poniedziałek, 19 listopada 2012

Przebłysk jutra

Klasyczna s-f, ciągle mało takich pozycji w naszym kraju. Chwytliwy i stary jak świat motyw typu "co byśmy zrobili, gdybyśmy znali przyszłość" rozgrywany jest tutaj przy wykorzystaniu fizyki cząstek elementarnych. Fabuła jest ciekawa, ale zawiedziony jestem jednak małym naciskiem położonym na aspekt naukowy. Głównymi bohaterami autor czyni naukowców, do tego w stricte ścisłej dziedzinie jaką jest fizyka, a w zasadzie większość rozważań i rozmów tychże skupia się na aspektach natury filozoficznej, z klasycznym zagadnieniem pętli czasowej. 

Niemniej to bardzo dobra pozycja s-f, serial się nie umywa. Niektóre rozwiązania fabularne w zakresie interakcji osobowych między bohaterami były nieco naciągane, jak i wątek kryminalno-sensacyjny, ale już samo uzasadnienie naukowe palce lizać (te neutrina i inne bajery, fajne to to, kojarzyło mi się trochę z "Olśnieniem" Andersona).
PS No i ten Benedykt XVI. Jak ten Sawyer wpadł w 1999r. na to, że kolejny papież takie imię obierze, to nie mam pojęcia.

Król, Stefan - Rok wilkołaka

Klasyczny przerost formy nad treścią. I to od razu w samych założeniach. Nie chcę się znęcać nad Prószyńskim, ale nie ma to jak wydać 60-stronicowe opowiadanie jako 140-stronicową minipowieść. Nie, no wydanie jest ładne, ale co mi po tym? Mnóstwo zbędnych, zdradzających fabułę obrazków i wrażenie połkniętego kołka. 30 minut czytania i 24,99 zł wyrzucone w błoto. To już dłużej stałem w sobotę w kolejce przy kasie w Biedronce.

Historyjka o tym, jak to pewien duchowny zjadł nie tego grzybka co trzeba i dorobił się wilkołactwa (likantropii - zwanej tak przez grupę naukowców pod przewodem S.Meyer) i kalekim chłopcu, który kończy roczną udrękę wielebnego. Zieeew. A no i o Donnie, którą mąż-dręczyciel-gwałciciel-rozpustnik przyprawił o rzeżączkę. 

I nawet w takiej skromnej historyjce Król nie powstrzymał się od rozmazania babola. Żeby ładnie wyglądało bachor zabija księdza w grudniu. Żeby jeszcze ładniej, to w Sylwestra. I tu jest najlepsze, chłopiec czeka ze swoim wujem na likantropa w salonie gościnnym, czekając jednocześnie na Nowy Rok, a co z reszta rodziny chłopca? "Tradycyjnie poszła wcześniej spać". WTF? Jak to tradycyjnie? Jaka tradycja, z czego? W którym miejscu na Ziemi w Sylwestra idzie się tradycyjnie całą rodziną spać? Chciałbym, żeby Król mi to wyjaśnił, bo wychodzi, że to chyba tylko w rodzinie Króla występuje taka tradycja.


Spiżarnia

Dawno, dawno temu, w czasach tak zamierzchłych, że sprawiają wrażenie innego życia, w czasach, gdy wartość biletu do kina była wymierna i pozwalała zaliczać kilkanaście seansów w roku, razem z moim młodszym bratem byliśmy stałymi bywalcami poznańskich sal kinowych, ale nie multipleksów, tych jeszcze nie było. W tamtych pięknych czasach kino to było miejsce gdzie się szło obejrzeć film, a nie objeść świństwem serwowanym za kosmiczne pieniądze. Patrząc wstecz dostrzegam, że mieliśmy niesamowite szczęście, gdyż lata naszej największej fascynacji kinem przypadły na ostatnie dni świetności kina z prawdziwego zdarzenia (i mam tu na myśli zarówno brak multipleksów, z których pierwszy w Poznaniu pojawił się w 1998 roku przy ul. Królowej Jadwigi, jak i przede wszystkim repertuar z takimi ówczesnymi hitami jak "Siedem", "12 małp", "Braveheart", "Dzień niepodległości", "Jumanji", "Pani Doubtfire", "Głupi i głupszy", "Maska", "Jurassic Park", "Lista Schindlera", "Gorączka", "Casino", "Event Horizon", "Sierżant Bilko", "Leon zawodowiec", "Piąty element" i wiele, wiele innych), a zarazem nieszczęście, bo ulegliśmy potem fascynacji multipleksem, nie dostrzegając, że uczestniczymy w zabijaniu kina (mogę się w tym miejscu pochwalić, że byliśmy na pierwszym w historii, prapremierowym seansie "Armageddonu" w Multikinie, razem z tzw. śmietanką towarzyską - jakkolwiek to dziwnie nie zabrzmi; dla takich szczyli jak my było to wówczas spore przeżycie, dzisiaj nieco inaczej na to patrzę). Przed multipleksami w Poznaniu rządziła triada kin Bałtyk-Wilda-Apollo. Z tej trójki uchowało się jedynie Apollo, a to i tak tylko z nazwy. W miejsce zburzonego Bałtyku nie postawiono nic, pozostawiając luz dla pobliskiego Sheratona. Z kolei w Wildzie otwarto... Biedronkę.

