czwartek, 28 lutego 2013

Opowiadania Paolo Bacigalupiego

Nigdy wcześniej nie miałem jakiejkolwiek styczności z prozą niemiłosiernie nagradzanego ostatnio wszem i wobec amerykańskiego pisarza Paolo Bacigalupiego. Autor wydał do tej pory kilka opowiadań samodzielnie, jeden pełen zbiór opowiadań oraz trzy powieści. Omnibusem wydanym w ramach najbardziej poczytnej aktualnie w naszym kraju serii fantastycznej, tj. Uczty Wyobraźni, Wydawnictwo Mag sprezentowało polskiemu czytelnikowi niemal połowę twórczości rzeczonego autora. Na pierwszy ogień poszły w moim przypadku opowiadania ze zbioru "Pompa numer 6" i samodzielnie wydane "Maleńkie ofiary".

Jak można otagować krótką formę Bacigalupiego? Ekologia, klimat, gospodarka, człowieczeństwo, postapokalipsa, społeczne zidiocenie. Czyli poprawnie, momentami świetnie, ale bez dreszczyku towarzyszącemu lekturze dzieł wybornych. Opowiadania Bacigalupiego są dosyć proste w odbiorze, pisarz nie kombinuje zanadto z zaprezentowaniem przesłania, tworzy pesymistyczny obraz przyszłości, gdzie przeważnie ludzkość zapędziła się w swoich niefajnych cechach tak daleko, że stanowi aktualnie karykaturę samej siebie ("Fletka", "Pompa numer 6"), lub zwyczajnie nie jest już gatunkiem związanym z naturą (jak w "Ludziach piasku i popiołu"). W większości nowel problem sprowadza się do przerwania przez człowieka naturalnej więzi łączącej go z otaczającym światem, na naruszeniu delikatnej równowagi przyrody i prowadzącej na ogół do katastrofy ingerencji w klimat, czy też zwyczajnej ignorancji i głupocie. Na pewno nie można autorowi odmówić konsekwencji w kreowaniu spójnej wizji przyszłości. Poszczególne opowiadania różnią się w zasadzie jedynie naciskiem na poruszaną problematykę: wyczerpanie się ropy naftowej, braki wody pitnej, operacje plastyczne i biogenetyka, zatrucie środowiska itd. Generalnie spodobała mi się proza Bacigalupiego, bez zbędnych udziwnień, sprawna i budząca właściwe reakcje literatura.

Historie Bacigalupiego czytało się dobrze, opowiadania są na wysokim poziomie, tylko nieco monotonne, no i niektórym brakuje mocnej końcówki. Ale może to już jestem tak zblazowany i wymagający po tych licznych dobrych rzeczach, które miałem okazję przeczytać, że mam zbyt wygórowane wymagania? W końcu od strony czysto technicznej, tematycznej i przeważnie też fabularnej nie można opowiadaniom Bacigalupiego nic zarzucić, jest to porządna, rzetelna i ciekawa fantastyka. Wyśmienite są trzy ostatnie opowiadania, pozostałe trzymają poziom, chociaż bez rewelacji, wyraźnie odstaje "Kaloriarz". Poniżej prezentuję krótkie komentarze do poszczególnych nowel.

"Maleńkie ofiary"
Prosta i dosyć łopatologiczna historia o tym, że w przyszłości pierworodni będą  przymusowymi ofiarami szansy narodzenia się zdrowego, młodszego rodzeństwa. Zatrucie środowiska będzie tak duże, że nagromadzone w organizmie kobiety toksyny mogą znaleźć ujście tylko w koniecznej ofierze, czyli pierwszym dziecku. Pierworodni to maleńkie ofiary, naczynia na trucizny, po porodzie wyrzucane do zsypu na śmieci. Tylko nieliczne kobiety mają szanse na drogą i trudną do zdobycia "odtrutkę", w dodatku powodującą mocne osłabienie i wyniszczenie organizmu kobiety. Dzięki temu jednak pierworodni będą mieli szansę być zdrowi i żyć.
Pomimo wstrząsającej tematyki nowela pozostawiła mnie dosyć oziębłym. Pod innymi względami jednak opowiadanie jest świetne, treściwe i walące kowadłem między oczy.

"Kieszeń pełna dharmy"
Sprawnie opowiedziana, interesująca historia rozgrywająca się w mieście Chengdu przyszłości, w której dziewiętnasta reinkarnacja świadomości dalajlamy zostaje inkorporowana do swego rodzaju pendrive'a. Wszystko ładnie i pięknie, tylko brakuje puenty, Bacigalupi ucina narrację gdzieś w środku, w niezbyt istotnym momencie, więc się trochę rozczarowałem. Mam takie niejasne poczucie ładnego, pustego w środku opakowania. Chyba jedyne z opowiadań, któremu nie jestem w stanie przyporządkować poruszanej problematyki. Nie wiem, czy Bacigalupi zwraca uwagę na niebezpieczeństwa wynikające z rozwoju technologii IT, czy też może na rolę maluczkich (Wang Jun) w wielkich sprawach tego świata, czy też może najistotniejsze ma być żywe miasto-budynek Huojianzhu.
Szkoda, że zabrakło puenty, jakiegoś mocniejszego tupnięcia, bo historia świetnie poprowadzona, w oryginalnej lokalizacji i fajnym pomysłem fabularnym.

