wtorek, 27 maja 2014

"Na straży Świata czarownic" ocena 8/10 (tomy 26-27) - zamknięcie cyklu

"Na straży Świata czarownic" tom 26 
"Zamknięcie bram" tom 27
Na wstępie koniecznie muszę zwrócić uwagę na największy skandal wydawniczy, z jakim się w życiu spotkałem. Często zdarza się w naszym kraju, że utwór nie jest wydawany w formie adekwatnej do zamierzenia autora. Nagminnie zjawisko to można było obserwować w latach 90-tych, gdzie wolny rynek książki dopiero się kształtował, a liderem w wydawaniu książek "po łebkach" było wydawnictwo Amber (np. genialny "Hyperion" został wydany sztucznie w dwóch tomach). "The warding of witch world" Andre Norton to zamknięta, integralna całość, takie było zamierzenie autorki i taki jest zakres jej autorskich praw osobistych do tego utworu. Zgodnie bowiem z art.16 ustawy z dnia 4 lutego 1994 roku o ochronie praw autorskich i prawach pokrewnych autorskie prawa osobiste chronią nieograniczoną w czasie i niepodlegającą zrzeczeniu się lub zbyciu więź twórcy z utworem, a w szczególności prawo do nienaruszalności formy utworu oraz jego rzetelnego wykorzystania. Prawo to jest nazywane prawem do integralności utworu. Sensem tego przepisu jest pozostawienie pełnego prawa kształtowania formy utworu jego twórcy. Poszanowaniu tego naturalnego prawa służy także art. 49 ust. 2 tej ustawy, zakazujący następcy prawnemu, choćby nabył całość autorskich praw majątkowych, czynić zmian w utworze - bez zgody twórcy. Zewnętrzna ingerencja w formę jest dopuszczalna tylko wtedy, gdy spełnione są równocześnie dwa warunki: zmiany są spowodowane oczywistą koniecznością oraz twórca nie miałby słusznej podstawy im się sprzeciwić (np. oczywiste błędy merytoryczne lub techniczne). Jeżeli publiczne udostępnienie utworu następuje w nieodpowiedniej formie albo ze zmianami, którym twórca mógłby się słusznie sprzeciwić, może on po bezskutecznym wezwaniu do zaniechania naruszenia odstąpić od umowy lub ją wypowiedzieć, zachowując prawo do wynagrodzenia określonego umową. 
Należy w tym miejscu podkreślić różnicę pomiędzy prawami osobistymi do utworu (m.in. prawo do jego integralności), a prawami majątkowymi. Wydawnictwo kupując utwór nabywa do niego tylko prawa majątkowe, w dodatku strony takiej umowy określają ściśle pola eksploatacji utworu (tutaj to może być np. prawo do wydania powieści w języku polskim i na rynku polskim, ale już niekoniecznie na rynku czeskim). "The warding of witch world" został wydany w naszym kraju w 1997 roku, co jednoznacznie wskazuje, że wydawnictwo Amber było już zobowiązane do stosowania ww. przepisów ustawy. Tymczasem Amber nie tylko sztucznie podzielił powieść na dwie części ("Na straży świata czarownic" kończy się w środku akcji dotyczącej uwięzienia Kethana w jednym z ognisk złej mocy), to nadto od początku "Zamknięcia bram" Amber rozpoczął od nowa numerację rozdziałów! Jest to skandaliczne naruszenie integralności formalnej utworu (zmiana numeracji rozdziałów), z drugiej zaś ingerencja w jego treść (rozdzielenie na dwa tomy w środku konkretnej akcji). Nie należy przy tym zapominać o innych rzeczach jak m.in. interes polskiego czytelnika, który zwyczajnie głupieje, kiedy fabuła kończy się nagle w środku akcji i musi czekać kilka miesięcy, aby wydawca łaskawie wydał dokończenie integralnej powieści lub też, patrząc w skali makro, spadek zaufania czytelnika do polskiego rynku książki lub nawet odchodzenie z niego czytelników. Konsekwencje skandalicznych praktyk mogą być dalekosiężne. W związku z tym, że ochrona autorskich praw osobistych jest nieograniczona w czasie, spadkobiercy Andre Norton mogliby skutecznie dochodzić od wydawnictwa Amber roszczeń wynikających z naruszenia integralności "The warding of the witch world". 
Z wyżej wymienionych powodów, niezależnie od bandyckich metod wydawniczych polskiego wydawcy, recenzowane dzieło Andre Norton należy oceniać jako jedną, zamkniętą całość. Dlatego w dalszej kolejności, dla zaznaczenia, że moje uwagi odnoszą się do jednolitej powieści, będę posługiwał się angielskim tytułem "The warding of witch world". Tyle tytułem przydługiego wstępu.

