wtorek, 20 sierpnia 2013

Douglas Preston, Lincoln Child - "Martwa natura z krukami" (ocena 7/10)

Trochę czasu minęło od ostatniego kontaktu z moim ulubionym duetem. Panowie niestety zawiedli "Gabinetem osobliwości", poszli ewidentnie w danse macabre, a klimaty technothrillera znane ze świetnych "Reliktu", czy "Granicy lodu" porzucili na rzecz czegoś, co bym nazwał "human monsters".

Także w "Martwej naturze z krukami" powielają ten motyw. Na szczęście umiejscowienie akcji w klimatycznym Kansas ratuje sytuację, a także fabuła jest niczego sobie, chociaż sztampowa momentami do bólu.

Akcja dzieje się w fikcyjnym Medicine Creek, w rzeczonym Kansas. Od razu pojawia się morderstwo i po raz kolejny znikąd pojawia się Pendergast, rzekomo przyjeżdżając na to zadupie na wakacje. Ok, przymykamy oko, Pendergast ma wtyki u autorów, więc lepszego źródła informacji o zagadkowych zgonach nie mógł znaleźć. Pendergast więc przybywa, robi popłoch swoim wyglądem i osobowością u miejscowych i od razu angażuje miejscową młodą gniewną, niby do szoferowania, a tak naprawdę, bo autorzy nie chcieli już maltretować Smithbacka, Nory Kelly, czy Margo Green, więc wymyślili kolejną kobitkę do towarzystwa aseksualnemu agentowi. Chwackie to dziewczę angażuje się mimochodem w śledztwo Pendergasta, by potem, wzorem swoich koleżanek Nory i Margo, tudzież przy zdatnej pomocy agenta, wpakować się w nielichą kabałę. 

Autorzy jadą na wyćwiczonym i sprawdzonym wcześniej autopilocie, czyli stopniowe, mozolne budowanie napięcia, by potem dowalić piorunującą, rozpisaną na prawie 200 stron speleologiczną akcją kulminacyjną. Właśnie umiejscowienie akcji w labiryntach jaskiń sprawia, że "Martwa natura z krukami" jest całkiem porządnym thrillerem. Generalnie jest niemalże tak dobrze jak w "Relikcie" pod tym względem, gdzie chwaliłem długi i piorunujący finisz. 

Niestety wyjaśnienie zagadki pęka w zbyt cienkich szwach, by na dłuższą metę "Martwa natura z krukami" wytrzymała rywalizację nie tylko z "Reliktem", ale nawet z takim "Relikwiarzem". Nie chcę tutaj zdradzać za bardzo fabuły (jak to było niechcący przy "Laboratorium"), ale to naprawdę jest niewiarygodne, aby mieszkańcy Medicine Creek nie wiedzieli przez cały okres istnienia miasta, by pod ich polami rozciągały się olbrzymie labirynty jaskiń. Trochę tutaj autorzy sobie pojechali z prawdopodobieństwem i obniża to moją ocenę, tej całkiem niezłej pozycji z ich dorobku. 

Niemniej polecam duet Preston i Child, gdyż jak zwykle potrafią stworzyć niezły klimat i trzymać w napięciu do końca, chociaż nieco gorzej wypada wyjaśnienie samej zagadki mordercy. 

Michael Chabon - "Związek żydowskich policjantów" (ocena 5/10)

Pan Michael Chabon postanowił w wieku dziesięciu lat zostać pisarzem i nie ma nic przeciwko temu, by chwalić się tym wiekopomnym faktem na okładce swojej powieści. Niech będzie.

Pan Michael Chabon jest podobno Żydem i postanowił napisać książkę, o tym, co zna, lub, co bardziej prawdopodobne, wydaje mu się, że zna, czyli ... o swoim narodzie. Ok, to też niech mu będzie, nie mam jak tego zweryfikować.