"Fletka"
Smutna i tragiczna historia bliźniaczek, z których zrobiono żywe instrumenty muzyki i erotyzmu, wiotkie perły unikalnej przyjemności, ucieleśnienie porcelanowej perfekcji, w świecie, gdzie nastąpił powrót do średniowiecznej tradycji lenn, tym razem jednak będących w posiadaniu gwiazd, ludzi sławnych i uwielbianych. Ale najbardziej wstrząsające dla mnie było coś, co niejako mimochodem przemycił Bacigalupi - bliźniaczki znalazły się w szponach nienasyconej sławy Belari, oddane przez rodziców za możliwość sukcesywnej sprzedaży w lennie Belari swoich wyrobów. Cena sukcesu, tak jak dzisiaj w Polsce, aby odnieść sukces trzeba mieć odpowiednie znajomości, tak w świecie "Fletki" decyduje wola władcy lenna. 
Istotny jest jednak tutaj pamflet na nadmierną ingerencję genetyki i operacji plastycznych w ciało człowieka jako jego pośrednika w kontakcie z naturą. W tym przypadku utrata kontaktu decyduje nie tylko o odhumanizowaniu fizycznym, ale także mentalnym, na utracie człowieczeństwa i wynikających z tego granic moralnych. 
Pomimo mocnego przekazu nie odczuwałem zbytniego zaangażowania emocjonalnego, ot chłodna analiza. 

"Ludzie piasku i popiołu"
Chyba najbardziej abstrakcyjne w swym przekazie opowiadanie. Ludzie jako totalnie odhumanizowane stwory, żywiące się błotem i radioaktywnymi odpadami, mogące w każdej chwili odrodzić sobie utraconą rękę, zmuszone do kontaktu z prawdziwym, żywym psem, a przy tym stworzeniem odczuwającym i wolnym. Dosyć infantylne w swej wymowie i przez to maksymalne uproszczenie i prostacki antagonizm (postludzie kontra starożytny pies z krwi i kości) słabo oddziaływujące na emocjonalne synapsy, których poruszeniem jest w tym opowiadaniu autor żywotnie zainteresowany. 
Pomimo tego zwyczajnie szkoda było pieska, który sobie tylko wiadomym sposobem przeżył w radioaktywnym świecie.

"Paszo"
W tej historii Bacigalupi krytykuje agresję i źle pojmowaną tradycję jako przyczynę i skutek apokaliptycznej klęski cywilizacji, w ramach porównawczej analizy dwóch narodów: pustynnych Jai i deszczowych Keli. Równowagi i wiedzy o przeszłych grzechach strzegą tytułowi paszo, którzy przy okazji ostrożnie dozują wiedzę m.in. o broni i umiejętności walki. Jedno z lepszych opowiadań, gdzie głupi upór i potrzeba bezmyślnego mordobicia w imię podtrzymania domniemanej tożsamości kulturowej zostaje przeciwstawiona potrzebie życia bezpiecznego i dostatniego, za cenę odformalizowania i spłycenia życia, ale z szansami dla wszystkich. Bacigalupi pozostawia nas na koniec z odwiecznym dylematem, czy w potrzebie ochrony tego drugiego można doraźnie sięgnąć do metod pierwszego podejścia. Szkoda, że autor bardziej nie zagłębił się w temat, bo w dzisiejszych czasach jednym z większych problemów komunikacyjnych na linii Zachód-islam jest właśnie problem z zatarciem granic pomiędzy zwykłą chęcią niszczenia i mordu, a religijną tradycją i fundamentalizmem. 

"Kaloriarz"
Świat, w którym skończyły się paliwa kopalne, w którym rzeczywistość odmierzana jest poprzez zapasy dżuli i kalorii, a ziemskim rajem jest żyzne dorzecze Mississipi, gdzie swojego szczęścia szuka emigrant z Indii. Dosyć przeciętna historia będąca pamfletem na aktualną, globalną gospodarkę opartą na wyczerpujących się zasobach paliwowych oraz  korporacjonizm monopolizujący dostęp do dóbr. Istotne jest w tym wszystkim to, że to katastrofy i zniszczenia naturalnych zasobów nie doszło poprzez nieudane działania człowieka, lecz celowe działania korporacji zmierzające do zmuszenia ludzi do żywienia się tylko ich produktami.
Generalnie jednak ani to opowiadanie ziębi, ani grzeje, słabe i tyle. 
 
"Łowca tamaryszków"
W "Kaloriarzu" był problem energetyczny, tutaj mamy problem z wodą. Dosyć trywialnym tego rozwiązaniem ma być likwidacja wodochłonnych ... tamaryszków? Trochę to dziwne, bo tamaryszek to ładna roślinka, o której do tej pory myślałem, że nie potrzebuje wody, a jeżeli już to bardziej zasolonej, aniżeli słodkie wody rzeczne.  
W każdym razie clou opowiadania jest znowu problem tego, że jedni mają wodę, a drudzy nie, czyli niesprawiedliwy podział z nie do końca jasnych przyczyn. Dosyć przeciętne opowiadanie bez wyraźnej puenty.

"Regulator"
Globalne ocieplenie, nieśmiertelność i przeludnienie w ograniczonej przestrzeni. Oto kolejny motyw, kolejnej futurystycznej noweli Bacigalupiego, a w tle losy człowieka, którego prześladuje brontozaur. Story rozgrywane w podobnym klimacie, co w świetnym filmie "Equilibrium", tylko tutaj bohater nie staje w pełnej krasie przeciwko systemowi, a raczej wstrzymuje się od podjęcia pewnych działań systemowych, nie obserwujemy jego przemiany, a jedynie pewne refleksje, zawahanie. Całkiem niezłe opowiadanie.

"Człowiek z żółtą kartą"
Wstrząsająca historia ostatecznego upadku człowieka wyzutego ze wszelkiej godności, kiedyś wielkiego i aroganckiego, teraz mniejszego od rynsztokowego karalucha. Historia rozgrywana w tym samym uniwersum, co "Kaloriarz" tylko tym razem zamiast dorzecza Mississipi pojawia się Bangkok. W roli epizodycznej występuje nakręcana dziewczyna, która będzie zapewne tytułową bohaterką czekającej na mnie niedługo powieści. 
W końcu wyszło Bacigalupiemu zakończenie. Mocne i stanowiące świetne dopełnienie dołujących losów Tranha w świecie głodu. Z racji doskonałej puenty jest to najlepsze opowiadanie zbioru.

