebola zair), czy laboratoryjny wirus ebola reston z 1989r. Całość uzupełniona jest sformułowaniami jak z podróby Homera "wirus przeszedł jak ogień", "uderzył w niego jak bomba", ciężko się to czyta, kiedy nie jest się kilkunastoletnim gówniarzem, na którego kiedyś takie tanie zagrywki działały. Dopiero, gdy autor zaczyna sprawozdawczo, bez emocji, relacjonować wydarzenia, wtedy czytało się z większym zainteresowaniem, Tak naprawdę z całej książki wystarczy przeczytać niektóre rozdziały z części pierwszej (te opisujące epidemie w Afryce) oraz rozdział "Najgroźniejszy szczep", gdzie znajduje się podsumowanie wiedzy na temat ebola. Reszta to tylko męczarnie z chaosem narracyjnym i pisaniem autora o niczym. Tematyka jest oczywiście bardzo interesująca, natomiast sama książka jest słabiutka, napisana chaotycznie, kiepska stylistycznie. Nadto, pomimo że to praktycznie literatura faktu, to autor pozwala sobie na dziwne zagrywki typu opis koszmarnego snu szeregowca biorącego udział w oczyszczaniu małpiarni w Reston, o ataku małpy dzierżącej strzykawkę w ręku. Czemu to ma służyć, poza próbą wywołania tandetnej grozy, to nie wiem. 

Dla uporządkowania tematyki filowirusów (wirusów nitkowatych):
- marburg, bardzo zakaźny drogą bezpośredniego kontaktu z wydzielinami chorego, śmiertelny na poziomie 20-60%
- ebola sudan, bardzo zakaźny drogą bezpośredniego kontaktu z wydzielinami chorego, śmiertelny na poziomie 30-70%
- ebola zair, bardzo zakaźny drogą bezpośredniego kontaktu z wydzielinami chorego, śmiertelny na poziomie 50-90%
- ebola reston, bardzo zakaźny drogą oddechową wyłącznie wśród małp, śmiertelny na poziomie 50-90%.

Rzeczą, która naprawdę intryguje jest zagadka, dlaczego tak bliźniaczo podobne do siebie pod względem molekularnym wirusy ebola zair i ebola reston tak różnie reagują na ludzi. Jest to szczególnie istotne, jeżeli weźmie się pod uwagę, że wysoce letalny dla ludzi ebola zair przenosi się drogą bezpośredniego kontaktu z wydzielinami chorego organizmu, natomiast nieszkodliwy dla człowieka bliźniak ebola reston drogą oddechową. Ebola zair zatem jest niegroźny globalnie, z uwagi na sposób przenoszenia się i wysoką śmiertelność gospodarza, przez co łatwo jest izolować wirusa. W związku jednak z tym, że w przyrodzie wszystko ewoluuje, powstaje pytanie, co się stanie, gdy ebola reston zmutuje i zacznie być groźny dla ludzi albo też ebola zair zmutuje i zacznie przenosić się powietrzem? Wtedy faktycznie gromkopierdne hasła o zagrożeniu dla ludzkości ze strony eboli mogą stać się faktem, a średniowieczna dżuma przy eboli będzie niegroźną bajeczką dla dzieci. Z książki "(...) wirusy zair i reston są tak podobne do siebie, że trudno byłoby powiedzieć, czym się różnią (...)".

Drugą intrygującą kwestią, pytaniem, które stawia książka, a które nurtuje wirusologów od kilkudziesięciu lat, jest to, gdzie w strefie tropikalnej znajduje się rezerwuar filowirusów. Zdaniem Prestona ich matecznikiem jest grota Kitum w masywie góry Elgon położonej w zachodniej Kenii, przy granicy z Sudanem, Zairem, jeziorem Wiktorii oraz w masywie Wielkiego Rowu Afrykańskiego. Inną wysuniętą przez Prestona hipotezą, już mocno bajkową, jest, że wszystkie współczesne, "demoniczne" wirusy takie jak właśnie filowirusy i wirus HIV (którego genezą jest także Afryka tropikalna, rozniesiona po świecie po zabetonowaniu magistrali kinszaskiej) pojawiły się w wyniku wyniszczenia przyrody równikowej, lasów, zwierząt, rabunkowego wyjaławiania przyrody przez ludzi. Coś w tej teorii jest, ale nie da się tego udowodnić.