Pan Michael Chabon chce być zauważonym i wymyśla sobie, że napisze powieść osadzoną w świecie alternatywnym, który mógł, ale się nie zdarzył. Dzięki temu powieść otrzymuje świetny fundament fantastyczny i od tej pory jest sprzedawana jako produkt tegoż gatunku, do czego walnie przyczyniają się także nagrody Hugo, Nebula i Locus, którymi powieść zostaje obsypana. I w sumie nic to, skoro "Związek Żydowskich policjantów" jest tylko przeciętnym do bólu i męczącym bułę kryminałem. W sumie to nic nadzwyczajnego takie zagranie, taki Ian Mcleod pisze fantastykę ledwie muśniętą, jest ceniony za piękny styl (też mi się podoba), tylko czy gdyby nie był klasyfikowany jako pisarz gatunku, to byłby zauważony jako pisarz głównonurtowy?

Niewątpliwie "Związek Żydowskich policjantów" jest powieścią niezmiernie interesującą na niwie pomysłu i jego realizacji. Niestety jest również powieścią o kiepskiej, mało porywającej i wlokącej się jak flaki z olejem fabule. Pewnie Chabon pomyślał sobie, że fabuła może być byle jaka, ważne żeby dopieścić świat przedstawiony i klimat noir całości. Jurorzy od ww. nagród się na ten haczyk dali złapać, ja niestety nie, chociaż usilnie poszukiwałem spławika. 

Chciałem dać się porwać książce Chabona, napalałem się na nią od kilku lat, w końcu zgarnięcie tylu nagród nobilituje, a tu zonk. Świat przedstawiony jest naprawdę dobry i w wielu miejscach nieźle dopracowany, wyspa Baranowa razi klimatem noir, do tego jesień i schyłek Okręgu Sitka. Żydzi przesiedleni na niegościnne rejony u wybrzeży Alaski, zamiast Izraela mają Sitkę, zamiast Palestyńczyków mają rdzennych indian Tlingit. Palestyna=Tlingit? Nie wiem, czy taki był zamysł, ale analogia jest zbyt oczywista, by była przypadkowa. 

Pomimo rozmachu wizji świata przedstawionego wydaje się on być mocno spłaszczony. Dzieje się tak za sprawą fabuły, która kręci się wte i wewte wokół wąskiego grona Żydów i Tlingit, znających się głównie z piaskownicy i imprez weselnych. Nie dosyć, że osoby te żyją na totalnym zadupiu cywilizacji to jeszcze okazuje się, że są w stanie fundamentalnie wpływać na politykę na Bliskim Wschodzie. Gdyby to jeszcze chodziło o jakieś żywe i energiczne jednostki, a to przecież tylko banda władczych i zasuszonych dziadów. Główny bohater miota się tudzież, dostaje po zębach, ale śledztwo prowadzi jak amator, zwłaszcza, że nie jest ono specjalnie skomplikowane i mogłoby się dobrze zamknąć w 200 stronach lektury. Widząc to Chabon musiał dodać mnóstwo pobocznych, niekiedy nawet ciekawych wątków, które rozdęły rozmiar powieści do rozmiarów gwarantujących otrzymanie stosownych nagród. 

Żeby nie było, że tylko psioczę. Powieść czyta się dobrze, ale to głównie dzięki wspomnianej zabawie ze światem przedstawionym i całkiem udanej próbie oddania żydowskiego społeczeństwa. Momentami autor musiał oczywiście być za bardzo cool, niemniej gadki bohaterów całkiem fajne. No i sporo niezłych tekstów, jak ten poniższy:
"Miśko bierze kiszony ogórek, strząsa ziarna pieprzu oraz goździki, które przywarły do jego kostropatej zielonej skórki, miażdży go w zębach i aż krzywi się z zachwytu.
– Tylko kwaśna kobieta potrafi zrobić dobrą kiszonkę."