"Miękki"
Obraz umysłu mordercy z przypadku. Niepokojąco trafny i precyzyjny monolog wewnętrzny zabójcy własnej żony, tak, jakby Bacigalupi wprowadził rzeczywistego sprawcę w stan hipnozy i spisywał jego reakcję na swój czyn, jego przemyślenia i zachowania po. Zaskakujące jest to krótkie opowiadanie, bo nie ma tutaj żadnej fantastyki, ot obyczajówka, ale także celna obserwacją umysłu zamkniętego w obojętnym społeczeństwie, który nieopatrznym morderstwem uwalnia się i zaczyna się nawet z tego cieszyć. W "Miękkim" pozbawionym otoczki fantastycznej Bacigalupi ujawnia całe spektrum swoich pisarskich możliwości.

I ostatnie opowiadanie z omnibusa, tytułowa "Pompa numer 6". Wyśmienita wizja przyszłości, w której zidiocenie społeczeństwa osiąga gargantuiczne rozmiary, nikt już nie wie, jak funkcjonują urządzenia zapewniające podstawowe potrzeby cywilizowanego człowieka, czyli kanalizacja i prąd, nikt nie wie jak je naprawić. Wszystko działa na słowo honoru, na łut szczęścia, a główny bohater, jedyny, który zdaje się tym jako tako interesować zwyczajnie nie ma ku temu inżynieryjnych podstaw, czyta instrukcje obsługi jak egipskie hieroglify. Opowiadana historia skojarzyła mi się z tym:
http://www.youtube.com/watch?v=wrmUHv66OMY
Tak, więc "Pompa numer 6" jest udanym zwieńczeniem świetnego zbioru opowiadań. 

Bacigalupi zyskał moje uznanie opowiadaniami, teraz kolej na powieść.

piątek, 22 lutego 2013

Poprawianie Boga

Panowie Douglas Preston i Lincoln Child serwują kolejny techno-thriller, w którym z pewną łopatologiczną manierą przestrzegają przed chorą ambicją i zabawą w Boga. Nie jest to szczyt możliwości duetu (ten zapewne wyczerpali fenomenalnym "Reliktem"), ale czyta się to znośnie, a w pewnym momencie nawet naprawdę dobrze, w czym zasługa zaskakującego i dynamicznego zwrotu akcji. 

Ostatnio coraz częściej sięgam po ich książki, co ma związek z tym, że mam  nostalgię do gatunku wypromowanego przez Michaela Crichtona, czyli thrillerów, w których akcja podbudowana jest solidną dawką nauki. Tak, żeby coś z takiej literatury wynieść więcej, aniżeli tylko czyste emocje i wrażenia zapachowe :) (uwielbiam zapach książek). 

Tym razem Preston i Child w swoim "Laboratorium" wzięli na świecznik inżynierię genetyczną. Dzisiaj ta pochodna genetyki nie budzi już takich kontrowersji, jak w latach 90-tych, kiedy powieść powstała. Nadal jednak istnieje ryzyko, że gdzieś na świecie nastąpi ingerencja w komórki rozrodcze człowieka, skutkujące nieodwracalną gatunkową zmianą, być może na gorsze. Na tej właśnie obawie zasadza się fabuła "Laboratorium". Jest sobie firma specjalizująca się w inżynierii genetycznej, jest jej charyzmatyczny i nieco pomylony szef Brent Scopes, jest przyszły antagonista naukowiec-traper Carson, jest piękna i ostra asystentka  Susana, jest i szlachetny rycerz ludzkości, profesor Levine, który walczy na wszelkich frontach o zakazanie praktyk inżynierii genetycznej na komórkach rozrodczych. Carson przyjeżdża do tajnego kompleksu Mount Dragon na pustynnym zadupiu amerykańskiego Południa, by kontynuować pracę doktorka, któremu w prologu zdeka odbiła szajba pod wpływem potraktowania siebie jako alfa testera. Tam poznaje Susanę, a stopniowo także prawdę o przeprowadzanych w Mount Dragon badaniach nad komórkami rozrodczymi. Potem następuje nieoczekiwany zwrot akcji i ze ślamazarnej akcji wewnątrz laboratoryjnych pomieszczeń następuję zmiana na dynamiczny i emocjonujący pościg przez pustynię. Naukowiec Carson zmienia się w niedoścignionego pustynnego wykidajłę i generalnie to taki nieco uboższy krewny uwielbianego Indiany Jonesa. Zmiana tempa i lokalizacji akcji zaskakująca, ale in plus, bo dzięki temu dostajemy klimatyczną i klasyczną walkę o przetrwanie w sercu amerykańskiej pustyni. Są więc obowiązkowe porady co do picia moczu, czy porannej rosy, łapanie grzechotnika, strzelanina w samo południe i znajdowanie skarbu z legendy. Generalnie piach, gorąc i spieczone wargi, czyli to, co tygrysy lubią najbardziej. Równolegle odbywa się rozgrywka Levine'a ze Scopesem, której osią jest ... cyberprzestrzeń. Tak, więc autorzy serwują prawdziwy miszmasz cybertechnothrillera biologicznego z pustynnym surwiwalem. I całkiem nieźle im to wychodzi.