Podsumowując, "Strefa skażenia" jest słabo napisaną książką, natomiast warto się z nią zapoznać, bo w dosyć przystępny sposób (i jest to jedyna zasługa autora) prezentuje wszystkie znane do tej pory filowirusy. 
siostra Marietta nad grobami bliskich, ofiar ebola zair 1976r. (zdjęcie pojawia się w książce, wrzucałem je też swego czasu  na bloga we wpisie z 5.10.2014r.
Krótki wywiad z Karlem Johnsonem, któremu zawdzięczamy nazwę wirusa ebola. 
grota Kitum, pan Chepso opowiada m.in. o zwyczajach słoni związanych z właściwościami geologicznymi groty Kitum, szkoda że tak kaleczy angielski, w tle słychać nietoperze, domniemanych nosicieli filowirusów
tutaj nieco bardziej przystępnie o grocie Kitum i eboli
zajawka WHO z 2014r. o fizycznych objawach eboli
i jeszcze bajeczka o zarażaniu ebolą

Ps. Richard Preston to brat Douglasa Prestona, którego sensacyjne powieści dosyć często czytam i recenzuję.

niedziela, 3 stycznia 2016

Skrót za siatkę cz.12 - wydanie noworoczne

Z rozpędu po napisaniu pierwszej notki na bloga od ponad trzech miesięcy wrzucam podsumowanie mojego jesiennego czytelnictwa.

Żądza krwi
Thomas Enger
Cykl: Henning Juul (tom 3) 
I co z tego, że czyta się nieźle, Enger ma coraz lepszy warsztat, fabuła jest ok, skoro autor mnoży tajemnice jak grzyby po deszczu, a w dodatku ich nie wyjaśnia. Czyli co? Żeby dowiedzieć się, kto podpalił chatę głównego bohatera albo dlaczego jego siostra i matka go nienawidzą czytelnik musi czekać do planowanych jeszcze trzech tomów cyklu, których ani widu ani słychu? Mam się o tym dowiedzieć np. w 2020 roku, w 2030? Co to za jaja są, a potem się okaże że wielka tajemnica rozpisana na sześć tomów jest zwykłą wydmuszką, czy też innym sucharem. Takiego wała, panie autor, za kilka lat nie będę już pamiętał, o co chodzi, zatem po raz kolejny zostałem przez pana oszukany.



Zaklęci
Graham Masterton
Klasyczny przykład twórczego wykorzystywania przez Mastertona motywów wierzeń ludowych, mitów, bajań, i innych aspektów pogańskich. W "Zaklętych" pisarz stworzył dosyć interesujący miks wierzeń celtyckich, mitu o "Szczurołapie z Hameln" oraz kabalistycznych pięciu żywiołów świata.
Jedna z lepszych książek Brytyjczyka, gdyby jeszcze w tym wszystkim Masterton posiadał talent literacki i zafundował chociaż odrobinę klimatu, zamiast siermiężnej siepaniny i festiwalu krwi, flaków, seksu, okrucieństwa i innych elementów gore, to "Zaklęci" byliby wyśmienitą powieścią. Bo horror Mastertona to bezprzedmiotowa, pozbawiona subtelności rzeź, brak tutaj strachu, tak samo było zresztą w "Bezsennych", powstałych w podobnym okresie czasu i także wykorzystujących różne aspekty ludowe. Tak naprawdę "Zaklęci" lepiej by się sprawdzili jako mystery fantasy, ta otoczka gore zwyczajnie obniża jakość powieści.
Ale zakończenie wymiata, za najlepsze z możliwych podsumowanie historii ocena poszła dwa oczka w górę.