Naszymi szczególnymi względami cieszyły się monster-movies, a to przede wszystkim ze względu na towarzyszące temu efekty specjalne, które uwielbialiśmy. Jednym z niezapomnianych filmów tamtych dni, czołowym przedstawicielem filmów o potworach, był w 1997 roku "Relikt" Petera Hyamsa, obejrzany przez nas w niezapomnianym Bałtyku. Wspaniały, rewelacyjny sci-fi, dreszczowiec i horror w jednym. Do dzisiaj mam przed oczyma Kothogę (w książce Mbwuna, o czym za chwilę) siejącego spustoszenie w murach i lochach Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku. Rewelacyjny, dopieszczony scenariusz (z drobnymi, jak na aktualne standardy nieistotnymi dociągnięciami charakterologicznymi i jednym fabularnym), cudowna Penelope Ann Miller, trzymający od początku suspens i klimat, klimat, jeszcze raz wspaniały klimat kina nowej przygody w wersji x-rated. Gdyby na miejscu nieudolnego Hyamsa, który swoją nieumiejętną ręką spartaczył kilka scen oraz nieco zbyt CGI-potwora, był klasyk suspensu typu Spielberga, czy Scotta z najlepszych lat, to film "Relikt" zostałby zapamiętany nie tylko przeze mnie i fanów gatunku, ale również przez szersze grono widzów. Ach i te trailery kiedyś:

Jakież było moje zdziwienie niedawno, kiedy w bibliotece natknąłem się na książkę o tym samym tytule i że film to jak najbardziej adaptacja powieści. Jeszcze większe zaskoczenie wzbudził we mnie fakt, że powieść "Relikt" to rasowy techno-thriller, czyli dzieło z gatunku, który uwielbiam szczególnie obok fantastyki. A już totalnej ekscytacji doznałem po jej przeczytaniu, kiedy okazało się, że książka jest GENIALNA.

Co zwraca przede wszystkim uwagę? Wszystko zagrało. Fabuła pozapinana na ostatni guzik (z jednym małym nieistotnym pod szyją), bohaterowie, którym się szczerze kibicuje, suspens, klimat, dużo, dużo nauki. Nastrój Muzeum Historii Naturalnej jest porażający, jest jeszcze bardziej uwidoczniony niż w filmie, to muzeum jest cichym bohaterem tej powieści, z jego zakamarkami, ogromem, piwnicami, suterenami, wystawami i tajemniczymi przejściami, których nie ma na mapach. Podczas lektury brakowało mi tylko jakiejś mapki poglądowej, bo niezwykle istotne dla fabuły jest w którą stronę bohaterowie biegną i jakie mają drogi ucieczki. 

Bohaterowie są nieco sztampowi, ale w normie, bywało gorzej i to w powieściach mainstreamowych. D'Agosta, Margo, Pendergast, prof. Frock, pismak i nawet burmistrz są klawi jak cholera i tak ma być. 

Pożoga leje się strumieniami, ale nigdy bez sensu i na wiwat. Każda ofiara, każdy ruch naszego potworzastego oprawcy ma uzasadnienie, jedna z najbardziej przemyślanych kreatur w historii literatury, to nawet dinozaury u Crichtona w porównaniu z Mbwuną wychodzą jakoś pretekstowo. No właśnie Mbwuna. W filmie zwie się Kothoga, bo to się pewnie lepiej wymawia, ale w książce Kothoga to jest plemię, które bawi się w amazońską wersję genetyki. Mbwuna to jest oczywiście rzeczony monster, ale także... no właśnie w tym celu polecam przeczytać "Relikt".