Nie będę się tutaj rozwodził nad mizerną wiarygodnością charakterologiczną bohaterów, bo to nie o to chodzi. Biorę to z dobrodziejstwem inwentarza, w każdym razie mogło być zdecydowanie gorzej. Z początku Carson to nieco ciamajdowaty gość w kitlu, w wolnych chwilach gra na bandżo i jeździ konno, potem przemienia się w lisa pustyni, co to z niejednego pieca przetrwania chleb zajadał, łapie węże, króliki, myli tropy, normalnie skrzyżowanie McGyvera z Dr Housem. Z kolei motywacje Scopesa są dziwne i naciągane, biorąc pod uwagę jak lubi szastać pieniędzmi, no ale to można zrzucić na karb ogólnego dziwactwa i egocentryzmu tego gościa. Intryga też wydaje się być skrojona tępym tasakiem, ale co tam, grunt, że się dobrze czyta, jest problem naukowy, jest klimat pustyni, cyberprzestrzeń (ówczesna nomenklatura, w końcu to połowa lat 90-tych), gra na bandżo, skarb z XVI wieku, węże i szarżujące szympansy.

Najbardziej atrakcyjnym elementem "Laboratorium", są rozważania na temat zysków i zagrożeń płynących z zabawy w inżynierię genetyczną. Kluczowe wydaje się być rozróżnienie inżynierii komórek rozrodczych i somatycznych: te pierwsze wchodzą w skład genomu i są przekazywane z pokolenia na pokolenie, te drugie "służą" danej osobie i umierają wraz z nią. Nie będę podważał, czy tak faktycznie jest, czy nie, bo się na tym nie znam, podział zaproponowany przez autorów wydaje się być wiarygodny i go przyjmuję. Istotne jest jednak to, że krucjata Levine'a nie jest jakąś nieprzemyślaną i awanturniczą przepychanką przeciwko inżynierii genetycznej jako takiej, lecz tylko i wyłącznie ma służyć zapobieganiu ingerowaniu w komórki dziedziczone, tak aby nie doszło do nieopatrzonego poprawienia lub popsucia pracy wykonanej przez Boga. Tak, więc inżynieria komórek somatycznych ok, komórek rozrodczych jest be.

Końcówka jest emocjonująca i logicznie domyka wszystkie wątki. Całościowo "Laboratorium" to porządne, rzetelne czytadło.

Maj Sjowall, Per Wahloo - "Wóz strażacki, który zniknął"

Kryminały pary Maj Sjowall, Per Wahloo czyta się z niekłamaną przyjemnością, w odróżnieniu od współczesnych ślamazarnych i grafomańskich kryminałów ich skandynawskich "dzieci". Zwięzłe, konkretne fabuły, z konkretnymi i żywymi bohaterami. No i intrygi kryminalne trzymające w napięciu do ostatniej strony. Czegóż chcieć więcej.

Tym razem zabrałem się za "Wóz strażacki, który zniknął", którego akcja dzieje się krótko po brawurowym "Śmiejącym się policjancie". Fabuła jest dosyć przeciętna za to powieść zaskakuje... fajnym humorem. Dużo tutaj aroganckiego i agresywnego, a przy tym komicznego śledczego Gunvarda Larssona, mniej nudnego i nijakiego Martina Becka, co wychodzi książce na dobre. Chyba do tej pory najzabawniejsza pozycja z cyklu.

Pozostali bohaterowie również stają na wysokości zadania, umiejętnie definiowani poprzez ich własne czyny, a nie słowa. I tak Hammar dużo gada pustych, ogólnych frazesów, ale generalnie nie wykonuje żadnych konkretnych czynności zawodowych, Ronn ma problemy z logicznym myśleniem, Skacke inteligencję i umiejętności zostawił w piętach, ale mierzy wyżej niż siedzi, z kolei Kollberg ma wszystko w pompie. Warto zwrócić przy tym uwagę, że cechy Skackego i Kollberga znajdują swoje logiczne odzwierciedlenie w wyśmienitej końcówce. Tak dobrego i zaskakującego zakończenia kryminału dawno nie czytałem.

Jednym słowem - kryminał godny przeczytania.

poniedziałek, 18 lutego 2013

Opowieści sieroty t.2 "W miastach monet i korzeni"

Podróż przez "Opowieści sieroty" dobiegła końca, chociaż początek drugiego jej etapu był nieco żmudny i męczący, na co złożyło się wiele czynników pozaksiążkowych. Ale dobrnąłem do szczęśliwego końca, jestem zadowolony i usatysfakcjonowany i prawie wniebowzięty. Całościowo jednak Valente poda, a jej dylogia jest jedną z najlepszych rzeczy fantastycznych, jakie kiedykolwiek czytałem.

Od razu na początek "W miastach monet i korzeni" pojawia się przerażający majstersztyk absurdu i horroru w jednym, czyli monstrum Gonod w ramach opowieści o głodnym panu, "(...) stworzenie złożone wyłącznie z zębów. Cztery nogi były mieszaniną trzonowych, przedtrzonowych, siekaczy. Błysnęły oczy: wilcze kły pożółkłe ze starości. Wielki płaski cios słonia tworzył kręgosłup, a długie kły tygrysie zakrzywiały się w żebra. Stopy były kopytami z zębów; żuchwa zwisała łakomie otwarta, biała i żółta. Twarz delikatna: rząd po rzędzie mlecznych ząbków, perłowych i bladych. Stwór nie miał w sobie niczego, co nie byłoby zębami - pomiędzy zgrzytającymi trzonowcami widziałam pustkę(...)". W tej historii Valente osiąga szczyt autorskiej manipulacji czytelnikiem, czytając byłem jednocześnie zdębiały z przerażenia i rozbawienia, a końcówka wgniata w fotel, kiedy Gonod opowiada o swoich narodzinach: "(...) Ale zębów nie zamknął w relikwiarzu. Wspiął się na zębową górę, która teraz prawie dosięgała sufitu, i położył je na szczycie. Pan był nasycony, a ja się zbudziłem. Białe zęby Małgorzaty wpadły do mojego serca i podniosłem się z kopca, nagi i niepewny niczym noworodek. Maciej wytrzeszczał oczy, gdy stawiałem pierwsze kroki, kopyta zębów klekotały na płytach podłogi. Słaniałem się, w oczach mi się ćmiło - lecz wreszcie ujrzałem go wyraźnie, a za nim wiklinowe ciało. Ujrzałem go i zgłodniałem. (...) - Połknąłem go w całości, z kośćmi i zębami. Wciąż byłem głodny, odwróciłem się więc w stronę wiklinowej kobiety, która niegdyś była Małgorzatą, i spojrzeliśmy na siebie, oko z gałązek i oko zębowe. Nie chciałem jej pożreć. Była moją siostrą, oboje poczęliśmy się z głodu. Dlatego wyskoczyłem z dworu na wzgórzu, teraz ciemnego, ciemnego jak skała na kamieniu, i zabrałem z sobą swój głód. To wszystko, czym jestem. Jestem głodem, a głód jest mną. Razem szukaliśmy rzeczy dość wielkich, żeby się nasycić. (...)" Ciary idą po plecach przy takiej literaturze.