Alfabet Suworowa
Wiktor Suworow, Piotr Zychowicz
Dwie rzeczy mi tutaj przeszkadzają:
1) formuła alfabetu przyjęta dla książki, z natury swej narzuca istotne ograniczenia w przekazie istotnych faktów; "Alfabet Suworowa" to nie jest książka o historii, to książka publicystyczna, zawierająca opinie Suworowa o historii w oparciu o określone fakty historyczne, jest to istotna różnica, którą niestety bardzo często (zapewne celowo) zaciera się, tak aby czytelnik nie był w stanie sam wyrazić swojego zdania, bo zwyczajnie nie serwuje mu się kompletu suchych faktów, tylko domniemania (i nie zmienia tego fakt, że większość opinii Suworowa w mojej ocenie jest całkiem trafnych, chodzi mi po prostu o zbyt agresywną, prostacką formę przekazu),
2) osoba Piotra Zychowicza, przeprowadzającego wywiad i sprawującego ogólną pieczę redaktorską nad całością; tenże quasi-historyk, a w rzeczywistości opiniotwórczy publicysta, do którego opinii na temat historii II wojny światowej mam bardzo duży dystans, jest jeszcze młody, a jego arogancka, stara jak świat postawa "wszyscy się mylą, tylko ja mam rację", jeszcze bardziej ten dystans zwiększa.
W mniejszym stopniu, ale przeszkadza mi także nadużywanie skrajnych twierdzeń, górnolotnych przymiotników praktycznie na każdą okoliczność np. genialny taktyk, znakomity, straszliwy zbrodniarz w sytuacji, gdy wystarczyłoby użycie słowa dobry, niezły, czy zły (czy zbrodniarz może nie być straszliwy albo zły?). Nie podejrzewam o to samego Suworowa, zatem to zapewne kwestia tłumaczenia, które jak wiadomo często jest twórcze, jeżeli sprawa tego wymaga (tłumacz nie jest podany, więc to pewnie robota samego Zychowicza). W ogóle mocno nierzetelne jest wydanie tej książki, bo nie wiemy, w jakim języku wywiad był przeprowadzany oraz kto tłumaczył poszczególne hasła alfabetu.
Z kwestii merytorycznych, to wspomniane ograniczenie wynikające z formatu sprawia, że omówienie poszczególnych haseł ma charakter pretekstowy, a zdecydowanie więcej szczegółów można poznać w konkretnych pozycjach Suworowa, zresztą sam autor kilkukrotnie odsyła do swoich książek.
Więcej daje pod tym względem wywiad, z którego możemy się dowiedzieć kilku ciekawych informacji o samym Suworowie oraz jego wizji współczesnej Rosji, jako kraju jałowego etnicznie ("upadek rosyjskich mężczyzn"). Rozważania te są interesujące, bo pokazują od zupełnie innej strony sytuację wewnątrzrosyjską. Nie do końca jednak zgadzam się z oceną Putina i jego polityki, moim zdaniem Suworow ukazuje go zbyt jednostronnie i go nie docenia. 
Niezależnie od oceny "Alfabetu Suworowa" jako samodzielnej książki historycznej, jak również pewnego naturalnego "rosjocentryzmu" autora, nie da się ukryć, że Suworowa czyta się świetnie, bo nie owija w bawełnę i mówi jak jest. Facet wyciąga z kapelusza różne ciekawe fakty z życia i takie wartościowe postaci rosyjskie jak Oleg Pogrebiński, Andriej Własow, czy Michaił Łukin.

Sweetland
Michael Crummey
Nie wiem, co jest takiego dobrego w pisarstwie Crummeya, ale facet jest genialny. Napisał trzy powieści i po każdej z nich nie jestem już tym samym czytelnikiem, co onegdaj.
"Sweetland" jest świetny tam, gdzie nieistotne są słowa, w klimacie odosobnienia. To, co niewypowiedziane, jest tutaj najlepsze, posmak pewnej atawistycznej tajemnicy związanej z ludzkim losem. Poezja prozą pisana, a w jej zakamarkach odwieczne sekrety człowieczej egzystencji. Nie podane wprost, nie podane w ogóle, ale kryjące się za samotniczą egzystencją Mosesa Sweetlanda. Gdzieś tam tkwi klucz do zrozumienia, umiejętność odbierania świata każdą komórką swojego ciała, samotność z wyboru, scalenie z samotnością porzuconej przez ludzi wyspy. Zabawa w Robinsona Crusoe z donkiszotowskim skutkiem.
"Popatrzył po wzgórzach wokół zatoki, rozszumianych wodą spływającą z topniejącego na słońcu śniegu. Zawsze uwielbiał ten dźwięk, wyczekiwał na niego każdej wiosny. Gdy go słyszał, nie miał wątpliwości, gdzie jest jego miejsce na ziemi. Zawsze czuł, że to więcej, niż mógłby chcieć - móc budzić się tutaj, patrzeć na te wzgórza." 
Bo czymże jest samotność? Ludzkość - skupisko oddzielnie myślących jednostek, odrębne wyspy na wspólnym oceanie, solipsystyczna egzystencja Mosesa Sweetlanda, duchy przeszłości przenikające rzeczywistość, która przestaje być jakąkolwiek rzeczywistością, kiedy brakuje punktów odniesienia, stycznych wysp. Jak z powieściowej prognozy pogody: "Umiarkowane wiatry. Przelotne opady śniegu. Minus jeden" A wkoło szaleje apokaliptyczny sztorm. 
I to niesamowite zakończenie, po którym ciągle mam ciarki na plecach.