Książka dobrze napisana, z ciekawym chwytem (żydowska rzeczywistość alternatywna), pełna językowych smaczków. Ale. To strasznie przeciętny kryminał, akcja mnie znużyła, a gęsta ponura atmosfera żydowskiej alaski strasznie zmęczyła.

wtorek, 13 sierpnia 2013

Hannibal Lecter - kanon współczesnej kultury rozrywkowej

Hannibal Lecter - któż o nim nie słyszał? Morderca-esteta, socjopata-kanibal, erudyta-sadysta. Postać z kanonu współczesnej kultury rozrywkowej, która już na stałe zapisała się zgłoskami jako jedna z najbardziej mrocznych, charyzmatycznych i klimatycznych w historii literatury i filmu. Tak się składa, że nie miałem do tej pory okazji (a może chęci?) zapoznać się z dziełami, w których się pojawia (5 filmów, 4 powieści) postanowiłem więc nadrobić zaległości. Oczywiście sięgnąłem po pierwowzór literacki.

Lecter został powołany do życia przez pisarza Thomasa Harrisa i pojawia się w czterech jego powieściach (po kolei): "Czerwony smok", "Milczenie owiec", "Hannibal" i "Hannibal rising" (tak na marginesie facet napisał chyba tylko 5 powieści i odniósł megakasowy sukces, pozazdrościć). W pierwszych dwóch Lecter jest postacią drugoplanową, mrocznym cieniem głównych bohaterów, Willa Grahama  i Clarice Starling. W dwóch ostatnich Lecter jest już w centrum zainteresowania. Jak myślicie, które z tych powieści są w związku z tym lepsze? Poniżej opiszę pokrótce moje wrażenia z lektury całej tetralogii, a następnie podsumuję postać Hannibala Lectera.

Thomas Harris - "Czerwony smok" (ocena 7/10)
Harris napisał "Czerwonego smoka" w 1981 roku. Historia jest mroczna, pesymistyczna i momentami niezwykle krwawa i brutalna. Głównym bohaterem jest Will Graham, były agent FBI, ściągnięty z przedwczesnej emerytury, przez swojego szefa Crawforda, do pościgu za sadystycznym mordercą niewinnych rodzin mieszczańskich. Graham obdarzony jest enigmatyczną zdolnością wniknięcia w umysł mordercy, dzięki czemu jest w stanie przewidzieć następny krok drapieżnika, ustalić modus operandi tam, gdzie go pozornie brak. Takie jest założenie, w praktyce wychodzi na to, że Graham to taki sprawniejszy niż inni, współczesny Sherlock Holmes, który zwyczajnie "więcej widzi" na miejscu zbrodni. 

Generalnie jednak postać Grahama opiera się na założeniu, że jest podobny do Czerwonego smoka, czy też Lectera, ma w sobie ten socjopatyczny pierwiastek, tylko w przeciwieństwie do nich wybiera drogę służenia społeczeństwu. Pomimo topornego pióra Harris całkiem sprawnie kreśli tę postać, w związku z czym "Czerwonego smoka" czyta się nieźle, chociaż bez większych wypieków na twarzy.

Podobnie ma się sytuacja z rzeczonym mordercą, karzącym się tytułować Czerwonym smokiem. Postać tę poznajemy stopniowo, nieco chaotycznie i mocno topornie, ale całkiem wiarygodnie. Co więcej ulega ona przemianie w trakcie lektury, i to całkiem interesującej momentami. 
William Blake "The great red dragon and the woman clothed in sun"
Oto obraz będący inspiracją, lejtmotywem zeschizowanej osobowości psychola występującego na łamach "Czerwonego smoka". Trzeba przyznać, że całkiem klimatyczna sprawa, robi wrażenie. 

W tym miejscu dochodzimy do postaci Hannibala Lectera, który pojawia się na może 20-30 stron. Lecter wylądował w ciupie za sprawą właśnie Willa Grahama, nie pała więc do niego zbytnią atencją, niestety Graham zmuszony jest skorzystać z pomocy Lectera w ujęciu Czerwonego smoka. Co z tej współpracy wyjdzie, dowiaduje się czytelnik na końcu powieści.