W drugim tomie "Opowieści sieroty" kontynuujemy wędrówkę poprzez jeden z najbardziej pokręconych światów fantasy w dziejach literatury. Valente prześciga samą siebie w wymyślaniu dziwów i potworów i niesamowitych historii. Tym razem opowieści dodatkowo szokują brutalnością i horrorem. Gdzieś między wierszami można odczytać, że akcja dzieje się sporo czasu po wydarzeniach "W ogrodzie nocy", a sam świat przedstawiony pławi się tym razem w niezdrowej dekadencji wynaturzenia i upadku. Pod tym względem Valente tworzy mocno sugestywne, boschowskie obrazy degrengolady, smutku i nostalgii za utraconym. 

Cieszy to, że w subtelny i zawoalowany sposób powoli i nieubłaganie zazębiają się opowieści z pierwszego tomu. I tak w "W miastach monet i korzeni" znajdujemy dopełnienie losów dziewczyny-gąski, ognistego ptaka, Gwiazdy-Węża, czy też rozwinięcie zasygnalizowanych "W ogrodzie nocy" opowieści, takich jak historia bazyliszka, nawet selkie ponownie przemyka gdzieś ukradkiem jako epizodyczna foka.

Zazwyczaj przeszkadza mi to, że autor ułatwia sobie zadanie, tworząc świat bez widocznych reguł. W tej sytuacji może wymyślić cokolwiek, gdyż i tak będzie się to kupy trzymało, skoro nie ma fundamentów, chaos to chaos. Czytając epopeję Valente też wielokrotnie zgrzytałem zębami ze złości na coraz to bardziej nielogiczne i nietrzymające się kupy historie i stwory, ale gdzieś cały czas jarzyła się podświadomość, że się mylę, że na mocno niewyraźnym, muśniętym poziomie, przedstawiony świat jest jak najbardziej spójny. I tak się faktycznie dzieje, bo gdy dotarłem do ostatniej opowieści, historii sieroty, wiedziałem, że miałem właśnie do czynienia z dziełem wyśmienitym, z czymś wyjątkowym i niepowtarzalnym, zaiste prawdziwą ucztą wyobraźni.

"W miastach monet i korzeni" jest odrobinę gorszą powieścią aniżeli "W ogrodzie nocy", ale to tylko z moich subiektywnych powodów (np. bardzo chciałem się dowiedzieć, co się stało z tym całym przerażającym Gonodem, którego absolutnie nieodwracalna, niszczycielska siła jawiła się w pewnym momencie jako prawdziwy armaggedon, więc jego nagłe zniknięcie ze sceny bez wpływu na dalsze losy świata jest jakimś niedopełnieniem konstrukcji świata przedstawionego).

Oczywiście zasadnicza ocena należy się przede wszystkim całości dylogii, a ta jest bardzo dobra z plusem. Historia sieroty się bardzo ładnie wyjaśnia, a to ona odgrywa tutaj kluczową przecież rolę. Pomimo tego, że zakręcony i szalony w wielu miejscach, to porwał mnie ten baśniowy świat Valente, nie tyle domniemaną poezją, co zwyczajnie wciągającą i ujmującą swoim wyjątkowym klimatem akcją. Warto było poświęcić te kilkanaście wieczorów na wędrówkę po krainie upadłych Gwiazd.

czwartek, 14 lutego 2013

Czytadełko dla każdego

Po Ziemkiewiczu kolejną moją lekturą autobusową został Neil Gaiman, ze swoją "Księgą cmentarną". Valente zdecydowanie wymaga spokoju i warunków do zagłębienia się w magiczny świat Gwiazd, gwar i smród miejskich autobusów się do tego nie nadają. Do tej pory Gaiman nie zrobił na mnie tak dobrego wrażenia, jak wszem i wobec budzi wśród szerszego grona czytelników. Owszem sprawne czytadła tworzy, ale nic ponadto, do przeczytania i zapomnienia. I podobnie jest w sumie z "Księgą cmentarną".

Już początek powieści wzbudził we mnie konstatację. Oto mały, raczkujący szkrab ucieka przed zawodowym zabójcą na cmentarz. Próbując wyjaśnić zbieg okoliczności, jaki do tego doprowadził, Gaiman popełnia dosyć istotny błąd logiczny, oto bowiem bobas "(...)na czworakach wypełzł z pokoju. Schody wiodące w górę były groźne i trudne, nie opanował jeszcze do końca umiejętności wspinaczki. Już dawno jednak odkrył, że schody prowadzące w dół są proste(...)" i kawałek dalej "(...)dziecko przekroczyło z lekkim wahaniem próg domu. (...) a potem z rosnącym zdecydowaniem i szybkością chłopczyk podreptał w górę zbocza (...)". No hello, panie Gaiman, coś tu się kupy nie trzyma :).