Ślepowidzenie
Peter Watts
No i stało się. Po kilku latach przymiarek przymierzyłem się i zwalczyłem "Ślepowidzenie" Wattsa. Apetyt rósł wykładniczo do wzrostu hype'u wokół powieści od daty premiery. Wyobraźnię mam sporą (chociaż po lekturze mam poważne wątpliwości, czy to nie jest czasem jakiś chiński pokój), oczytanie tudzież, spodziewałem się zatem nie wiadomo jak genialnej rzeczy, a dostałem tylko świetną very hard s-f, gdzie kluczowym elementem jest science. Kocham i uwielbiam, najlepszy, najbardziej pobudzający zwoje mózgowe gatunek literacki i najtrudniejszy do pisania.
Aby wyciągnąć ze "Ślepowidzenia" max 50% ekstraktu, to trzeba przestawić się na inne myślenie o rzeczywistości, spojrzeć na nią analitycznie, na 100% esktraktu potrzeba nie tylko kilkukrotnej lektury, ale także solidnych podwalin w naukach ścisłych. Spełniłem co najwyżej warunki na 50%, ale i tak jestem ukontentowany, chociaż przy takim hype wolałbym bym być wNiebowzięty.
Do rzeczy. Nic tak nie działa na skuteczność przekazu jak tworzenie podziałów dychotomicznych i Watts korzysta z tej zasady pełnymi garściami. Świadomość i pień mózgu, inteligencja i ego, widzenie i ślepowidzenie, somnambulizm oraz czytanie w myślach, ruchy sakkadowe i białkowe komputery, tożsamość i chiński pokój. Peter Watts wziął się za bary z wszechświatami mózgu, największą tajemnicą ludzkości, aby odbyć podróż do wewnątrz udał się na skraj Układu Słonecznego, do hipotetycznego obłoku Oorta, gdzie konfrontuje posthumanistyczną ludzkość z alienami. Watts nie tylko tworzy jedną z najbardziej fascynujących wizji pierwszego kontaktu, na którą składa się design obcych, ich "cywilizacja", środowisko naturalne, biologia itd., ale także rozprawia się z przyszłością człowieka, jako istoty o określonych cechach morfologicznych oraz dorzuca sugestywny, chociaż niezbyt poważny, wątek homo sapiens vampiris. Tworzy się z tego zdumiewająco skondensowany, ciężki w odbiorze, ale i dający dużą satysfakcję poznawczą konglomerat nauk wszelakich, od biologii molekularnej po rozważania natury etycznej, od kosmosu neuronów do kosmosu brązowych karłów. Wszystko to fascynuje, wciąga i przewraca i daje ogromne pole do przemyśleń o otaczającej nas rzeczywistości.
fan art
"Ślepowidzenie" ma w sumie jedną wadę, która jednak sprawia, że powieść nie jest genialna. Dzieło Wattsa jest tak gęsto upakowane nauką i przeważnie udaną próbą jej sprzedania czytelnikowi (o ilości elementu science powinno świadczyć to, że autor pozwolił sobie na końcu dodać kilkunastostronicowe przypisy z obszerną bibliografią), gdzieś ginie płynność akcji. Nie jest to jakaś wielka wada, ale "Ślepowidzeniu" bliżej przez to do traktatu, rozprawki naukowej, aniżeli pełnokrwistej s-f. 
Pewną pomocą przy czytaniu "Ślepowidzenia" służy oficjalna strona autora www.rifters.com/blindsight, gdzie można znaleźć profil Tezeusza, opis bohaterów, naukowy żarcik o wampiryzmie i inne bajery. 
A teraz oddaję głos autorowi (kilka cytatów):
"Gdyby ludzki mózg był tak prosty, że dałby się zrozumieć, my bylibyśmy tak prości, że nie dalibyśmy rady"
"Mózg to maszyna do przetrwania, nie wykrywacz prawdy. Jeśli do przetrwania trzeba się samooszukiwać, mózg kłamie. Przestaje zauważać ... nieistotne rzeczy. Prawda się nie liczy. Tylko przeyżycie. I teraz już w ogóle nie doświadczacie świata takim, jakim jest. Żyjecie w symulacji zbudowanej z założeń. Uproszczeń. Cały gatunek standardowo cierpi na agnozję. Rorschach nie robi wam nic, czego byście sami sobie nie robili"
"Żaden system nie może w pełni zrozumieć samego siebie" (o człowieku)

