wtorek, 31 marca 2015

Skrót za siatkę cz.9 (Anthony, Zentner, Preston&Child, Asimov, Aldiss)

W ciągu ostatnich zimowych miesięcy przeczytałem kilka książek, co do których nie mam za bardzo czasu pisać konstruktywnych, analitycznych recenzji, a jedynie stać mnie na kilka zdań będących projekcją swobodnych myśli. Poniżej obszerny skrót za siatkę z lektury kilkunastu powieści, w losowej kolejności ich czytania. 

Piers Anthony
trylogia Krąg Walki

"Sos Sznur" - ocena 5/10
Zacząłem czytać, bo miałem ochotę na niezobowiązującą siepaninę. Pierwsze, powierzchowne wrażenie (wynikające z tytułu trylogii, okładki i niezwykle nietrafnego blubra okładkowego jest niestety odstręczające - ot kolejna opowiastka o wojownikach, walce, honorze, i innych takich bzdetach dla niewyżytych nastolatków, w dodatku fantasy sprzedawana jako s-f. Tymczasem im dalej w powieść, tym fabuła zaczyna zaskakiwać, a obraz świata przedstawionego, jaki wyłania się z całości lektury, swoją niepozorną głębią, ciekawym konspektem historii oraz naprawdę wciągającą fabułą. Same walki znajdują z kolei swoje logiczne uzasadnienie w świecie postapo i są jak najbardziej sensowne w tym świecie przedstawionym. W efekcie przeczytałem Dobry koncept, oryginalny świat postapo, przyzwoitą fabułę, konsekwentnie realizującą tenże koncept. Zaskakująco dobre czytadło, szkoda że cała trylogia taka nie jest.
"Var Pałki" - ocena 1/10
Po dobrym "Sos the robe" Anthony postanowił zepsuć całą swoją robotę i w kontynuacji pod tytułem "Var the stick" zapodał Modę na sukces w wersji postapo. Dla potwierdzenia tej tezy cytuję charakterystyczny fragment z książki:
"(...) Ale tam, w Górze, to Sol był mężem Sosy, podobnie jak Sos Soli. Jak doszło do takiej zamiany? (no jak to jak, pomysłowy Autor - dop. mój) I, jeśli Soli była córką Sola i Soli, to czy istniało tez dziecko Sosa i Sosy - Sosi? A jeśli tak, to gdzie? (...)"
Ten familijny galimatias uzupełnić o wybitnie kretyńskie motywacje i działania bohaterów oraz podlać sosem podróży dookoła świata, gdzie bohaterowie spotykają amazonki, cywilizację minojską, imperium chińskie z gejszami (dobrze że nie przedstawicieli PSL-u) i mamy do czynienia z wybitnie wizjonerskim dziełem literackim.
A to i tak zostało przebite przez "Neqa miecz".
"Neq Miecz" - ocena 1/10
Komuna remedium na całe zło ludzkości, taki jest sens całej trylogii. Wolny seks, pokój, miłość, ekstazy, coco jumbo i do przodu. Tak jest, wspaniała przyszłość przed ludzkością. "Neq the sword" wieńczy najbardziej chyba kuriozalną trylogię fantastyczną w historii wszechświata, po przyzwoitym "Sos the robe" i modzie na sukces w "Var the stick" w "Neq the sword" Anthony raczy czytelnika instruktażem o wyższości życia w komunie nad republiką, tyranią, demokracją, cesarstwem, amazonkami i ogólnie państwem. Dobrze, że to były tylko trzy cienkie powieści.