"The warding of witch world" stanowi epickie zakończenie całego cyklu. Powieść zbudowana jest jakby na zasadzie wcześniejszych kronik świata czarownic - składa się z trzech prologów, które następnie rozwijają się w trzy odrębnie prowadzone opowieści, pomiędzy nimi są interludia, a całość kończy się epilogiem. Z jednej strony stanowi to pewną zaletę związaną z precyzyjnym wyszczególnieniem poszczególnych fabuł, bardziej jednak rozczarowuje utratą potencjału tkwiącego w równoległym prowadzeniu tych i jeszcze może kilku wątków. No i sprawia nieco sztuczne wrażenie. Przede wszystkim cierpi na tym dramaturgia i rytm powieści, bo mamy po trzykroć zawiązań akcji, ich rozwinięć i kulminacyjnych batalii z siłami zła. Nie żebym jakoś specjalnie psioczył, to co dostałem, też było spoko, tylko zawsze mogło być lepiej. Z tych minusów właśnie wynika też tylko ocena 8/10.
Pomijając jednak formę, treść zasadniczo wynagradza wiele wynikających z tego minusów. Poprzez całą powieść przewija się mrowie pierwszo i drugoplanowanych postaci z wcześniejszych książek cyklu, co sprawia, że bez ich przeczytania ani rusz z ogarnięciem wszystkich postaci i ich roli w uniwersum. Nie wymieniając wszystkich są to m.in. Kerovan, Joisan i ich dzieci, Elys, Jervon, Eydryth, Alon (trylogia Gryfa, "Tkaczka pieśni", opowiadania), tajemnicza kobieta-ptak  z "Klątwy Zarsthora", Herrel, Gillan, Kethan, Aylinn, Ibycus ("Rok jednorożca", "Lampart", trylogia Gryfa, opowiadania), Simon Tregarth, Jealithe, ich dzieci, wnuki, Hilarion, Dahaun, Koris, Loyse (cały podcykl o Estcarpie i Escore, "Port umarłych statków"), Duratan, Nolar, Morew (wszystkie powieści z cyklu, gdzie pojawia się Lormt), Kasarian, Mereth ("Magiczny kamień"), Eleeri i Kepliany z "Klucza Keplianów", mała wiedźma z "Sokolej magii", Uta ("Klątwa Zarsthora"), Tursla i Simond ("Siostra piasku") i inne pomniejsze. Oprócz tego pojawia się mrowie nowych postaci, z których niektóre są pierwszoplanowymi bohaterami poszczególnych segmentów (Keris Tregarth, Liara w pierwszym segmencie, czy też Lattyjczycy w trzecim). Robi wrażenie, jednak epickość nie wynika li tylko z nagromadzenia bohaterów cyklu, ale przede wszystkim z globalnej osnowy fabularnej. Akcja obejmuje swym zasięgiem dosłownie cały świat przedstawiony, od krańców zachodnich Wielkiego Pustkowia na kontynencie High Hallack, po północne i południowe rubieże kontynentu wschodniego. Oprócz tego istotność rozgrywanych wydarzeń dla świata przedstawionego jest fundamentalna, co także znacznie wpływa na rozmach i epicki klimat powieści.
Co do fabuły to skupia się ona na poszukiwaniu bram do innych światów w celu ich ostatecznego zamknięcia, tak aby nie było już żadnych inwazji i różnorodność ludów świata czarownic mogła żyć w zgodzie i harmonii. Oczywiście autorka nie była w stanie przedstawić wszystkich wypraw w celu poszukiwania bram, skoro przez cały cykl przewinęło się z kilkadziesiąt bram. Dlatego Norton skupiła się przede wszystkim na trzech najistotniejszych, przez które mogłoby przejść największe zło, a gdzieś w didaskaliach wspomina o innych wyprawach. 
W każdym razie pierwsza z tych historii prowadzi nas na niezbadane rejony interioru. W "Porcie umarłych statków" akcja zaprowadziła nas na południe od Karstenu, tym razem wiedzie jeszcze dalej na południowy wschód do zapomnianego miasta. Spośród wcześniejszych bohaterów cyklu w tej wyprawie biorą udział mała wiedźma z "Sokolej magii" oraz Eleeri z "Klucza Keplianów". Skład ekipy uzupełniają syn Kyllana Tregartha, siostra Kasariana z "Magicznego kamienia", jacyś Sokolnicy, Kepliany, jeden Renthan i kuce. Eka zacna, szkoda tylko że nieźle poprowadzoną akcję ze świetnym klimatem interioru psuje słabiutka końcówka tego wątku. Szast plast przybywa mag i w dwa akapity zamyka groźną bramę, przez którą już się pchają jacyś naziści. 
Drugi wątek jest najlepszy. Oto akcja przenosi się do Arvonu, gdzie zaczynają szumieć magowie i mędrcy ze Stanicy Howell, takiego Lormtu ciemności. Wątek ten został już zasygnalizowany w "Tkaczce pieśni", tutaj wychodzi na pierwszy plan. Do walki ze złem staje eka z gniazda Gryfa wzmocniona bohaterami "Lamparta". Na pierwszy plan wysuwa się Kethan, wtórują mu jego przybrana siostra Ailinn oraz syn Kerovana i Joisan, następnie starożytny mag Ibycus, do spółki przybierają sobie miejscowy ludek i dawną kochankę Ibycusa. W takim składzie wyruszają w pościg za magami zła na najdalsze zachodnie krańce Ziem Spustoszonych, po drodze spotykając kotkę Utę znaną z "Klątwy Zarsthora", która kryje w sobie niejedną tajemnicę. W tym pościgu bohaterowie docierają do morza graniczącego z zachodnią częścią kontynentu High Hallack. Cała akcja jest wyśmienicie rozpisana, trzyma w napięciu od początku do końca i jest świetnie podsumowana epickim finałem. 
Był skwar południa, były piaski pustyń zachodnich, no to ostatni wątek z kolei to podróż na północ, do krainy wiecznych lodów. Jest to wątek najbardziej klimatyczny ze wszystkich, a sama koncepcja bramy oraz "zło", z którym bohaterowie walczą najoryginalniejsze z całego cyklu. Nasi bohaterowie to Simond i Tursla, znani wcześniej tylko ze skromniutkiego opowiadania "Siostra piasku" oraz nowe postaci takie jak czarownica Frost, Sulkarczycy, czy też dwoje przedstawicieli ludku żyjącego na północ od Alizonu. Wątek ten jest ściśle związany z genezą samych Sulkarczyków, rasy przewijającej się na drugim planie przez cały cykl. Fabuła momentami średniawa, ale za to zakończenie jest wyjątkowo epickie i klimatyczne. 