Listy z Hadesu. Punktown
Jeffrey Thomas
Seria: Uczta Wyobraźni
Nie, nie, nie, nie, nie, jeszcze raz i po stokroć nie! Stanowczo i dobitnie protestuję przeciwko serwowaniu mi tak pretensjonalnych, nadętych, prostackich, infantylnych, głupiomądrych, kiczowatych, pustych, bezmyślnych, tępych, PRÓŻNYCH, daremnych, niepotrzebnych, nudnych, fatalnych, nieciekawych, drętwych, BANALNYCH, miałkich, męczących, jałowych, napuszonych, afektowanych, manierycznych i zwyczajnie, fatalnie, tragicznie beznadziejnych quasi-dzieł jak recenzowany dwupak Dżefreja Thomasa i to w dodatku jako Ucztę Wyobraźni! 
Cóż za dramat. Brak mi słów, żeby oddać przeżywane przeze mnie katusze. Te dialogi, te postaci, te fabuły, te światy przedstawione - czegoś tak źle napisanego to nawet Uznański do spółki z Komudą by nie wypłodzili. Zdecydowanie najgorsza pozycja w historii UW, raczej sabotaż, aniżeli rzecz mająca konkurować w serii z takimi pozycjami jak "Ślepowidzenie", czy "Rzeka Bogów". To się nie umywa nawet do bardzo złej "Trójki" Chapmana, bo tam przynajmniej był zamysł. "Punktown i Listy z Hadesu" to literacka padlina. 
Parafrazując genialny utwór Armii*, Jeffrey Thomas stworzył "słowa donikąd, literaturę po nic". 
PS Swoją drogą skoro taki hardy i kontrowersyjny ten Thomas, to dlaczego nie napisał w "Listach z Hadesu" o bogu pewnej miłującej pokój religii z Bliskiego Wschodu?
* Armia "Piosenka po nic"

V jak Vendetta
Alan Moore, David Lloyd
Genialny klimat, świetna kreska (te cienie!) i absolutnie fatalna, zgniła fabuła. Komiks sprzeczności. Państwo Margaret Thatcher jako źródło inspiracji? Buahahaha. To dzięki tej kobiecie Wielka Brytania nadal istnieje, ale to w sumie już nie potrwa długo. Dzisiejsze wydarzenia polityczne w Europie, z rozwydrzoną poprawnością polityczną (LGBT i inne jenoty) i inwazją roszczeniowych muslimów pokazują, że ludzi trzeba trzymać krótko, bo głupieją od tej wolności. Zasady moralne, brak zasiłków, praca, praca i jeszcze raz praca, a państwo będzie rosło w sile i dobrobycie własnych obywateli.
A co mamy w "Vendecie":
- państwo dające ludziom pracę i bezpieczeństwo (postulat socjalistyczny) i rozprawiające się z LGBT, socjalistami i czarnymi (klasyczny faszyzm),
- państwo prowadzące obozy koncentracyjne i eksperymenty medyczne (ok, to jest bardzo złe),
- republikę bananową, u której szczytów władzy stoi garstka ludzi utrzymująca tę władzę przy pomocy sterowanych mediów, silnego aparatu inwigilacji i karmienia społeczeństwa niskimi potrzebami (czym to się niby różni od współczesnej Polski?),
- ale też państwo, które wprowadziło porządek po latach wojny i zawieruchy, starające się wyprowadzić kraj z nędzy, która zresztą panuje wszędzie na świecie po wojnie nuklearnej, 
- z drugiej strony nawiedzony, obłąkany główny bohater - psychopata, wprowadzający chaos i terror na ulicach, w dodatku stosujący wobec swojej podwładnej tortury psychofizyczne najgorszego sortu, czyli de facto bohater bardziej zły i dwuznaczny moralnie od złych faszystów, 
- główna bohaterka, to jakaś zabiedzona intelektualnie gęś, w dodatku o słabym charakterze, skoro postanawia się prostytuować, zamiast znaleźć drugą pracę,
- cała rzesza drugoplanowych, normalnych postaci (w sensie mających normalne namiętności typu władza, czy pieniądz, a nie zakładanie zboczonej maski), które ratują wiarygodność tej groteskowej historii.
Fabularnie to jest jakaś kicha z kaszaną, wszystko jest tutaj odwrócone na nice, przyczyny zamieniły się ze skutkami (chaos wojny wewnętrznej jest odpowiedzią na porządek społeczny faszyzmu?), wielkie zło (psychopatyczny terrorysta w schizowatej masce) ze złem względnym (ustrój zastany na łamach powieści na swoje plusy dodatnie i plusy ujemne). Generalnie mdłości mnie momentami brały od zgnilizny moralnej toczącej "Vendettę", Moore był chyba na Mocarzu podczas pisania komiksu. 
Na szczęście karty komiksu rozsadza wręcz kosmiczny klimat, który udało się wykreować twórcom. Coś fantastycznego. Ten klimat wynagradza niedostatki fabuły i sprawia, że "Vendetta" zapada w pamięć.