Ale jeżeli przymknie się oko na te i inne niedorzeczności (przez iks lat nikt nie widzi chłopca żyjącego na cmentarzu w środku miasta, na czym polega to, że chłopiec widzi zmarłych, a inni ludzie nie widzą), przyjmie się z dobrodziejstwem inwentarza całą naiwność i prostotę, infantylność wręcz frazy Gaimana, to lektura "Księgi cmentarnej" dostarcza całkiem przyjemnych wrażeń. Czyta się to to szybko, w zasadzie bezpretensjonalnie i pozostają potem miłe wrażenia, takie poczucie lekkości. 

Fabuła jest dosyć uboga, niewiele mamy tu urozmaiceń. Rozdziały są bardziej opowiadaniami, aniżeli spójną całością. Chyba się Gaimanowi nie chciało rozwijać bardziej pomysłu na "Księgę cmentarną". Ot jest sobie chłopiec, jest tajemniczo-tajemnicza organizacja z tych podziemnych, co to kryją się w zakamarkach rzeczywistości, jest również mocno przetrzebiona organizacja obrońców, tutaj hardo zwana Ogarami Boga. Tenże chłopiec dojrzewa, w tym czasie miewa standardowe przygody, które się standardowo kończą, opakowane w koncepcję cmentarzową. Miłe jest pojawienie się Smoczej Jamy ze Wzgórza Wawelskiego jako jednej z epizodycznych lokalizacji "Księgi cmentarnej". Widocznie to jakiś ukłon autora w stronę polskiego czytelnika.

W każdym razie miło się czytało w autobusie, wystarczyły 4 dni po 30 minut dziennie, żeby sobie z "Księgą cmentarną" poradzić, nieco lepsza od "Koraliny", na podobnym poziomie, co przereklamowani "Amerykańscy bogowie".

wtorek, 12 lutego 2013

Rafał Ziemkiewicz show, czyli pisarz politycznie zaangażowany

Uff! Nareszcie skończyłem męczarnie z prozą Rafała Ziemkiewicza. Niewiele brakowało, a wyszłoby jak przy "Herrenvolk" Uznańskiego - zwyczajnie nie dałbym rady. Jaka to kolosalna różnica jakościowa z czytaną równolegle Catherynne Valente.

Rafał Ziemkiewicz jaki jest, każdy widzi. Mocne, ideologiczne zaangażowanie polityczne, przesiąknięta tymże literatura. Nie mam żadnej ochoty na zapoznanie się z jego najnowszymi dziełami typu "Michnikowszczyzna", miałem jednak nadzieję, że jego nagradzana Zajdlami twórczość z lat 90-tych, czyli "Śpiąca królewna" i "Pieprzony los kataryniarza", będą do strawienia. Swoją wątłą nadzieję opierałem na jedynym dotychczas doświadczeniu z prozą Ziemkiewicza, a mianowicie opowiadaniem "Tańczący Mnich" w ramach Wizji Alternatywnych 2, które było całkiem całkiem.

Niestety zapodany dwupak-wznowienie od Fabryki Słów, to pozycje słabe, infantylne, stworzone przez autora, którego wyobrażenia o otaczającym świecie są charakterystyczne dla patriotycznego piętnastolatka, który ideały dojrzewającego młodzieńca zderza z cynizmem rzeczywistości i, nie mogąc się z wynikiem tej konfrontacji pogodzić, wyraża swój niedojrzały ból poprzez skarlałą formę artystyczną, tworząc spiskowe teorie dziejów. Tragicznie wygląda u Ziemkiewicza kreacja wątków miłosnych, które są żenujące. To już pewnie lepiej o miłości napisałby jakiś ksiądz. Z kolei jeśli idzie o wątki geopolityczne, to są charakterystyczne dla znanego wszem i wobec publicysty skrajnej prawicy Rafała Ziemkiewicza, tutaj dla niepoznaki opakowane w sztafaż virtual reality, który nomen omen stoi na tragicznym poziomie. Ziemkiewicz żongluje pojęciami środowiskowymi, ale jakoś tak pretekstowo, nieumiejętnie, jakieś to sztuczne i wydumane, byleby tylko usprawiedliwić tę całą gadkę polityczno-społeczną, której jest od groma i trochę.

I dałoby się jeszcze te wady jakoś przeżyć, gdyby pozycje Ziemkiewicza nie były tak śmiertelnie ślamazarne i nudne. W "Pieprzonym losie Kataryniarza" absolutnie nic się nie dzieje, nuda panuje niemiłosierna, przytłaczają dywagacje typu ta w wykonaniu pomnika Zygmunta Wazy na Placu Zamkowym na temat tego, że dzieje się coraz gorzej z otaczającym światem, a sam Zygmunt toleruje bez mrugnięcia okiem srające na niego ptaki, bo i tak mu wszystko jedno (serio?!), zaś w "Śpiącej królewnie" dzieje się może przez 5 stron, reszta to stojące na niskim poziomie przemyślenia, prezentujące żenująco naiwny i zawstydzająco prostacki i kołtuński światopogląd autora. Za co te Zajdle, ja się pytam?

Nie lubię takiej literatury, zwłaszcza fantastyki, która tylko fantastykę udaje, która pod sztafażem s-f przemyca w niezbyt wysublimowany sposób prywatne poglądy autora, narzuca niejako jego punktu myślenia. Taka zaangażowana literatura może się podobać jedynie tym, którzy nie tylko podzielają poglądy autora, ale podzielają je z równą jemu zapalczywością i energią. Takie instrumentalne traktowanie fantastyki jak czyni Ziemkiewicz w "Pieprzonym losie kataryniarza", szczególnie pod kątem bieżącej sytuacji geopolitycznej Polski w połowie lat 90-tych jest zwyczajnie obrzydliwe i nie zasługuje na aprobatę. Tym bardziej otrzymanych nagród. Bohaterowie to kukły deklamujące poglądy prawicowe Ziemkiewicza, co najbardziej absurdalne, jednym z takich drugoplanowanych postaci jest .... pomnik króla Zygmunta na Placu Zamkowym! 