Fabuła jest najmocniejszym elementem powieści. Zaczyna się od trzęsienia ziemi, potem napięcie powoli, acz nieubłaganie rośnie, by znaleźć swą kulminację w niesamowitym, obejmującym około 130 stron finale. To, co się dzieje na tych 130 stronach dosłownie wgniata w fotel, jest majstersztykiem mieszanki emocji, napięcia i akcji. Książka liczy sobie 440 stron, lecz nie ma ani jednej zbędnej sceny, czy słowa.
Zaskakujące jest również to, jak wierny jest film książce. Wiadomo, że nie może nigdy być adaptacji dosłownej, no chyba że książka to gotowy scenariusz (jak w słynnym filmie braci Coen), tyle że w przypadku "Reliktu" film nie tylko korzysta z głównego pomysłu, ale także prowadzi akcję mniej więcej tym samym torem, co powieść. Oczywiście książka jest ze wszechmiar bardziej rozbudowana, szczegółowa, złożona, nie wszyscy bohaterowie się w filmie pojawiają (nie ma Pendergasta), ale i tak wierność godna odnotowania.

No tak, tylko o co biega z tytułem posta? :) Tutaj też odsyłam do przeczytania "Reliktu", niemniej ma to uzasadnienie w teorii profesora Frocka co do funkcji gatunku Mbwuna, jako anormalnego, sprzecznego z ewolucją regulatora populacji ludzkości, doskonałej maszyny do zabijania Homo Sapiens Sapiens. Zgodnie z tą teorią w skali makro spiżarnią gatunku Mbwuna jest planeta Ziemia, zaś w wymiarze powieściowym w skali mikro Muzeum Historii Naturalnej, w którym odcięci od świata ludzie walczą o przetrwanie. Smacznego!

czwartek, 15 listopada 2012

Europa report

Nie wiem, co to jest, ale wychodzi na to, że w końcu coś drgnie w s-f i potencjał księżyców Jowiszowych zacznie być wykorzystywany:


Czekam na ten film z niecierpliwością.

wtorek, 13 listopada 2012

"O co właściwie chodzi?"

Te słowa bohaterowie powtarzają z lubością. Sam chciałbym wiedzieć o co właściwie biega szwedzkiemu kryminologowi, że napisał tak mizerną książkę. Pierwsza część tzw. trylogii policyjnej "Między tęsknotą lata, a chłodem zimy" ma ładny, kiczowaty tytuł i nic z tego wynika. 640 stron o niczym. Persson w żadnym momencie nie panuje nad materią powieści, nic tu z niczego nie wynika, jeden policjant głupszy i bardziej zboczony (o czym za chwilę ) od drugiego. Jedynie Johansson i jego kumpel są w miarę normalni, ale to nie sprawia, że mamy okazje im kibicować, bo po prostu nie ma w czym.

Książka zaczyna się jak rasowy kryminał i na tym klasyki kryminału koniec. Koleś spada z nieba, a potem mamy jakieś 500 stron opowieści o poszczególnych gliniarzach, czy agentach szwedzkiej bezpieki, ich niezwykle dostojne przemyślenia o zeszłorocznym śniegu, mrowie postaci zbędnych, które najpierw są pieczołowicie opisane, by potem je zamieść pod dywan. WTF? Jeden wielki totalny chaos. Po 570 stronach nagle ni z gruchy autor na 2 stronach opisuje (zwracam uwagę, że to czyni autor-narrator ot tak sobie, to nijak nie ma związku z aktualnym wątkiem fabularnym) morderstwo i wielką zagadkę kto jest mordercą (o czym można było się przekonać już w sumie gdzieś na 200 stronie). Nie mając większego pomysłu autor tego samego gościa czyni nagle mordercą premiera. A dlaczego? BO TAK!!! Jaka motywacja, drogi Watsonie? Sherlocku, bo tak? Brawo, Watsonie, obroniłeś detektywistyczny doktorat! Masakra jakaś.

Doskonale rozumiem, że intencją autora było opisanie nieudolnych działań policji i służby bezpieczeństwa w Szwecji, no ale naprawdę, panie profesorze Persson, naprawdę mógł się Pan postarać. Jak z mojego entuzjastycznego wpisu można się łatwo domyślić - pan profesor się nie postarał albo się starał, ale totalnie nie wyszło. Ta druga opcja to nawet gorsza jest.