W ten sposób zakończyła się moja czteromiesięczna przygoda z cyklem Świat czarownic. Generalnie cykl bardziej dla młodzieży, mnie wiele rzeczy tutaj przeszkadzało, co oczywiście nie znaczy, że nie czerpałem przyjemności z lektury, chociaż były też momenty, kiedy niemiłosiernie się męczyłem ("Na skrzydłach magii", większość opowiadań). Nie jest to szczytowe osiągnięcie światowej fantasy, cykl mocno nierówny, więcej powieści rozczarowuje, jest kilka wybornych, jedna kompletna ("Tkaczka pieśni"). Zwraca przy tym uwagę, że słaby jest paradoksalnie pierwszy podcykl, najlepiej wyszła seria o Arvonie i High Hallack, najgorzej zaś opowiadania różnych autorów i niektóre żenujące powieści z podcyklu o Kronikach Świata czarownic. Podsumowując jednak jestem zadowolony, że udało mi się skończyć i naszła mnie ochota na kolejne cykle literackie.

niedziela, 18 maja 2014

Andre Norton - Kroniki świata czarownic (tomy 18-25 cyklu)

Trzecim elementem serii o Świecie czarownic jest podcykl o wdzięcznym tytule "Kroniki Świata czarownic", nazywany inaczej opowieściami Wielkiego Poruszenia (angielskie "The Turning"). Wielkie Poruszenie to była zaznaczona jedynie marginalnie w "Trojgu ze Świata czarownic" operacja wielkiej magii czarownic z Estcarpu polegająca na potężnych zmianach geologicznych na granicy Estcarpu i Karstenu, mająca na celu powstrzymać marsz armii Karstenu na Estcarp. Co zabawne nazwa Wielkie Poruszenie została użyta po raz pierwszy dopiero w "Strzeż się sokoła", a sama koncepcja zyskała z rozwojem cyklu fundamentalne znaczenie dla mitologii świata przedstawionego. Mitologia ta zasadza się na banalnym założeniu, że Wielkie Poruszenie poruszyło nie tylko góry i doliny, ale także obudziło drzemiące moce w całym Świecie czarownic, przez co można było bez kozery stworzyć kilkanaście nowych powieści cyklu. Wszystko nagle zyskało globalnego znaczenia, lokalne sprawy opisywane w pojedynczych opowieściach jawią się jako elementy większej całości, czego symbolicznym przykładem była "Tkaczka pieśni", której akcja łączyła w sobie wątki podcykli o Estcarpie i Arvonie. 
Nie może więc dziwić, że Wielkie Poruszenie stało się oficjalnym tytułem trzeciego z podcykli Świata czarownic. Norton wpadła na ten pomysł po wykorzystaniu do potencjału poprzednich podcykli oraz w większości słabych zbiorów opowiadań różnych autorskich przybłędów. Zaprosiła do współpracy kilka autorek, które pisały wcześniej opowiadania, efektem czego było odświeżenie konwencji oraz podkreślenie spójności świata przedstawionego, najważniejszego w końcu elementu każdej długiej serii literackiej. Na Kroniki Wielkiego Poruszenia składają się trzy omnibusy i trzy powieści, z czego ostatnia (napisana samodzielnie przez Norton w podeszłym wieku!) stanowi z założenia epickie zakończenie całego cyklu, ale o tym napiszę w odrębnym poście, formalnie wieńczącym moją przygodę ze Światem czarownic. Na Kroniki składają się następujące pozycje (za encyklopediafantastyki.pl):
  • 1 Storms of Victory (1991), w Polsce wydane jako dwa tytuły:
    • Port of Dead Ships
    • Seakeep
  • 2 Flight of Vengeance (1992), w Polsce wydane jako dwa tytuły:
    • Exile 
    • Falcon Hope 
  • 3 On Wings of Magic (1994), w Polsce wydane jako dwa tytuły:
    • We The Women
    • Falcon Magic 
  • 4 The Key of the Keplian (1995)
  • 5 The Magestone (1996) 
  • 6 The Warding of the Witch World (1997), w Polsce wydane w dwóch tomach:
    • Na straży Świata Czarownic
    • Zamknięcie Bram
Wspólnym mianownikiem spajającym podcykl o Wielkim Poruszeniu jest postać kronikarza Duratana z Lormtu, poznanego w "Tkaczce pieśni". Zadaniem Duratana jest zbieranie opowieści z całego świata, tak aby istniały dowody na wydarzenia spowodowane Wielkim Poruszeniem. Całkiem zgrabny i świetny w swej prostocie pomysł, który w dodatku wzmocniono koncepcją omnibusów, czyli dwóch odrębnych historii połączonych osobą Duratana. Historie te są we wszystkich trzech omnibusach całkowicie odrębne, co zapewne zaważyło na tym, że polski wydawca postanowił podzielić je dla większego zysku na odrębne powieści. Nie mnie w to wnikać, mam wątpliwości, czy taki podział nie narusza praw autorskich do integralności utworu, niemniej oczywistymi ujemnymi konsekwencjami tego stanu rzeczy dla polskiego czytelnika jest z jednej strony brak możliwości wglądu w pierwotny zamysł Norton, z drugiej zaś takie kwiatki jak np. zakończenie "Portu umarłych statków", gdzie mamy kilka akapitów wstępu do .... "Morskiej Twierdzy". Ni przypiął, ni przyłatał, ale taki już los amatorów książek w Polsce. 
Ok, popsioczyłem, teraz przechodzę do recenzji poszczególnych opowieści. 