Podróż, która zmieniła świat. Darwin na pokładzie Beagle'a
Alan Moorehead
Sympatyczna, utrzymana w familijnym tonie opowiastka o sympatycznym, dobrym Darwinie, który wybrał się w podróż dookoła świata w towarzystwie neurotycznego, ale sympatycznego kapitana Fitzroya na sympatycznym Beagle'u. Aż ciepło się robi na serduszku. Całość uzupełniona jest hurtową ilością obrazków z epoki, które dodają specyficznego, nostalgicznego klimatu dawnej przygody. Nie ma co ukrywać, to nie jest pozycja, z której czytelnik dowie się poważnych rzeczy o teorii ewolucji, czy samym Darwinie. Ale i tak jest sympatycznie.




Umowa z Bogiem - trylogia
Will Eisner
"Żyd Fagin" tegoż Eisnera był sztampową, mizerniutką fabularnie próbą rehabilitacji jednego z antogonistów Olivera Twista. 
Trylogia posiada te same wady, co "Żyd Fagin". Tutaj nie ma naturalnych dialogów, rozwoju postaci, bohaterowie, zdarzenia są sztampą, za pomocą której w dwóch, trzech obrazkach Eisner kreśli cechy charakterystyczne epoki, miejsc, ludzi. Pod tym względem tytułowa "Umowa z Bogiem" wypada tragicznie, jest historyjką prostacką, nieciekawą i nic z niej nie wynika. Na szczęście o wiele lepiej wypadają "Siła życiowa" i "Dropsie Avenue", przede wszystkim ze względu na bardzo ambitną próbę opowiedzenia czegoś więcej. Te dwie historie wciągają swoją złożonością (ilość wątków, postaci) i opowiadaną historią. Z uwagi na to skomplikowanie fabuł przestają razić dosłowności, skróty i usztampowienie wszystkiego. "Dropsie Avenue" jest szczególnie fascynująca, bo na około 150 stronach Eisner całkiem fajnie opowiada o historii jednej z dzielnic Bronksu na przestrzeni 150 lat, przy okazji przemyca subtelnie rzeczową krytykę multi-kulti. Za te dwie historia ocena całości poszła w górę. 
Co do kreski, to wiadomo, nie do podrobienia, chociaż mógłby się Eisner pokusić o rysowanie atrakcyjniejszych postaci, bo wszyscy sprawiają tutaj wrażenie niezgorszych trolli.

Jeden dzień Iwana Denisowicza
Aleksander Sołżenicyn
Jeden dzień jak tysiąc lat. I ciągle ta sama lekcja przetrwania.
"Zasypiał Szuchow w pełni zadowolony. Wiele mu się tego dnia udało: nie poszedł do karceru, brygady nie pognano na Socgodorok, przy obiedzie podprowadził kaszę, brygadzista dobrze załatwił normę, dobrze się Szuchowowi murowało, nie podpał na kipiszu ze swoim kawałkiem stali, wieczorem zarobił u Cezara, kupił tytoń. I nie zachorował, przetrzymał" Cały komentarz do tego, co chciał przekazać Sołżenicyn tą krótką opowieścią o losie człowieka w katorżniczym łagrze.
Tak czytam ostatnio dużo o życiu w ZSRR w latach 1920-1960 i doprawdy chciałbym wiedzieć, czy był tam człowiek albo nawet całe rodziny nie doświadczone przez czystki, łagry, wojnę, wielki głód i inne atrakcje lewaków.