Chora książka, pisana przez jakiegoś nawiedzonego pederastę. Niezbyt wysokich lotów literatura rynsztokowa. Autor prowadzi naprzemiennie chaotyczną relację dotyczącą losów amerykańskiego przybłędy Johna Kassnera, zupełnie nieczytelną analizę funkcjonowania szwedzkich służb specjalnych i policji, a to wszystko doprawione jest zbędnymi opisami dewiacji i fantazji seksualnych poszczególnych agentów i policjantów płci męskiej. Kobiety w tym, pożal się Boże, ułomnym kryminale są przedstawiane albo jako bezrozumne lalki albo totalne, nielogiczne w swych zachowaniach kretynki albo obiekty męskich, chorych żądz. Ja rozumiem, że życie seksualne wielu ludzi nie przebiega po Bożemu, ale na pewno nie prezentuje się w tak niewiarygodny sposób, jaki serwuje Leif GW Persson. Poza tym przez cały czas się zastanawiałem po kiego grzyba opisy wewnętrznych potrzeb seksualnych poszczególnych policmajstrów, skoro miało to co najwyżej marginalne znaczenie dla fabuły?

Pisać każdy może, jeden lepiej, drugi zdecydowanie gorzej. Dla Leifa GW Pierssona przypada miano tego drugiego. A w sumie szkoda, bo sama intryga wydaje się być całkiem niezła, tylko niestety ginie w morzu niedorzecznej i wybitnie pretensjonalnej fabuły. Do tego odchudzić książkę o jakieś 450 stron i byłoby pewnie lepiej, chociaż przy takim geniuszu pisarskim jak Persson to nic nie wiadomo. 

Słów parę o korekcie - totalna żenada. Błędy redakcyjne są kosmicznych rozmiarów. Zazwyczaj jak czytam to nie zwracam na to uwagi, ale tutaj nie dało się nie zauważyć. Wtopy w datach podrozdziałów (najpierw jest piątek 30 listopada, potem niedziela 1 grudnia albo sobota 7 grudnia - niedziela 9 grudnia). W wielu miejscach sens występujących obok siebie akapitów tekstu był zgoła odmienny, co sugeruje, że nie spisał się tłumacz. 

Porażka literacka i edytorska na całej linii, no ale ciemny lud kupi, bo w końcu to szwedzki kryminał. Wow. A to dopiero pierwszy tom trylogii. Strach mnie obleciał.

środa, 7 listopada 2012

Ian Macleod - "Pieśń czasu"

Przeczytałem niedawno gdzieś w czeluściach internetu, że Ian Macleod pisze fantastykę, gdyż tworząc literaturę tzw. piękną (nazwa dyskusyjna), zaginąłby w morzu podobnych sobie stylistycznie twórców. I że fantastyka w jego dziełach jest dodatkiem, a nie kwintesencją, w związku  z czym ciężko traktować jego twórczość jako fantastykę.

Po przeczytaniu "Pieśni czasu" nie pozostaje mi nic innego jak zgodzić się z tym stwierdzeniem. Pozbawić powieść Macleoda futurystycznej otoczki i gadżetów (jak np. zbędnych dla fabuły kryształów), a treść na tym niewiele straci.

W zasadzie nie wiem, co jest istotą opowiadanych przez Macleoda losów Roushandy Maitland. Autor porusza mnogość zagadnień, od nieprzystosowania etnicznego, przez samotność, egoizm, zdradę, zazdrość, śmiertelny choroby, problemy społeczne, zmiany środowiskowe, sztukę, politykę, cyniczne oszołomostwo religijne, po konflikty nuklearne. Po wszystkim się prześlizguje, nie ma jakiegoś motywu przewodniego, jakiejś refleksji ogólnej, poza oczywiście banalną konstatacją, że wszystko przemija, nic nie jest wieczne. Ot stara kobieta umiera, wspomina swoje długie życie, cięcie, koniec. Dobrze się to czytało, nie powiem, ale nic nadto. Atrakcyjny, melancholijno-pompatyczny styl Macleoda doskonale sprawdza się przy takiej refleksyjnej, wspominkowej narracji. Fabuła jednak, ani specjalnie nie wzrusza (bohaterka często antypatyczna), ani nie działa intensywniej na inne sensory czytelnicze. Końcówka ładnie spina całość, nawet jest mały twist fabularny, który ożywia nieco jednostajną historię. Tylko nic większego z tego nie wynika, autor opowiedział ładną, spójną, melancholijną historię i poszedł na zasłużonego drinka do baru dla rzemieślników.