1. Andre Norton. Pauline Griffin "Storms of victory"
Pierwszy z omnibusów nosi tytuł "Storms of victory", napisany przez Andre Norton wspólnie z Pauline Griffin, której słabe opowiadanie "Związany przysięgą" nie napawało mnie optymizmem przed efektem tej współpracy (ale o tym za chwilę). Jak wynika z blubra okładkowego (obok) w ramach "Storms of victory" kronikarz Duratan zawarł dwie opowieści, które polski wydawca postanowił wydać w dwóch odrębnych tomach pt. "Port umarłych statków" oraz "Morska twierdza". 

a) "Port umarłych statków" tom 18 (ocena 9/10) 
Genialna rzecz! Druga po "Tkaczce pieśni" najlepsza powieść cyklu. Już tytuł wskazywał, że będę miał tutaj do czynienia z rzeczą nietuzinkową, eksploracją nowych krain, nowe potwory, nowa przygoda i potężny klimat klasycznej fantasy.
Trzeba oczywiście wziąć pod uwagę, że "Port umarłych statków" to element większej całości (pierwsza powieść podcyklu kronikarskiego), dlatego na początku jest dosyć długi wstęp o kronikarzu Duratanie i jego pojawieniu się w Lormcie.
Potem jednak przechodzimy do zasadniczej części opowieści. Na arenę wkracza plejada gwiazd początku cyklu, czyli Simon Tregarth, Jealithe, Koris, Loyse, Kemoc i Orsya, oprócz tego jacyś Sulkarczycy, Sokolnicy, pojawia się też postać Destree w narracji pierwszoosobowej. Generalnie prawie powrót do korzeni, ale akcja szybko przenosi się na nieznane wcześniej południowe rejony oceanu rozdzielającego High Hallack i Estcarp. Pojawia się tam niedające się sprecyzować zagrożenie dla żeglugi morskiej oraz w dalszej perspektywie całego świata przedstawionego. Bohaterowie zakasują rękawy, wsiadają na statki i wyruszają w nieznane, by pokonać pleniące się Zło. Klasyka klasyki i do tego niemal perfekcyjne wykonanie, mały minus za lekki spadek jakości w środku powieści.
Ps. Jako  współautorka podana została również Pauline Griffin, ale w moim przekonaniu pełne autorstwo należy przypisać wyłącznie Andre Norton. Wynika to ze wspomnianego beznadziejnego opowiadania "Związany przysięgą", które charakterystycznych elementów stylu Griffin zwyczajnie w "Porcie umarłych statków".
b) "Morska Twierdza" tom 19 (ocena 3/10)
Za to niestety stwierdziłem je w drugiej części "Storms of victory". Teoretycznie nie można nic zarzucić "Morskiej Twierdzy". intryga jest całkiem znośna i jest spójna ze światem przedstawionym, bohaterowie bardzo sympatyczni, tudzież sama dolina Morskiej Twierdzy sprawia wrażenie raju utraconego. Niemniej powieść jest przeraźliwie nudna, zaś rozwiązania fabularne momentami wołają o pomstę do nieba. Zaprezentowana w notce wydawnictwa intryga pomiędzy Uną, a zaborczym sąsiadem jest przekłamana, gdyż z jednej strony sąsiad ten wcale nie korzysta z żadnych ciemnych mocy, tylko zwyczajnie jest bandytą i mordercą, a te ciemne moce to są tam tylko przy okazji i na odpieprz, żeby nie było, że brak w książce czarów, z drugiej zaś strony "Morska Twierdza" to przede wszystkim niezbyt wysokich lotów zwyczajne romansidło pomiędzy Uną, a dowódca Sokolników. Przy czym romans to z gatunku "och, kochamy się, ale polityka i obyczaje nie pozwalają nam być razem, och moje Serce!". 
I tak to leci, stąd mam nieprzeparte wrażenie, że tak jak Norton napisała samodzielnie "Port umarłych statków", tak Griffin jest całkowicie odpowiedzialna za "Morską Twierdzę", a panie widnieją jako współautorki z uwagi na koncepcję omnibusa "Storms of victory". Na szczęście "Morską Twierdzę" czytało się szybko i bezboleśnie i to zasadnicza zaleta tej opowieści.