Do czego sprowadza się proza Ziemkiewicza przedstawiona w recenzowanym dwupaku? Do tego, że jest wielki spisek przeciw Polsce, tak wielki, że nikt tego nie kontroluje, a głupie Polaczki jeszcze chętnie kładą głowy pod topór. Problem polega na tym, że w tej powieści nic się nie dzieje, bohaterowie albo siedzą albo stoją, deklamują sobie WIELKIE PRAWDY, a to wszystko serwowane z cynizmem skrajnej prawicy, która nie przyjmuje żadnych argumentów. Cierpi na tym fabuła, cierpi fantastyka, cierpi czytelnik, zmuszony przyjąć określony punkt widzenia. Niedobrze się robi.  

Szkoda więcej słów na polityczna agitkę fantastyczną autorstwa Ziemkiewicza. Mógłbym co prawda wejść z autorem w polemikę co do tego, co uważam za patriotyzm, ale w tej recenzji oceniam akurat fantastykę, a nie przemycane przez Ziemkiewicza za jej pretekstem odczucia ojczyźniane, więc na tym poprzestanę.

niedziela, 10 lutego 2013

Opowieści sieroty t.1 "W ogrodzie nocy"

Seria Uczta Wyobraźni zajmuje szczególne miejsce w moich literackich zapatrywaniach. Seria ta stanowi symboliczną wisienkę na torcie wydawanej w Polsce fantastyki sensu largo, rozumianej jako nielinearne spojrzenie na otaczającą nas rzeczywistość. Wydawana od 2006 roku z częstotliwością kilku egzemplarzy na rok w pięknej, atrakcyjnej szacie graficznej obejmuje dzieła pisarzy różnorodnych, ale których z założenia łączy jedno - szczególna kreacja świata przedstawionego.

Założenie to różnie się sprawdza. Taką "Rzekę bogów" Iana Mcdonalda, "Wieki światła" Ian Macleoda, czy "Palimpsest" Catherynne Valente mogę z czystym sercem polecić, gorzej już wypada wymieniony Macleod w swoich "Podróżach. Pieśni czasu". Kilka pozycji już przeczytałem, większość mnie zachwyciła.

Z Catherynne Valente miałem do tej pory przyjemność przy "Palimpseście", dziele pomysłowym i wciągającym, aczkolwiek lekko rozczarowującym. Tak swoje wrażenia tuż po lekturze "Palimpsestu" opisałem zwięźle na jednym z portali:
"Pierwsze skojarzenie po lekturze - poetyckie spojrzenie na Matrix. Drugie skojarzenie - wyeksploatowana do granic możliwości koncepcja przechodzenia do innego świata (z klasyczną "Alicją po drugiej stronie lustra" na czele). Trzecie skojarzenie - oniryczność Tima Burtona. Niemniej lektura bardzo przyjemna, czyta się to sprawnie, wspaniała stylizacja języka, takowy koncept i jego perfekcyjna realizacja, ale zachwycony nie jestem. Co najwyżej przyklaśnięcie i satysfakcja z obcowania z czymś naprawdę dobrym, wyrastającym ponad przeciętność, jednakże nie wybitnym. Zachwyty w większości recenzji nieco na wyrost." Dodam zachwyty, które na dłuższą metę szkodzą książce, bo windują oczekiwania odbiorcy na niebotyczny poziom, któremu potem powieść nie jest w stanie sprostać. Stąd moje wówczas rozczarowanie skądinąd dobrą i wartą przeczytania książką.

Tym razem sięgnąłem po jeszcze bardziej osławioną w zainteresowanych kręgach czytelniczych dylogię "Opowieści sieroty" tejże autorki. Stylizowana na zbiór baśni tysiąca i jednej nocy dylogia stanowi niesamowitą podróż przez świat magii i dziwów, opowiedzianą w formie krótkich relacji poszczególnych bohaterów. Muszę przyznać, że tom 1 "W ogrodzie nocy" mnie zachwycił, aczkolwiek nie wszem i wobec chwaloną domniemaną poetyckością powieści (z tym w trakcie czytania różnie bywa), lecz wciągającą, pomysłową i przede wszystkim zazębiającą się w zaskakujący sposób mozaiką losów postaci, z których każde kolejne wydaje się bardziej zakręcone i nieprawdopodobne niż poprzednie. I tak mamy tutaj do czynienia z takimi oryginałami jak żyjące Gwiazdy, jednonogi, panny-bestie zamknięte w wieży, selkie, potwory wielkie jak kontynent, gryfy, magyry, leukrotty, ogrodniczka-córka drzewa, nekromanta, ognisty ptak, psi mnisi itd. Cała ta menażeria zaludnia świat z bajki-koszmaru, którego istnienie zawdzięczamy tatuażom na powiekach tajemniczej sieroty. Oczywiście pełnię zachwytów będę mógł wyrazić dopiero wtedy, gdy w tomie 2 wyjaśnią się w końcu losy sieroty i słuchającego jej księcia oraz losy świata, w którym dzieją się opowiadane historie. Już teraz widać, że świat ten żyje, wciąga swoją głębią i, co najbardziej zaskakujące w sumie i pozytywne, swoim unikalnym klimatem, o który we współczesnych powieściach fantasy zazwyczaj trudno.

Lubię, kiedy autor utrudnia sobie zadanie, kiedy podejmuje wyzwanie. Uwielbiam, gdy podjęty wysiłek i próba zaprezentowanie odbiorcy ciekawego i wciągającego swoją pomysłowością dzieła niemal całkowicie się udaje (niemal, gdyż potrzeba kropki nad 1, o czym przekonam się po drugim tomie). 