"Czerwony smok" to całkiem sprawnie napisany thriller, dobra, rzemieślnicza robota, dobrze się czyta, szkoda tylko że ma taki pesymistyczny wydźwięk. Lecter pojawia się krótko, w zasadzie nie dane nam jest go bliżej poznać, niemniej zaznacza swoją klimatyczna obecność.

Thomas Harris - "Milczenie owiec" (ocena 8/10)
Schemat jest podobny jak w "Czerwonym smoku". Znowu grasuje seryjny morderca, znowu konieczne jest skonsultowanie się w tej sprawie z Hannibalem Lecterem. Harris dał już spokój sponiewieranemu Willowi Grahamowi i z konieczności musiał zatrudnić u boku Jacka Crawforda studentkę Quantico Clarice Starling. Ambitna Starling przystępuje z animuszem do działania i kontaktów z Lecterem, nie przypuszczając nawet jak bardzo zmieni to jej życie. 

Fabuła "Milczenia owiec" jest powszechnie znana. Lectera jest już tutaj więcej, poznajemy jego demoniczną naturę całkiem nieźle, a jego elektryzujące rozmowy z Clarice Starling przeszły już do historii gatunku. Lecter nadal jest postacią drugoplanową, ale dzięki jego ekshibicjonistycznym dialogom ze Starling dowiadujemy się nieco o nim samym, o jego erudycji, inteligencji i potrzebie jedzenia swoich ofiar. Harris skupił się przede wszystkim na tej dwójce, przez co cierpi nieco badass odcinka, Jame Gump, zdzierający skórę z młodych kobiet. 

"Milczenie owiec" jest świetnym thrillerem, wciągającym i trzymającym w napięciu do samego końca. Harris zmniejszył toporność swojego pióra, niemniej nie ustrzegł się kilku błędów, które jednak nikną przy dobrej fabule. 

Thomas Harris - "Hannibal" (ocena 4/10), "Hannibal rising" (ocena 2/10)
No i dochodzimy do marketingowych klopsów. "Milczenie owiec" słusznie uznaje się za klasykę dreszczowca, niemniej późniejszy kult postaci Lectera jest przesadzony i wyolbrzymiony odpowiednim marketingiem. Harris nie chciał kontynuować jego losów po ucieczce z więzienia, uznając całkiem słusznie, że "Milczenie owiec" udanie zamyka koleje losów Starling i Lectera. Niemniej pod naciskiem gawiedzi i zapewne solidną zaliczką napisał "Hannibala" absolutnie zbędną i niepotrzebną kontynuację, dając masom ich ulubieńca Lectera. Świadczy o tym prosty i dający szpadlem między oczy tytuł. Niestety im więcej Lectera, tym jest gorzej, już tak nie fascynuje, raczej odpycha, momentami wręcz śmieszy. Lecter z "Hannibala" stanowi parodię samego siebie z dwóch wcześniejszych powieści Harrisa, zero suspensu, sam zjadany mózg, ohyda i krwiożercze świnie. Kicz i tandeta, ale chyba podana z rozmysłem, ku uciesze niewysublimowanej gawiedzi. Szkoda tylko w tym wszystkim agentki Starling. Do tego dochodzą dziwne konstrukcje w postaci "pałacu pamięci" doktora Lectera i obraz fabularnej mizerii zostaje dopełniony. 

Z kolei "Hannibal rising", czyli teoretycznie, jak tytuł wskazuje, geneza Lectera takiego jakim go znamy, to już niestety mocno mizerny i słaby skok na kasę. Szkoda się w ogóle nad tym gniotem rozwodzić więcej. 