2. Andre Norton, Mary Schaub, Pauline Griffin "Flight of vengeance"
Kolejnym omnibusem w ramach podcyklu o Wielkim Poruszeniu jest "Flight of vengeance", napisany tym razem przez Norton wspólnie z dwiema autorkami. Tutaj również wydawnictwo Amber podzieliło omnibusa na dwie odrębne powieści, wydając je po kolei pod tytułami "Wygnanka" oraz "Pakt Sokolników". Za pierwszą rzecz współodpowiedzialność wzięła Mary Schaub, za drugą nieszczęsna Pauline Griffin. Tradycyjnie już najpierw mamy opowieść dziejącą się na kontynencie Estcarpu, a następnie wracamy do wątku Sokolników. 
a) "Wygnanka" Mary Schaub tom 20 (ocena 4/10) 
Tak jak wydawało się, że "Morska Twierdza" została napisana wyłącznie przez Pauline Griffin, tak mam nieodparte wrażenie, że "Wygnankę" napisała samodzielnie Mary Schaub. Decyduje o tym inna składnia, styl, konstrukcja opowieści (podział na rozdziały), umiejętność konstrukcji pojedynczych zdań, konstrukcje frazeologiczne, słownictwo itd. Jeżeli przeczytało się kilkanaście powieści ze świata przedstawionego napisanych samodzielnie przez Andre Norton, to potem nie sprawia większego problemu rozróżnienie jej stylu od stylu innej autorki. "Port umarłych statków" sprawiał wrażenie klasycznej opowieści z początku cyklu, jednak już "Morska Twierdza" to nudne i toporne wejście innego sposobu pisania. Podobnie jest i z "Wygnanką", co więcej obydwie te powieści także fabularnie obniżają loty w porównaniu do samodzielnych dzieł Andre Norton.
"Wygnanka" to kolejne uzupełnienie zdarzeń bezpośrednio po Wielkim Poruszeniu. Nolar, dziewczyna z Estcarpu, podejmuje wspólnie z jedną czarownicą w stanie katatonicznym oraz przybłędą z wrogiego kraju wyprawę do tajemniczego miejsca dużej mocy, gdzie dochodzi do kulminacji historii. Powieść jest nudna i ślamazarna, niemniej ma pewną wartość, jeśli idzie o uzupełnienie dziejów świata przedstawionego. Na pewno jest spójna i logiczna w ramach Świata czarownic, tylko fabuła nie porywa. Jako że polski wydawca w notce okładkowej postanowił zdradzić większość twistów fabularnych, to tym bardziej "Wygnanka" została pozbawiona większości zalet fabularnych. Do tego Schaub ma dosyć nudnawy styl pisania, stąd całość się wlecze i nic wielkiego z tego nie wynika. 
b) "Pakt Sokolników" Pauline Griffin tom 21 (ocena 3/10)
Bezpośrednia kontynuacja wątków Uny i Tarlacha z "Morskiej Twierdzy". Bohaterowie przybywają z High Hallack do Lormtu, by uzyskać informację jak by tu znowu połączyć żyjących oddzielnie Sokolich kobiet i mężczyzn, żeby się mogli razem osiedlić w ojczyźnie Uny. Una i Tarlach trochę tam czasu spędzają, wpadają w mrowie napisanych naprędce tarapatów, nic z tego jednak nie wynika dla głównej osi fabularnej. Gdzieś tak w połowie powieści dopiero wchodzimy na główny tor, czyli tematyka inwazji z innego świata. 
Dużo tutaj dziwnych zdarzeń i rozwiązań fabularnych niezbyt zgodnych z dotychczasową mitologią cyklu (Gunnora wysyłająca duchy dziewczynek, by ostrzegła przed kolejną inwazją z zaświatów na High Hallack, Gunnora otwierająca bramę z Lormtu do Morskiej Twierdzy, by Una i Tarlach mogli zdążyć przed inwazją, Sokolnicy planujący wielkie spotkanie wszystkich rodów akurat niedaleko Morskiej Twierdzy, co w ostateczności pomaga odeprzeć inwazję itd.). Generalnie mrowie perfekcyjnych rozwiązań Deus ex machina. które ni w ząb nie pasują do uniwersum świata czarownic. Do tego mamy tutaj nową wersję bitwy pod Termopilami, tylko zamiast 300 mamy Tarlacha i jego 500 Sokolników, a po drugiej stronie 60-tyś! armię inwazyjną. No i oczywiście ekipa wychodzi bez szwanku. Nie ma co, poczucie proporcji i sensu idealne. Pani Griffin już dziękujemy. 