"W ogrodzie nocy" nie jest oczywiście powieścią idealną. Poziom poszczególnych historii jest różny, i tak od absolutnie zachwycających opowieści ogrodniczki, gryfa, nekromanty, Tomomo i króla, po przeciętne dzieje bladej dziewczyny, czy handlarza skór. Całość jednak wypada bardzo dobrze i jest to z całą pewnością syta uczta wyobraźni. Tymczasem z wypiekami na twarzy rozpoczynam czytanie tomu drugiego "W miastach monet i korzeni".

wtorek, 5 lutego 2013

Marcin Mortka "Miasteczko Nonstead"

Pomysł niezły, zabrakło zwyczajnego talentu pisarskiego, tak można krótko podsumować "Miasteczko Nonstead" Marcina Mortki. Generalnie jednak, jak na produkt via Fabryka Słów, to było zaskakująco nieźle.

Największym plusem, chyba nie do końca świadomym, jest postać głównego evila, która pojawia się w całej swej okazałości dopiero na ostatnich kartach powieści. Przede wszystkim przez swą tajemniczość. Sama intryga też jest niczego sobie, chociaż drażni momentami brak wyjaśnienia wszystkich zagadek, trochę na zasadzie celowego przemilczenia. Pomysł z "piekielnym" forum z początku wywołuje uśmiech politowania, by w końcówce przekonać do siebie.

Co do postaci, to główny bohater początkowo niezmiernie irytuje, by potem zyskać sporo sympatii, kiedy w końcu wyjaśnia się, dlaczego podejmuje takie, a nie inne decyzje życiowe. Inne postaci są w miarę logiczne i większość ich zachowań daje się sensownie wytłumaczyć.

Największym minusem "Miasteczka Nonstead" jest Marcin Mortka. Głównym założeniem powieści miał być strach, tymczasem przez nieudolność pisarską autora tego strachu nie za bardzo daje się odczuć. Dopiero w końcówce pojawia się istotne napięcie i rumieńce na twarzy, ale to głównie zasługa sporej dynamiki akcji, aniżeli umiejętności budowania nastroju pisarza.

Nieco mniejszą wadą jest umieszczenie akcji w amerykańskim miasteczku przez polskiego autora. I potem relacje między bohaterami wyglądają trochę jak wizyta polskiego inteligenta na polskiej prowincji.

Fajna jest też klimatyczna, choć nieco łopatologiczna okładka.

Taka właśnie nierówna jest powieść Marcina Mortki, ale myślę, że jak na ogólną mizerię produktów Fabryki Słów, to "Miasteczko Nonstead" zasługuje na drobne wyróżnienie.

piątek, 1 lutego 2013

Paweł Matuszek - "Kamienna ćma"

Tak zakręconej i nieczytelnej w swej treści książki to dawno nie czytałem. Łatwiej powiedzieć, czym "Kamienna ćma" Pawła Matuszka nie jest - nie jest z pewnością powieścią dla dzieci, może być czytana przez młodzież. Ale o czym jest "Kamienna ćma", tutaj mam już poważny problem ze sprecyzowaniem własnych wniosków.

Generalnie podobało mi się. Matuszek fajnie pisze, frazę ma płynną, bohaterów tworzy dosyć łatwo, chociaż w większości to chodzące kukły. Pies jest pogrzebany w fabule, w założeniach świata przedstawionego, z początku zostałem wciągnięty w magnetyczną wizję autora, by na końcu, dosyć już zmęczony totalnym zakręceniem i nieczytelnością tego, co się dzieje, zakrzyknąć: WTF?!

Dlatego też nie jestem w stanie napisać dwóch, trzech sensownych zdań odnoszących się do samej fabuły. Ot jest sobie jakiś Beddeos z mechanicznym Tyfonem, siedzą sobie w granicznej wieży w świecie Usima i zaczynają się dziać coraz dziwniejsze rzeczy. Matuszek używa mnóstwa neologizmów, których znaczenia nie wyjaśnia, które następnie są uszczegóławiane, i tak brnąłem za autorem w nieznane, coraz bardziej będąc zagubionym w otaczającym mnie świecie. Problem sprowadza się do tego, że brakuje w tych wszystkich ekstrapolacjach Matuszka punktu odniesienia dla wyobraźni. Autor nie pomaga w żaden sposób zrozumieć tego, co się dzieje na kartach powieści. Im dalej w las ratunek nie przychodzi, pomimo tego że z czasem jest coraz bliżej końca, aż ostatecznie nie wyjaśnia się nic, poza ogólną konstatacją, że gdzieś po drodze się zgubiłem, chociaż byłem bardzo uważny. To jest bardzo fajne, że akcja jest dynamiczna, zaskakująca, nie można się nudzić, dużo ciekawych pomysłów, napisanych żywym językiem, ale chciałbym się też nią trochę przejąć, poczuć jakąś więź, jakieś odniesienie, ale nic z tego. Czuję się tym wszystkim rozczarowany, stworzył sobie Matuszek świat, wydał książkę, ale mnie jako czytelnika do zabawy nie zaprosił, chociaż chciałem wziąć czynny udział.

Pod względem formalnym książka prezentuje się oryginalnie i pozytywnie, chociaż może zmylić potencjalnych, niezorientowanych adresatów, jako powieść dla dzieci. Ciekawym rozwiązaniem jest brak zjustowanego tekstu, co sprawia dosyć ciekawe wrażenie podczas czytania. Rysunki są klimatyczne, otoczka "Kamiennej ćmy" zdecydowanie na plus. Szkoda, że merytorycznie nie do końca wszystko zagrało jak należy.