Pomimo pretekstowej fantastyki chciałbym dać powieści ocenę bardzo dobrą, ale przyjęcie kobiecej narracji pierwszoosobowej w powieści męskiego autorstwa? No hello, panie Macleod. Założenie konstrukcji całości na czymś takim kładzie wiarygodność nawet największego arcydzieła. Kobiety są z Wenus, a mężczyźni z Marsa, to nawet w Teletubisiach głoszono jako prawdę objawioną (kazus Tinky Winky to odrębna kwestia). A tutaj cokolwiek męski autor (opieram się na wiedzy oficjalnej) wchodzi w buty i umysł kobiety i przedstawia nam świat jej oczyma... 

Tak, więc jako fantastyka "Pieśń czasu" jest dziełem mizernym, jako literatura piękna dobrym, poprawnym, przyjemnie się czytającym, ale niewiele więcej. Ucztą wyobraźni bym tego na pewno nie nazwał. 

Największą zaletą podczas czytania jest szata graficzna polskiego wydania, piękna, klimatyczna ilustracja okładkowa (nawiązuje do opowiadania "Opowieść młynarza"), twarda oprawa, wspaniały, pachnący papier. Palce lizać.


niedziela, 4 listopada 2012

Jedna jaskółka, czy klucz?

http://img2.demotywatoryfb.pl/uploads/201211/1351800888_gyq4zd_600.jpg 
W dniu dzisiejszym zakończył się turniej, w którym młody talent tenisa z Polski w końcu wystrzelił. O tym przełomowym tygodniu w życiu Jerzego Janowicza trąbi się w polskich mediach na okrągło (dodam, mediach, które w 99% nie mają zielonego pojęcia o jednym z najpopularniejszych sportów świata, w którym rywalizacja toczy się o planetarną popularność), więc nie będę się powtarzał. O jakości geriatrycznego komentarza w wykonaniu Bohdana Tomaszewskiego też się nie będę wypowiadał, bo po 5 minutach zapodałem sobie transmisję internetową z profesjonalnym komentarzem Skysports. W każdym razie wiedzą tenisową społeczeństwa polskiego i dziennikarskiego obrazuje powyższy demot. Histeria z jaką opisuje się wyczyny Janowicza podczas turnieju jego życia ("to było jak Somosierra") potwierdzają powyższe słowa. A najlepiej o braku wiedzy tenisowej, proporcji i umiejętności odniesienia w polskim narodzie świadczy fakt, że Jerzy jest lepiej przyjmowany niż regularna i będąca na absolutnym topie od paru lat (przypadek wyjątkowy), wygrywająca wszystko, z wyjątkiem szlemów, Agnieszka Radwańska. Tylko dlatego, że styl Jerzego jest efektowny i czasami efektywny, a u Agnieszki odwrotnie. Oczywiście dla mnie sukcesy Jerzego, Agnieszki, Urszuli i Łukasza Kubota są warte tyle samo. Tylko nie należy po prostu zapominać ile osiągnęła Agnieszka, a ile do tej pory Jerzy, w dawaniu wyrazów histerycznego uwielbienia.

Zaledwie może 1% społeczeństwa (do którego to błędu statystycznego i ja się zaliczam) wie, że Jurek nie wyskoczył jak Filip z konopi i że jego talent objawił się już w roku 2007. Wtedy to, podczas pamiętnego US Open, kiedy młodziutka nastolatka Agnieszka Radwańska pokonała megagwiazdę Marię Szarapową (adekwatna, ówczesna histeria medialna), dotarł do finału juniorskiego turnieju singlistów. Jerzy to to samo pokolenie co Agnieszka i Ula Radwańskie (odpowiednio zwyciężczyni juniorskiego Wimbledonu 2005 i Roland Garros 2006, oraz zwyciężczyni juniorskiego Wimbledon 2006), tylko po prostu trzeba było czekać jeszcze przez 5 lat, aż wystrzeli. Te 5 lat to lata stracone, lata, w których z powodu permanentnych problemów finansowych, nie mógł grać z silnymi graczami, próbować się z nimi, tylko musiał grać tam, gdzie się opłacało. 

Cieszę się, że nie wygrał tego turnieju, dzięki temu medialna histeria nie będzie za duża, sytuacja się uspokoi, następne turnieje w dalekiej Australii, rozgrywane po nocach, będzie trochę spokoju i czasu, żeby oswoić się z nową rzeczywistością. Mam nadzieję, że się w niej Jerzy odnajdzie.  