Isaac Asimov
"trylogia" Imperium Galaktyczne 
Zgodnie z sugestią samego autora, zamieszczoną w posłowiu "Preludium Fundacji", tzw. cykl Imperium Galaktyczne należy czytać w kolejności "Prądy przestrzeni" - "Gwiazdy jak pył" - "Kamyk na niebie". Czytając odniosłem raczej wrażenie, że pierwsze powinny być "Gwiazdy jak pył", nie ma to jednak większego znaczenia, bo wszystkie powieści są niezależne fabularnie od pozostałych, a jedyne, co je łączy, to świat znany z cyklu o Robotach i Fundacji. Tak więc cykl Imperium jest cyklem tylko z nazwy. To tak gwoli ścisłości, której współcześnie jest niestety coraz mniej, nie tylko zresztą w kulturze.
"Gwiazdy jak pył" - ocena 4/10
Żadne tam klasyczne s-f klasycznego klasyka, tylko sztampowa space opera z galaktycznymi konfliktami, polityką, spiskami, morderstwami, podlane sosem wielkiej miłości pomiędzy pięknymi i młodymi, dla niepoznaki uzupełnione kilkoma zdezaktualizowanymi (co autor sam podkreśla w posłowiu) informacjami z dziedziny astrofizyki. Można poczytać, ale sympatycy s-f mogą się czuć rozczarowani (takoż i się czuję). Na plus w zasadzie załączone obrazki pojawiających się w powieści mgławic w galaktyce Oriona. Może poszerzę swoje blogowe wpisy o kosmos?
Mgławica Końskiego Łba w podczerwieni
Mgławica Płomień (po lewej) i IC434 z Końskim Łbem (po prawej)
"Prądy przestrzeni" - ocena 5/10
Ocena oczko wyżej niż "Gwiazdy jak pył", bo na szczęście nie ma łzawej księżniczki i dzielnego księciunia. No ale "Prądy przestrzeni" to znowu space opera, przeciętna fabularnie, z nieaktualnymi informacjami o międzygwiezdnej materii. Bohaterowie dużo gadają nad rozlanym mlekiem, do tego zakończenie jest wątpliwej jakości moralnej, no ale czyta się szybko i bezboleśnie, i tak też wygląda zapominanie o tej książce. 
O jakiej książce?
"Kamyk na niebie" - ocena 5,5/10
Ostatni tom tzw. cyklu Imperium jest najlepszy, co nie znaczy, że jakiś rewelacyjny. To nadal jest literatura pulpowa, fabuła jest do bólu sztampowa, bohaterowie tudzież (szczególnie przeskalowany Bilkas), jest piękny książę i dzielna niewiasta. Ze sztafażu s-f mamy wszystko, co najoczywistsze: podróż w czasie, świat przyszłości, postapo, telepatię, groźne wirusy itd. Na plus dla "Kamyka na niebie", że porusza dosyć ciekawie tematykę eutanazji, na minus dla autora, że nieco bezrefleksyjnie. 
Jednym zdaniem przyzwoite czytadełko.

Alexi Zentner "Dotyk" 
ocena 6,5/10
Dobrego, kanadyjskiego realizmu magicznego nigdy dosyć, ale powieści Zentnera trochę brakuje do wyśmienitego "Dostatku" Crummeya. "Dotyk" fajnie się czyta, lektura pozostawia też po sobie przyjemny posmak na duszy, niemniej czegoś mi zabrakło, aby zachwycić się tak jak "Dostatkiem".
Na wstępie autor informuje, że wszystko, co pisze, tworzy z miłości do kobiety swojego życia. I to naprawdę czuć. Jeżeli zatem miałbym powiedzieć, o czym jest "Dotyk", to o potędze miłości. Brzmi banalnie i trochę takie jest w wykonaniu Zentnera, ale zostało to podlane sosem odautorskiej autentyczności. Niestety fabularnie "Dotyk" posiada pewne braki, historia sprawia wrażenie toczącej się siłą bezwładu, a wrzucane sztucznie tu i ówdzie osobliwości indiańskiej mitologii (qallupilluit, Amaguq, adlet, wehtiko) niekoniecznie mają większy sens, chociaż na pewno nadają całej historii charakterystycznego klimatu. 
Zatem miłość w kanadyjskiej dziczy i klimat realizmu magicznego, to główne wartości "Dotyku". Warto przeczytać, dobra rzecz, ale fabularnie bez rewelacji.

Johan Theorin "Zmierzch" 
ocena 3/10
Pierwszy tom tzw. kwartetu olandzkiego. Niestety scenariuszowa słabizna, fabuła pełna dziur logicznych wielkości alvaretu z obowiązkowym twistem na końcu na zasadzie niedozwolonego triku karcianego.
Nieciekawi, antypatyczni, kiepsko poprowadzeni bohaterowie, na czele ze 199-letnim Sherlockiem Holmesem ze Sjorgenem. Sama fabuła z kolei celowo i sztucznie poszatkowana i poplątana, bo normalnie to by jej starczyło na 50 stron. A te dziury logiczne np. podczas poszukiwań absolutnie nikt spośród setek poszukiwaczy zaginionego chłopca nie pomyślał o alvarecie, wszyscy plątali się po plaży? Ten alvaret to pustynia Gobi, że nikogo tam nie uświadczysz przez iks czasu? Mnóstwo dziur logicznych w tej i tak cienkiej jak barszcz intrydze.
Jedyne, co na plus, to ten cały alvaret, aż nabrałem ochoty na wypad na Olandię w długi weekend majowy.

Brian Aldiss "Non stop" 
ocena 7/10
Przyzwoita, klasyczna s-f z klasycznym pomysłem fabularnym, jednak do genialnej "Cieplarni" tego samego autora trochę zabrakło. 
Podróż kosmiczna, tajemnica zamkniętej społeczności, grupka śmiałków stopniowo odkrywająca szersze tło otaczającego ich świata. Dobrze się to czytało, porządna przygodówka s-f w starym, dobrym stylu. 
Podobne rozwiązanie zastosował William Tenn w "Ludziach i potworach" ale to na pewno nie był plagiat. Za to, przy okazji absolutnie zbędnego posłowia Marka Oramusa (wydanie Solaris) wyszło, że przeczytane przeze mnie kilka lat temu "Senni zwycięzcy" to bezczelna zrzynka fabularna z "Non stop". Shame on you, mister Plagiatus!