3. Andre Norton, Sasha Miller, P.M. Mathews "On wings of magic"
Powariowały kobity z tymi Sokolnikami. Trzeci i ostatni omnibus w serii i znowu o Sokolnikach. Tym razem Norton dobrała sobie jeszcze inne panie do pomocy i stworzyły wspólnie dwa największe gnioty powieściowe cyklu. Pierwsza z opowieści po angielsku brzmi "We, the women", co już samo w sobie jest niepokojące, i jest kontynuacją wątków poruszonych w tragicznej noweli "Sokolątko". Druga zwie się standardowo, ale niestety jest to kontynuacja poronionego romansu z opowiadania "Odbudować gniazdo". 
a) "Na skrzydłach magii" P.M. Mathews tom 22 (ocena 0/10)
Pani Mathews ma ewidentnie jakiś problem feministyczny pisząc swoje wiekopomne dzieła w ramach uniwersum świata czarownic. Jej opowiadanie "Sokolątko" było obrzydliwie zakamuflowaną manifestacją transwestytyzmu i skrajnej niechęci do mężczyzn. Tutaj mamy kontynuację tej tendencji poprzez z jednej strony przekłamanie oficjalnej wersji przeszłości kobiet i mężczyzn Sokolników (opisanego wcześniej m.in. w "Sokolej krew" i "Sokole prawo" i ostatnio dzieje Uny i Tarlacha), wprowadzając jakieś własne poronione genezy tego ludu całkowicie sprzeczne z dotychczasowym uniwersum świata przedstawionego, z drugiej zaś przedstawianie mężczyzn tej rasy jako zwyrodniałych okrutników, gwałcicieli i ciemiężycieli, co w kontekście np. postaci Tarlacha jest już nawet nie tyle śmieszne, co zwyczajnie groteskowe. Nie mam pojęcia gdzie miała oczy Andre Norton dopuszczając taką grafomankę do skądinąd własnego dziecka. Oczywistym jest, że "Na skrzydłach magii" to samodzielne dzieło Mathews, Norton występuje tu tylko jako redaktorka. 
W konsekwencji tego wojującego pseudo-feminizmu Mathews miota się i plącze i tworzy chyba najbardziej kuriozalną powieść fantasy w historii literatury. Tytułem przykładu autorka z wyjątkową nieudolnością próbuje zaprezentować życie Sokolniczek, które nie wiedzą co to "mężczyzna" (???) i kiedy do ich wioski trafia kilku młodzieńców, to nie potrafią rozróżnić płci, w sensie że nie znają podziału na płcie WTF???!!! Z tego wynikają różne kretyńskie sytuacje, których nie jestem w stanie ogarnąć na trzeźwo. Co za pomroczność jasna kierowała twórczynią tego wiekopomnego dzieła.
Inną "wartością dodaną" twórczości Mathews są oczywiście scenki rodzajowe z życia wsi, które przypominają mniej więcej to: https://www.youtube.com/watch?v=AZ8Bp0Kvqpo
Pojawiają się także jakieś dziwne boginie jak Pani Jastrzębica. Skąd nagle ją Mathews wytrzasnęła, to ze świecą szukać. 
Dramat, dramat, dramat, szkoda tylko w tym wszystkim zbrukanego klimatu świata czarownic. Oczywiście magii i jej skrzydeł nie stwierdziłem. 
b) "Sokola magia" Sasha Miller tom 23 (ocena 2/10)
Kolejny gniot. Bez składu, bez ładu, topornie i nudno. Kontynuowany jest tutaj wątek Sokolnika Yaretha i Eirran z beznadziejnego opowiadania Sashy Miller "Odbudować gniazdo". Tam był żenujący motyw miłosny, w "Sokolej magii" jest m.in. fatalnie poprowadzone wątki rodzicielski, 6-letnich bachorków zachowujących się jak dorośli, antagonizmów pomiędz dwoma Sokolnikami (zakończona tragicznie beznadziejnym posłowiem) oraz cała nielogiczna, nie trzymająca się kupy akcja odbijania małych czarownic z Alizonu. 
Na plus tej historii jedynie dwie rzeczy. Z jednej strony czytelnik po raz pierwszy ma okazję poznać Alizon od środka, chociaż prezentuje się to nadzwyczaj ubogo - kilka rachitycznych chałup, krzaki i główne miasto zwące się ... Alizon. Bida z nędzą. Z drugiej strony jest krótki fragment klasycznej eksploracji, questu, podczas ucieczki przez niezbadane do tej pory góry na wschodzie Alizonu. Te dwa elementy zapewniają pewne minimalnie pozytywne doznania podczas lektury, resztę przemilczę, w końcu ładna pogoda za oknem, można iść na spacer. 
"On wings of magic" to był ostatni omnibus cyklu. Zaczęło się bardzo dobrze od świetnego "portu umarłych statków", ale potem im dalej w las, tym więcej cienia. Za dużo Sokolników, co autorka, to inny pomysł na tę rasę, za mało klasycznego questu i klasycznej magii. 

4. Andre Norton, Lyn McConchie "Klucz Keplianów" tom 24 (ocena 5/10)
Powieść o klasę lepsza aniżeli pięć poprzedzających ją historii o Sokolnikach, niestety mocno nierówna. "Rehabilitacja Keplianów" albo "Indianka w Świecie czarownic", takie mogłyby być alternatywne tytuły tej powieści. Autorki odświeżają konwencję i wprowadzają dwa nowe elementy - jeden to opowiedzenie genezy pochodzenia i niejakie odmitologizowanie tytułowych Keplianów (pół-koni, pół-demonów z "Trojga przeciwko Światu czarownic" oraz z "Tkaczki pieśni"), drugi to wprowadzenie do świata przedstawionego Eleeri, sieroty wymarłego plemienia indiańskiego, która również odnajduje na kartach powieści swoje przeznaczenie.   
Pomimo tych niewątpliwych zalet i ich fajnej realizacji, to niestety "Klucz Keplianów" rozczarowuje swoją nierównością. Przez pierwszą połowę książki mamy wyśmienity quest, z mrowiem nieprzewidywalnej i interesującej akcji, oraz ciekawą i wciągającą fabułą. do tego osnowa fabularna zdaje się mieć istotne znaczenie dla świata przedstawionego, nie tracąc niczego w spójności z wcześniejszą historią cyklu. Niestety w drugiej części siada w zasadzie wszystko, od fabuły po jakość stylu autorek. Zauważalna staranność i pieczołowistość odautorska ustępuje pola bylejakości i dziwnym rozwiązaniom (jak np. opowiadanie historii z punktu widzenia wilkołaków). Najgorsza robi się jednak psychologia postaci, które tracą gdzieś głębię i przypominają parodię samych siebie z pierwszej połowy powieści. 
Wielka szkoda, bo była szansa na jedną z najlepszych powieści cyklu, a tak wyszła ni to wydra, ni pasikonik.