A ja tylko zacieram ręce na nadchodzące lata w tenisie. Tenis oglądam od liceum, czyli tak od roku 1996. Wtedy moimi idolami byli Sampras, Krajicek, Ivanisevic, Courier, Martin czy Hingis. Inne czasy, inny styl, epoka techniczna, epoka tenisa magicznego. Na takim tenisie się wychowałem, taki do dzisiaj wielbię. Pamiętam wtedy jakim przeżyciem była dla mnie możliwośc oglądania Magdy Grzybowskiej podczas jej zwycięskiego meczu z Anke Huber w French Open 2000. Magda zapowiadała się świetnie, ale to i tak najwyżej na drugą dziesiątkę WTA. W najśmielszych snach nie spodziewałbym się, że przyjdą czasy kiedy polski tenis stanie się jednym z wiodących w świecie, bo do sióstr Radwańskich, Kubota i deblistów dołącza Jerzy Janowicz, którego granice możliwości są niebotyczne. W 2008 roku podczas Australian Open zarywałem noce i ciężko odchorowywałem, bo mieliśmy dwie polskie tenisistki w 1/8 Wielkiego Szlema (Domachowska i Radwańska). Potem długo tylko Agnieszka, bo Domachowska miała tylko jeden wystrzał, Ula miała poważną wadę kręgosłupa grożącą trwałym kalectwem, a Jerzy nie miał kasy. W 2010 i 2011 roku nagle pracuś Łukasz Kubot objawił się w pierwszej setce rankingu ATP i otarł się nawet o 1/4 Wimbledonu marnując w 1/8 meczbole z Feliciano Lopezem. A tu nagle w 2012 roku Ula Radwańska wchodzi do 30 WTA, Janowicz także wdziera się do 30 ATP. W porównaniu więc do wcześniejszych, wyłącznie koneserskich lat oglądania tenisa, nagle lata 2006-2012 zaczęły dostarczać niemożliwych wcześniej do wyobrażenia wrażeń czysto emocjonalnych. W Wimbledonie 2012 była pierwszy raz sytuacja, kiedy to w turniejach singlowych było pięcioro Polaków (przypominam porównawczo wspomniany wyżej kazus Grzybowskiej): Agnieszka i Ula, Jerzy, Łukasz i niespodziewanie młoda gniewna Sandra Zaniewska.

A wydaje się, że to dopiero początek. Oby, gdyż sezon 2013 rozpocznie się od pierwszego w historii przypadku, by w Wielkim Szlemie była trójka rozstawionych Polaków! (styczniowe Australian Open). I, jeżeli Łukasz nagle nie obniży lotów, to przez jakiś czas możemy mieć pewność, że w Szlemach będzie czworo singlowych reprezentantów. Żyć, nie umierać, dlatego niedobór snu w styczniu będzie znaczący. Idę spać.

Ian R. Macleod - "Podróże"


Podróż pierwsza - Przemijanie
    "Przybyli za późno.
      Nie było już nikogo.
      Wiatr pozacierał nawet ślady stóp.
      Pod walącym się dachem
      w drzwiach skrzypiących bez sensu
      rozważali w milczeniu
      gdzie podział się Bóg.
      Przybyli za późno
      nie ze swojej winy." - Marek Skwarnicki
"Opowieść młynarza" jest doskonałym opowiadaniem. Trzymającym w napięciu od pierwszej do ostatniej strony, nostalgicznym i przejmującym. Co z tego, że mamy powtórkę ze świata wykreowanego w "Wiekach światła" i "Domu burz", kiedy klimat nadal jest niepowtarzalny, nie ma poczucia wtórności, zaś dzieje Nathana Westovera są wciągające i tragiczne.  Życie młynarza stanowi jeden cykl przemijania, przy czym jest to przemijanie symboliczne: stare odchodzi, nowe przychodzi, nowe niekoniecznie znaczy dobre. Jest to cykl naturalny, deterministyczny, nie ma niego wpływu siła woli jednostki, która nie godzi się z przemijaniem jej sensu życia. Nawet nowe w pewnym momencie robi się stare, i odchodzą razem...

Antrakt - "Dbaj o siebie"
Standardowy shortcover, czyli nic ciekawego. Cóż można napisać o 3-stronicowym opowiadaniu?  Ok, będę o siebie dbał?