Wszyscy na Zanzibarze
John Brunner
Seria: Artefakty
W 1968 roku wysmakowana powieść Brunnera musiała robić ogromne wrażenie, dzisiaj niestety trąci trochę ramotką (Beninia, brak samochodów), ale i jest też w wielu aspektach niepokojąco aktualna, futurologia całkiem udana, jeżeli weźmie się pod uwagę, że docelowym rokiem przyszłości jest tutaj ... 2010. Szczególnie jest to widoczne w obrazie społeczeństwa zżytego z telewizorem (państwo Uniwersalni, Skanalizator), narkotykami (rozumianymi jako powszechność i łatwość w dostępie wszelkiego rodzaju używek, uzależniaczy), informatyzacji (Salmanasar), przeludnienia (7 mld ludzi) itd. John Brunner z wściekłością rzucił się tutaj na naprawdę głęboką wodę, począwszy od obrazu pojedynczych ludzi, społeczeństwa, kultur, technik, po geopolitykę. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek przeczytał tak ambitną i złożoną w formie i treści s-f powstałą przed 1970r. Jedyne, co mnie tutaj wyraźnie razi, to jeden z głównych bohaterów, pokojowo nastawiony do świata muzułmanin.
"Wszyscy na Zanzibarze" to zasłużona klasyka s-f, artefakt godzien odkopania i bardzo udany początek mam nadzieję kolejnej świetnej serii od wydawnictwa Mag.

Kroki w nieznane
Almanach fantastyki 2014
Niestety słaba antologia i to niekoniecznie z winy redaktora M.O. Widać jak na dłoni, że z literatury współczesnej musiał wybierać pomiędzy mniejszym lub większym szrotem, tak naprawdę najlepsze wrażenie w zbiorze robią teksty starsze jak Lethem. Na piętnaście tekstów jeden jest godzien zapamiętania na dłużej (wyborny Sherwood), ze trzy są dobre (Green, Lethem, Probert), cztery średniawe (Rivera, Watts, Sanderson, Parker), kilka słabych (Powell, Tavares, Toczinow, Goldin, Liu - na którym srodze się zawiodłem), a dwa wręcz tragiczne (Sharma, Cluley). Sharma to w ogóle sprzedała swoim opowiadaniem najbardziej żenujący twist fabularny w dziejach literatury, do tego zrobiła to z polotem drwala, musiałem sobie setę strzelić dla oczyszczenia umysłu po przeczytaniu "Szmaciarza".

Jonathan Sherwood, girl and gravastar
Zatem polecam jedynie Jonathana Sherwooda, jego "Głębia siwego oceanu" to rzadko dzisiaj spotykane połączenie pomysłu, fabuły i czystej, nieskażonej fizyki, klasyczna, dobra s-f.

Ogromne okno
Lemony Snicket
Seria niefortunnych zdarzeń (tom 3)
Najsłabsza póki co część Serii Niefortunnych Zdarzeń, przede wszystkim dlatego, że jedzie tym samym schematem, co w "Przykrym początku" i "Gabinecie gadów". Ilu krewnych można wynaleźć i po jak dalekiej kądzieli oni będą, jeżeli schemat będzie się powtarzał jeszcze przez kilkanaście tomów?
Tartak tortur
Lemony Snicket
Seria niefortunnych zdarzeń (tom 4)
Czwarta powieść Serii Niefortunnych Zdarzeń i czwarta oparta na tym samym schemacie - dzieciaki trafiają do kolejnego krewnego (skąd oni się biorą, skoro w "Przykrym początku" było powiedziane, że to hrabia Olaf jest tym jedynym krewnym?), a grono skretyniałych dorosłych nie ogarnia rzeczywistości na poziomie podstawowym, tylko biedne sieroty kumają czaczę + "sprytny" Olaf. Bardzo nie lubię schematów, mam nadzieję, że seria nie składa się z 13 opowieści zbudowanych na tym samym szkielecie fabularnym, bo nie zdzierżę.




To tyle na dzisiaj, przyjaciele. W odrębnym poście zamieszczę krótkie recenzje wszystkich komiksów o Tytusie, Romku i A'tomku, jak tylko wszystkie przeczytam, na razie jestem na księdze XIX.