5. Andre Norton, Mary Schaub "Magiczny kamień" tom 25 (ocena 5/10)
Siedemdziesięciopięcioletnia, niema, samotna handlarka z Krainy Dolin i dwudziestoletni Pies Alizonu jako główni pozytywni bohaterowie oraz narratorzy opowieści, czy to się mogło udać? Okazuje się, że tak. Po niezłym odświeżeniu konwencji w "Kluczu Keplianów" tutaj dostajemy po raz kolejny świeży pomysł, a przy okazji wciągającą i zaskakującą kilkoma zwrotami akcji fabułę (byłaby jeszcze bardziej zaskakująca, gdyby cudowny polski wydawca Amber nie zdradził w notce okładkowej jednego z kluczowych dla fabuły twistów). Do tego z nietuzinkowymi bohaterami, rzadko kiedy bowiem można oczekiwać powieści fantasy, której bohaterem jest starowinka zbliżająca się do kresu swojej ziemskiej przygody. 
Niestety "Magiczny kamień" odznacza się podobnymi wadami, co "Klucz Keplianów" - jest nierówny, a świetna fabuła w końcówce robi się zbyt przewidywalna i jednocześnie jest jakby naprędce kończona.
Niemniej "Magiczny kamień" stanowi zasadniczy wstęp do "Na straży Świata czarownic", a sam tytułowy kamyczek jest katalizatorem wydarzeń tam opisanych. Ale o tym już w odrębnym poście. 

piątek, 2 maja 2014

Skrót za siatkę, cz.2

Aby całkowicie nie zniknąć w Świecie czarownic w tzw. międzyczasie czytałem sobie insze pozycje, niestety stojące na mniej lub bardziej niskim poziomie merytorycznym. Zgagę po Kosiku przepiłem jabolem Spruilla, a potem niestety nie pomógł zjełczały Carroll.

Rafał Kosik "Obywatel, który się zawiesił" (ocena 1/10)
Koszmar konceptu i jego wykonania. W każdym aspekcie. Na tym pisarzu niniejszym stawiam krzyżyk, po szczegóły mojego stanowiska odsyłam do innych recenzji jego książek, gdzie jeszcze miałem siły i chęci, by się pożalić na marność pisaniny Kosika. 
Tytułem przykładu niech będzie żenujące koncepcyjnie opowiadanie "Czy ktoś tu widział Boga?!" Oto do Nieba po wypadku samochodowym trafia trzydziestoparolatek, w Niebie panują zasady jak z filmów Tima Burtona, czy ostatnio hollywoodzkiego koszmarku "R.I.P.D - agenci z zaświatów". Ani to oryginalne, ani świeżo podane, ani zabawne, nie ma tu niczego, jakby rzekł pewien klasyk. Żeby jednak było mało, to koszmaru dopełniają takie kwiatki jak: "niebiescy biurokraci", "niebieskie zasady". Serio? SERIO?! Nie naczytał się Kosik komiksów Szarloty Pawela aby? A może raczej miało chodzić o "niebiańskich biurokratów" oraz "niebiańskie zasady"? 
Czary degrengolady dopełnia opowiadanie "Wyprawa szaleńców" stanowiąca jakiś spin-off do "Verticala", o którym swego czasu co nieco napisałem, to wtedy po raz pierwszy Kosik pokazał mi środkowy palec jako czytelnikowi. Mój ówcześniejszy zarzut totalnego olania kwestii wyjaśnienia skąd się wziął taki, a nie inny świat przedstawiony, tutaj także pozostaje aktualny. Miliard ludzi podróżuje statkami w nieznane, w celu odkrycia istoty ich świata ... by ostatecznie zakończyć podróż dotarłszy do celu ... ale bez wyjaśnienia najbardziej interesującej kwestii! Panie Kosik, po co wyjaśnić stworzenie oryginalnego i interesującego świata przedstawionego, skoro można się skupić na relacjach społecznych, psychice jednostek i innych takich trele, NA KTÓRYCH W OGÓLE SIĘ PAN NIE ZNASZ, i przez to wychodzi Panu mizeria fabularno-postaciowa. Po co, prawda? 
Koszmaru dopełnia kiczowata i pretensjonalna okładka z wyłażącym z gwiezdnych wrót Kosikiem. A takie żywiłem co do niego nadzieje swego czasu ....
PS. Zbiorek Kosika przeczytałem dzięki uprzejmości przesympatycznej koleżanki z filii nr 11 :) Dzięki!