Reasumując z tego wszystkiego wynika, że najlepiej było, gdy Hannibala Lectera czytelnik znał niejako stojącego w drugim szeregu, jak właśnie w "Czerwony smoku" i "Milczeniu owiec". Był wtedy owiany nimbem złowróżbnej tajemnicy, mrocznej, a jednocześnie fascynującej swoją erudycją i inteligencją. Późniejsze komercyjne gnioty tylko spłaszczyły i odarły Lectera z grozy, pozostawiając kicz i brutalne rozpasanie. Pustą w środku wydmuszkę. Jeżeli komuś zależy na dobrych wrażeniach niech poprzestanie na przeczytaniu "Czerwonego smoka" i "Milczenia owiec". W tych powieściach Hannibal Lecter spełnia swoją powszechnie znaną rolę inteligentnego i przerażającego socjopaty. 

George R.R. Martin - "Tuf Wędrowiec" (ocena 8/10)

George R.R. Martin jest aktualnie najpoczytniejszym pisarzem literatury fantastycznej, a to za sprawą sagi "Pieśń Lodu i Ognia", na tyle popularna, że wielokrotnie wznawianej i chętnie kupowanej przez wszystkich, nie tylko fanów gatunku. Oczywiście do tej masowej popularności pisarza przyczyniła się walnie serialowa adaptacja sagi (zwanej stąd mylnie sagą "Gry o tron"). Ja jednak póki co nie czytałem nic z sagi, gdyż zwyczajnie czekam na to, aż szanowny pan autor skończy ten cykl, gdyż  nie lubię czytać czegoś, co nie ma swojego końca, a tak jest właśnie z "Pieśnią Lodu i Ognia", której kilku zapowiedzianych tomów Martin jeszcze nie napisał. 

Spotkałem się jednak z opinią w internecie, że "Pieśń Lodu i Ognia" nie stanowi wcale jakiegoś wybitnego dzieła w dorobku Martina, że takim kanonem fantastycznym ustalającym wartość literacką pisarza są jego wcześniejsze dokonania, w tym m.in. recenzowany przeze mnie zbiór opowiadań "Tuf Wędrowiec". Się przeczytało, się już wie, jak się sprawy mają. 

Oto Hanivald Tuf, wedle wyobrażeń ilustratorów okładek książki na Zachodzie, łysy jak kolano, blady gigant o wzroście 2,5 metra z ogromnym brzuszyskiem, otoczony przez umiłowane koty i sklonowane stwory:

Tuf jest dziwakiem, odludkiem, ma swój unikalny system wartości. W ręce tegoż Tufa wpada pewnego razu ogromny statek kosmiczny, będący produktem zamierzchłej, wojennej zawieruchy, który został przystosowany do masowej inżynierii genetycznej. Nasz bohater postanawia wykorzystać właściwości statku do pozytywnych celów i pomagać różnym planetom w ich biologicznych problemach. 

I o tym przede wszystkim jest siedem opowiadań zbioru pod wspólnym tytułem "Tuf Wędrowiec". Styl Martina jest żywy, wciągający, jego bohater oryginalny i budzący zainteresowanie, chociaż są momenty, kiedy niezmiernie irytuje swoim stoicyzmem i nadętą, napuszoną mową, tworząc wielokrotnie złożone, skomplikowane frazy dla wyrażenia prostych myśli. Budzi to przez długi czas wrażenie (przede wszystkim konsekwencja w budowie bohatera), niemniej z czasem zaczyna zwyczajnie nużyć. Najciekawsze są opowiadania "Gwiazda śmierci" (emocjonująca i klimatyczna rozgrywka prowadząca do uzyskania przez Tufa panowania nad "Arką") oraz "Strażnicy" (uczestnictwo w perypetiach na planecie Namor), najsłabiej wypada historia "Dziesiąta plaga". Pozostałe nowele trzymają porządny, rzemieślniczy poziom, są ciekawe i zapewniają sporo czytelniczej przyjemności. 