Podróż druga - Bunt kreatywności
"Bunt Anglików" to z kolei mierna opowieść. Wydumana, sztuczna, napisana na siłę. Bo czyż nie spełnia tych cech historia alternatywna buntu Anglików, w kraju będącym od kilku stuleci prowincją Imperium Mogołów (sic!), gdzie trwa przymusowa mongolizacja (sic!), zakaz posługiwania się językiem angielskim, ale nazwy własne miast, dzielnic, imiona i nazwiska bohaterów pozostały przez kilka wieków niezmienione? Gdzie tu logika świata przedstawionego.
Pal to licho, gdyby jeszcze treść historii była ciekawa, a tymczasem mamy do czynienia ze standardową i mocno nudnawą historią standardowego i słabo opowiedzianego "buntu" z punktu widzenia pobocznego uczestnika. Nawet tradycyjna, piękna stylizacja frazy Macleoda gdzieś zaginęła, bo Macleod postanowił skolokwializować język narratora. Pojawiają się więc liczne kurwy, chuje i inne kwiatki, które drażnią oczy dodatkowo, obok słabizny treściowej. Sytuacji nie ratuje nawet odrobinę zaskakujące zakończenie.

Antrakt - "Zwieńczenie"
Kolejny shortcover, kolejny z cyklu: przeczytać i natychmiast zapomnieć.

Podróż trzecia - ... za jeden nonsens
Nie wiem o co biega w "Żywiołach". Jest to totalnie pozbawiona sensu opowiastka z gatunku tych, co to autor kreował zapewne podczas testowania nowych leków na marskość wątroby. Pisząc te słowa mój umysł podejmuje kolejny darmowy i ekstremalny wysiłek mający na celu ogarnięcie nieodgadnionego zamysłu Macleoda, ale za każdym razem napotyka barierę niemożności przebicia się przez chaos tego niepotrzebnego opowiadania. Nawet nie staram się przybliżyć treści fabuły, jest to zbyt trudne do sprecyzowania. Tym samym, jest to kolejna po "Buncie Anglików" i "Darze ust" historia spoza świata eteru, i kolejna porażka twórcza Macleoda. 

Podróż czwarta - ... bez puenty
"Wainwrightowie na wakacjach" to sympatyczna historia obyczajowa z dramatem podanym jak lekki aperitiff. I jak zaznaczyłem wyżej - bez puenty. No i bez fantastyki. Nie zauważyłem także uczty wyobraźni. Nijakie, zbędne, przeciętne opowiadanie po nic. Niczego nie wnosi, niczym nie zachwyca, do niczego nie zmierza. Jest tak standardowe, że aż zdradzę jego treść. Jest sobie lekko zeschizowana rodzinka, która co roku jeździ na wakacje pod namiot. Ojciec wkurza rodzinkę swoim dzikim entuzjazmem. Matka zabija ojca. <<Pozostali przy życiu Wainwrightowie>> (dosłowny cytat z opowiadania) wyjeżdżają na swoje pierwsze wakacje bez namiotu. Koniec. 

Podróż piąta - pretensjonalna
"Dywan z hobów" jest standardowym przykładem dzieła wymuszonego, napisanego przez pisarza bez weny, bez większego pomysłu.
"Dywan z hobów" dotyczy świata, w którym kreacjonizm zaczyna przegrywać z ewolucjonizmem reprezentowanym przez głównego bohatera. Świat się zmienia, ludzie nie potrafią się do niego dostosować. Coś tam jeszcze autor bredzi o człowieczeństwie i kontaktach z tytułowymi hobami, myślącymi istotami, które ludzie traktują gorzej niż świnie w rzeźni, a które z niewiadomych przyczyn godzą się na swój katorżniczy los (w tym miejscu wielkie WTF w stronę autora). Z wierzchu więc, to opowiadanie jest dobre, poprawne, jest takie, jakim dobra historia powinna być w założeniu. Tylko, że brakuje w nim duszy, odczucia, że pisarz oddaje serce dla tej historii, że w nią wierzy. Wszystko jest takie jakieś wymuszone, odnoszę wrażenie, że pisane na zamówienie na zasadzie "nie mam weny, ale coś skrobnę, mój atrakcyjny, kwiecisty styl przysłoni pustkę opowiadanej historii, brak w niej duszy". Poza tym to już wcześniej wielokrotnie było, podane w atrakcyjniejszej i ciekawszej formie.
Moje odczucia są takie - przeczytałem, odhaczyłem i idę dalej, kolejne opowiadanie Macleoda do zaliczenia. Chyba nie o to chodzi pisarzowi, który oczekuje od swoich dzieł większej roli, aniżeli bycia zwykłymi czytadłami (a i pod tym względem jest różnie, bo często przynudza).