Steven Spruill "Moja dusza do wzięcia" (ocena 3/10)
Czym jest ludzki mózg? Niczym innym jak najbardziej skomplikowanym tworem natury, maszyną tak doskonałą, że jest dla człowieka niemożliwa do zbadania na tę chwilę. Ludzkość jest w stanie zawędrować do galaktyk tak odległych, że jest możliwe wejrzenie w początki wszechświata, zbudować Wielki Zderzacz Hadronów, niewyobrażalnie potężną maszynerię (długość torusa LHC wynosi 27 km), ale nie jest w stanie zgłębić interkosmosu galarety o długości i szerokości kilkunastu centymetrów. Dlatego każda powieść podejmująca próbę przedstawienia odpowiedzi na pytania o mózg człowieka spotyka się z moim zainteresowaniem, nawet jeżeli jest to z założenia gniot. A nóż widelec przekaz marketingowy wprowadza w błąd i dana powieść jest lepsza niż pozory wskazują? 
Niestety nie było tak z "Moją duszą do wzięcia". Marketing wydawcy nie przekłamuje tym razem - powieść Spruilla to jest tani, tandetny wręcz sensacyjniak, tchnący mrowiem nielogiczności oraz przekombinowanymi zwrotami akcji, co najważniejsze zaś całkowicie prześlizgujący się po interesującej mnie tematyce. W kwestii mózgu Spruill nie ma nic ciekawego do powiedzenia poza oklepanymi frazesami o widzeniu przyszłości w formie przeczuć, czy innych wróżebnych mistycznościach. Intryga jest szyta grubymi nićmi, bohaterowie pozytywni stereotypowi, protagoniści zła są groteskowi, zaś ich motywacje tragikomiczne, tudzież beznadziejny wątek miłosny. Główna bohaterka nie dość, że stanowi obiekt seksualnej fascynacji 3/4 składu męskiego powieści, do tego jest podmiotem kilku prób gwałtu, zabójstw, wypadku samochodowego, z którego wychodzi ze wstrząsem mózgu tak dużym, że nic nie kojarzy i nie pamięta, by kilku godzinach biegać chyżo i znowu uciekać przed kolejnymi próbami gwałtów i zabójstw, a całość jest przyprawiona dwoma wątkami miłosnymi tejże panny z dwoma super atrakcyjnymi samcami, z których żaden nie ma nic przeciwko temu, że ona romansuje z tym drugim! I to pisał facet!
Najlepiej wypadają wstawki medyczne, pewne mrożące krew w żyłach szczegóły operacji przeprowadzanych na otwartym mózgu podawane beznamiętnym tonem świadczą o tym, że Spruill jest lub był lekarzem. Ale to jest kropla w morzu żałości, powieść jako całość leży i kwiczy z nadmiaru suchości i sprawdza się jedynie jako zapełniacz czasu tramwajowo-autobusowego w drodze do i z pracy. Oczywiście w porównaniu z Kosikiem to Spruill jest jak John Irving przy Guy'u N. Smith'ie. 
Słów kilka o polskim tytule książki. Piszę "Moja dusza do wzięcia", no bo przecie takie jest dosłowne tłumaczenie angielskiego tytułu "My soul to take". Angielskojęzyczny tytuł to najlepsza rzecz w tej powieści. Nie jakiś durny, suchy i zupełnie nie przystający do treści "Paradoks Lancastera". Jaki kurna paradoks, dlaczego nie mogło być tutaj tego fajnego, nieco lirycznego tytułu? No ok, powieść Spruilla to jest półka dolnych stanów średnich literatury rozrywkowej, ale po co dobijać ją jeszcze dennym polskim tytułem? 


Jonathan Carroll "Kąpiąc lwa" (ocena 4/10)
Przyznam, że niezwłocznie po przeczytaniu najnowszej powieści Carrolla miałem ochotę rzucić nią o ścianę, podrzeć na kawałki, zrobić z tego ognisko lub wykorzystać jako podkładkę pod trutkę na szczury. Tak wielkie było moje rozczarowanie powieścią, która przez 4/5 objętości świetnie się rozwijała, by potem popaść w mizerię. 
Teraz jednak emocje ze mnie na szczęście opadły i mogę coś w miarę na spokojnie skrobnąć. Zastanawiam się zatem, co właśnie przeczytałem. W pierwszej kolejności "Kąpiąc lwa" skojarzyło mi się z "T" Pielewina, ta sama metoda szaleństwa, ten sam chaos fabularny, od początku do końca zagubienie i nihilistyczne wrażenia. Tylko, że u Pielewina to zaakceptowałem, bo przynajmniej nie ściemniał, że gdzieś tam kryje się sens, napisał surrealistyczną powieść, którą świetnie się czytało. Carroll przez 300 stron podpuszczał mnie, że doczekam się rozwiązania, że gdzieś na 310 stron pozostanę z rozdziawiona gębą z wrażenia nad geniuszem Carrolla. 
Nic z tych rzeczy, "Kąpiąc lwa" to piękna wydmuszka i pod tym względem analogia zachodzi raczej do "Miasta i miasta" Mieville'a. China Mieville stworzył wspaniały świat przedstawiony, ale zupełnie go nie wyjaśnił, pozostawiając czytelnika z potężnym kacem. Carroll zrobił tak samo, stworzył wyśmienitą, zaskakującą intrygę z wieloma wątkami, by potem zakończyć ją naprędce i niejako pośrodku nie wyjaśniając istoty sprawy. W sumie to jakieś mam jedno wyjaśnienie, ale nie przyjmuję go do świadomości, bo wtedy musiałbym uznać, że "Kąpiąc lwa" zasługuje co najwyżej na piękną ocenę 1/10, a nie kilka oczek wyżej. 
Tak się nie robi, Szanowni Panowie! Nie po to poświęcam swój cenny czas czytając wasze dzieła i obdarzając was swoim zaufaniem byście potem w ten sposób mnie traktowali. Zwłaszcza, że nie jesteście jakimiś miernotami z lumpeksu literackiego tylko uznanymi mistrzami pióra, których inne dzieła to w końcu prawie same majstersztyki. Shame on You!, jak mawia Max Kolonko pod adresem swoich interlokutorów.