Wielka Gra

Nowy rok nastąpił, wypada go więc rozpocząć recenzją powieści czytanej na przełomie dwóch lat.
Była Wielka Gra rosyjsko-brytyjska na froncie azjatyckim w XIX wieku, jest i teraz Wielka Gra geopolityczna, w której światowe mocarstwa ścierają się o swoją rolę w Nowym Porządku. Jeżeli ktoś nie wie, o czym piszę, to odsyłam np. do wykładów Jacka Bartosiaka na YT, gdzie ten uznany geopolityk wskazuje, że wszelkie konflikty na Bliskim Wschodzie, inwazja muzułmańska na Eurokołchoz, tzw. wojna na Ukrainie, to wszystko i wiele innych większych lub mniejszych wydarzeń, to tak naprawdę echa narastającego konfliktu o panowanie nad światem, panowanie nad morzami, a co za tym idzie nad gospodarką światową, bo gospodarka światowa to głównie gospodarka morska. Gambit, partia szachów, w której narody i państwa pełnią rolę pionków na szachownicy, a rolę królów i królowych przypadają dla największych mocarstw (Eurokołchoz w tym układzie należałoby traktować zarówno jako poszczególne części składowe, jak i całość, ale może nie będę teraz wnikał). 
Czytając "Trupią otuchę" wizja aktualnych geopolitycznych szachów pomiędzy Rosją, Chinami, USA nakładała mi się na "nieszkodliwą" partyjkę szachów między dwoma królami rozdania*, a resztą pionków-bohaterów. To jest właśnie Wielka Gra, z jednej strony o prestiż, o to kto jest większym kozakiem wśród wampirów**, na drugiej szali życie bohaterów, ot błahostka. 
Dan Simmons kreśli wizję świata, w którym pewne jednostki wyposażone w unikatowe skile polegające na przejmowaniu kontroli nad umysłami innych ludzi, pozbawiają człowieka autonomii, czynią z niego zombie na usługach. Do walki z tymi wampirami stają polski Żyd, młoda Murzynka i otyły szeryf z Charleston oraz murzyński gang z Filadelfii, przeciwko sobie mając jednych z najpotężniejszych i najbogatszych ludzi na świecie, którzy w dodatku mogą ich kontrolować. 
Co prawda "Trupia otucha" nie wyrasta ponad swój gatunek (thriller z elementami grozy), niemniej rzadko spotyka się akcyjniaka tak świetnie dopracowanego w szczegółach oraz potrafiącego trzymać w napięciu przez niemal tysiąc stron. Na szczególną uwagę zasługuje kreacja bohaterów u Simmonsa, jest ich tutaj kilkunastu, a każdy jest wyrazisty i odznacza się swoją indywidualnością. Dotyczy to nie tylko wyżej opisanych bohaterów, ale przede wszystkim wampirów, Barent, Harod, Oberst, Sutter, czy Melanie wymiatają, jeśli idzie o charakterystykę postaci. Co więcej Simmons umiejętnie rozwija swoich bohaterów na przestrzeni tych tysiąca stron.
Oprócz postaci także fabuła trzyma równy, wysoki poziom, a są momenty wręcz wgniatające fotel (cała akcja w Germantown i Grumbelthorpe) czy genialnie klimatyczne (partia szachów we wspomnieniach wojennych Saula). Jest też trochę wątków związanych z Polską (Chełmno, Sobibór, Łódź), główny bohater kilka razy przeklina po polsku (jestem ciekaw, czy w oryginale faktycznie było przekleństwo po polsku). W każdym razie robi wrażenie konsekwencja i pieczołowitość Dana Simmonsa w wykonaniu swojej koncepcji fabularnej, nic tu nie jest pozostawione przypadkowi, zwłaszcza autor stara się wyjaśnić szczegółowo "wampiryzm" od strony naukowej. 
Jest tu oczywiście kilka drobnych niedociągnięć, nie zmienia to jednak faktu, że "Trupia otucha" to wyśmienita porcja rozrywki, zapewniająca także gorzką refleksję nad otaczającym nas światem. 
Grumbelthorpe, Germantown w Filadelfii
Fan-art do powieści
Inny fan-art
* nie będę zdradzał o kogo chodzi, żeby nie psuć lektury
** jak wynika z treści książki, określenie to jest tak naprawdę nieco mylące :)