Antrakt - "O spotkaniach z innymi wyspami"
Interesująca przenośnia kontaktów międzyludzkich.

Podróż ostatnia -Quo vadis, Ianie Macleod?
Co to było? Co chciał przekazać Macleod w "Drugiej podróży króla" kreśląc obraz quasi-Królestwa Niebieskiego, które nastało już po pierwszym przyjściu Chrystusa? Punktem wyjścia jest wybór dokonany przez Chrystusa podczas 40-dniowego poszczenia na pustyni, chociaż kuszenia diabła tutaj nie ma. Jezus wybiera, nie ma ukrzyżowania, pojawiają się za to zastępy niebieskie w sile wszystkich hufców anielskich, Jerozolima staje się zaczątkiem Królestwa na Ziemi. Do takiej Jerozolimy przybywa Baltazar, ostatni żyjący z trzech mędrców ze Wschodu. Spotyka ponownie Chrystusa, męczą go jakieś wątpliwości, potem odchodzi na pustynię i koniec. WTF? Ok pomysł może być, niezbyt oryginalny, ale poprawny, ale po co to całe opowiadanie powstało. Intencje Baltazara, intencje także Jezusa Chrystusa są totalnie nieczytelne, nie byłem w stanie odgadnąć nawet motywacji bohaterów opowiadania do dokonania takich, a nie innych wyborów. Atrakcyjny sztafaż opowiadania nie był w stanie przysłonić mi miałkości fabuły.
Pojawia się w tym miejscu pytanie, dokąd zmierzasz autorze w swojej twórczości? Udany świat eteru zawarty w dwóch powieściach i jednym opowiadaniu, a reszta? Przede mną jeszcze "Pieśń czasu", ale w dziedzinie nowelistycznej Macleod ponosi w zasadzie same porażki fabularne. 

Przeczytanie wszystkich opowiadań z tomu "Podróże" zajęło mi bez mała półtora miesiąca. Po Wainwrightach byłem tak rozczarowany, że musiałem sobie zrobić dłuższą przerwę, co by złapać dystans. Niestety niewiele to zmieniło, "Dywan z hobów" był nudny jak flaki z olejem, do tego niesmaczny, zaś "Druga podróż króla" bez polotu. Jedynie "O spotkaniach z innymi wyspami" stanowi niezłą przenośnię, ale to tylko shortcover, ciężko za to podziwiać twórczość pisarza. Przede mną "Pieśń czasu", ostatnia szansa Macleoda na rekompensatę w moich oczach.

piątek, 2 listopada 2012

A.Christie "Morderstwo w Orient Expressie"

Po długotrwałej i zwycięskiej kampanii z "Szatańskimi wersetami" konieczne stało się zapodanie sobie czegoś lżejszego, rozluźniająco-stymulującego. Stąd też sięgnąłem po klasyczny kryminał Agathy Christie.

Faktycznie "Morderstwo w Orient Expressie" to dobra powieść, z całkiem niezłym i zasadniczo trzymającym się kupy rozwiązaniem zagadki. Sama zagadka nie była dla mnie jakoś specjalnie zaskakująca, domyślałem się jej tak od połowy książki, ale faktem jest, że nie dopuszczałem jej, jako zbyt nieprawdopodobnej, co by się Agacie Christie powieść nie rozeszła w szwach. Ale się okazało, że pani autorka ładnie wszystko pozapinała (no było kilka drobnych minusów, ale mam dobry humor po zwycięstwie Jerzego Janowicza nad Andym Murrayem, więc odpuszczę), co dało satysfakcjonujące zakończenie. Przy czym to, co mnie się najbardziej spodobało to nie rzeczona tajemnica morderstwa, a to, w jaki sposób Christie poradziła sobie z moralnymi implikacjami wynikającymi z takiego, a nie innego wymyślenia sobie sprawcy morderstwa. Było to jedyne, słuszne zakończenie książki, ale na szczęście Christie na to wpadła, i za to ode mnie plus.

Więcej nie ma potrzeby się rozwodzić nad tą powieścią, w końcu to tylko dobry kryminał.