"Tuf Wędrowiec" to oryginalna space opera, świeża poprzez pomysł uczynienia bohaterem samotnego dziwaka przemierzającego przestrzeń kosmiczną swoim ogromnym statkiem w celu pomocy ekologicznej różnym światom. Raz te historie są udane, drugi raz nieco mniej, ale fajnie było przeczytać kosmiczne wojaże o nieco innym, niż wojenne, przesłaniu. Dzięki takiemu rozwiązaniu Martin mógł w kilku historiach dosyć szczegółowo opisać poszczególne planety świata przedstawionego, z ich ekosystemem i systemem społecznych wartości. 

Reasumując, "Tuf Wędrowiec" to porządna, całkiem oryginalna space opera. Na pewno lepsza pozycja w dorobku Martina niż przereklamowany "Fevre dream".

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

New-weird dla młodszego czytelnika (China Mieville - "LonNiedyn", ocena 9,5/10)

Kapitalna rzecz! China Mieville rozbija po raz enty bank i wyrasta na najlepiej ocenianego przeze mnie pisarza od czasu, kiedy zaczytywałem się Dukajem. To już nawet lubiany przeze mnie Dan Simmons nieco mnie ostatnio rozczarował swoim "Droodem". Mieville, poza niefortunnym "Miastem i miastem" trzyma poziom i po raz kolejny (po rewelacyjnym "Krakenie") dowalił do pieca.

"LonNiedyn" to niemalże idealny przygodniak sprokurowany pod dzieci i młodzież, chociaż objętość (ponad 530 stron) oraz charakterystyka prozy Mieville'a wskazują bardziej na wiek 10+. Mieville rozgrywa w swoim stylu fenomenalną i zaskakującą na każdym kroku fabułę, myląc tropy, mnożąc nieoczekiwane i trzymające się kupy zwroty akcji oraz trzymając w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. I zupełnie w tym nie przeszkadza fakt, że adresatem jest młody czytelnik. W zasadzie poza tym, że główną bohaterką jest dziewczynka oraz prosty przekaz (obrazki, krótkie rozdziały i zdania, czytelna jak na Mieville'a fabuła), nie czułem się, jakbym czytał dzieło nieprzystające do dorosłego umysłu. 

Czego więc można spodziewać się po "LonNiedynie":
- niesamowicie twórczej i świeżej adaptacji oklepanego motywu "co się wydarzyło po drugiej stronie lustra",
- wspaniałej, zaskakującej na każdym kroku, wciągającej i trzymającej w napięciu fabuła,
- oczywiście charakterystycznego stylu Mieville'a, lekkiego i sprawnego pióra, no i ten jego unikatowy new-weird (tylko Mieville jest w stanie sprawić bym z przejęciem czytał historię, w której występują wojownicze kosze na śmieci ninja, czyli ... śminja :) ),
- co za tym idzie kapitalne słowotwórstwo, które tworzy unikatowy klimat opowieści (rzeczone śminja, kosmate oknatule, opactwo siećminsterskie, smombie, smrodoćpuni, smoglodyci, kozłośmiornica, dżdżolew, czy poszczególne postaci LonNiedynu); w tym miejscu słowa uznania należą się również tłumaczowi Grzegorzowi Komerskiemu, który moim zdaniem świetnie oddał w tych nazwach ich angielskie znaczenie,
- wartością dodaną "LonNiedynu" są także odautorskie rysunki, które są po prostu wyśmienite, a jednocześnie pokazują, co lęgnie się w wyobraźni Mieville,a, tytułem przykładu:

jeden z rodzajów miejskiego autobusu
smombie
Tuba, władca dzielnicy Głoskowo
żyrafa ludojad
bohater do wynajęcia
śminja


- przede wszystkim jednak poczucie, że ma się do czynienia z absolutnym, merytorycznym hitem literatury rozrywkowej.

Zaprawdę rzadko można spotkać coś lepiej napisanego, aniżeli "LonNiedyn" Mieville'a. I pomimo tego, że powieść zawiera w sumie kilka zupełnie nieistotnych dla fabuły niedociągnięć (które są w sumie czepialstwem z mojej strony), polecam każdemu przeczytanie "LonNiedynu", czyli Chiny Mieville'a w wersji light.