Johan Theorin "Nocna zamieć" 
ocena 1/10

Czytam sobie czytam, do tej pory powieść jest średniawa, aż tu nagle, na str.153, pojawia się rozdział zatytułowany "Zima 1900", a dalej akapit trzeci rozpoczyna się zdaniem "Mamy pierwszy rok nowego stulecia". 
???
Dziękuję, nie mam więcej pytań. Pała. Rodzice niech przyjdą na najbliższą wywiadówkę.






Douglas Preston, Lincoln Child
trylogia Helen
"Granice szaleństwa" ocena 4/10
"Bez litości" ocena 2/10
"Dwa groby" ocena 1/10
Boleję nad tym niezmiernie, ale nic nie zmieni faktu, że duet Preston&Child już od pewnego czasu wyczerpał swoją formułę, a każda kolejna książka pokazuje jak daleko panowie pisarze odeszli od swoich pierwotnych osiągnięć, które mnie onegdaj zachwycały. Piszę duet, bo ostatnio miałem okazję przeczytać samodzielne dzieło Childa, które przypomniało mi, jak kiedyś panowie wspólnie świetnie pisali. Poprzednio przeczytana i zrecenzowana powieść duetu pt. "Cemetery dance" to był produkt jak z fabrycznej taśmy, bez polotu, wymuszony, siermiężnie napisany, klasyczna sztampa.
Produktem z fabrycznej taśmy taniej, grającej już tylko na emocjach czytelnika, jest także tzw. trylogia Helen, czyli dzieje dawno zmarłej żony Pendergasta, przy czym każda kolejna powieść jest bardziej kuriozalna fabularnie od poprzedniej. Nie chcę tutaj spojlerować fabuły, a bez tego ciężko przytoczyć argumenty na moją tezę, dlatego ograniczę się jedynie do stwierdzenia, że duet przeszedł tutaj samych siebie w tworzeniu nieprawdopodobnych zwrotów akcji, twistów, zaskoczeń i innych tanich chwytów literatury niewysokich lotów. Jeszcze "Granice szaleństwa" jako tako się bronią, ale potem zaczyna się już naprawdę fabularna jazda bez trzymanki. Pendergast cudem milion razy przeżywa, jest tutaj dosłownie terminatorem, którego żadna rana się nie ima, a jak już ma zejść, to umysłem ucieka w jakieś zakamarki podświadomości (coś na kształt pałacu pamięci Hannibala Lectera), a potem wraca odświeżony jak feniks z popiołów. Serio. Splot nieprawdopodobnych wydarzeń goni splot nielogiczności, i tak kręcą się te zjawiska wokół siebie przez trzy powieści. Nie wiem, jak u innych czytelników, ale u mnie zamiast emocjonowania się losami bohaterów, trylogia wywoływała jedynie uśmiech zażenowania i smutku, że tacy rzetelni kiedyś pisarze tworzą szmiry dla niewymagającego czytelnika. 
Potrzeba tzw. cliffhangerów niszczy współczesną literaturę sensacyjną. Nastawienie autora na kończenie każdego (przeważnie króciutkiego rozdziału) zaskakującym zwrotem akcji lub co najmniej niespodziewaną informacją powoduje, że fabuły, bohaterowie, intrygi stają się niewiarygodne, wydumane i pozbawione jakichkolwiek pozorów logiki. Niestety klasycznym tego przykładem jest właśnie tzw. trylogia Helen. W początkach kariery duet Preston&Child bardzo starannie, z pieczołowitością podchodził do konstrukcji świata przedstawionego, a bohaterów tworzyli sympatycznych, chociaż sztampowych. Aktualnie jednak produkują nie literaturę, a skamieniałe stolce zapychające półki księgarń. Oby tylko stan konta co roku się zgadzał. 

Roboty! Do roboty!

Dawno dawno temu, kiedy miałem naście lat, pryszczaty nos, krzywe zęby oraz brak większych zmartwień ponad to, czy za uśmiechem koleżanki Marysi, siedzącej w klasowej ławce przede mną, kryje się coś więcej niż tylko oznaka zwyczajnej przyjaźni, w tamtych niewinnych czasach wchodzenia w dorosłość łykałem wszystko, co było do wypożyczenia w dwóch skromnych, osiedlowych wrzesińskich bibliotekach, do których miałem dostęp. Wtedy był to dla mnie cały świat, dzisiaj mieszkając w Poznaniu i należąc do około 20 filii biblioteki Raczyńskich, wydaje mi się niemożliwością, że mogłem się zadowolić tak małym wyborem :) W każdym razie łykałem książki jak czekoladki, to było moim ówczesnym źródłem rozrywki, nie wystarczało mi Bravo (w latach 1992-94 naprawdę rzetelna gazetka dla młodzieży) i Popcorn, chciałem więcej i więcej, nie mogłem się więc doczekać końca lekcji, wpadałem do domu, jadłem obiad i biegłem do biblioteki na Os. Piastów w Domu Seniora lub do filii w pawilonach handlowych na Os. Chrobrego. Tu i tam miałem 5 minut drogi, stąd wypady robiłem niemal codziennie, panie bibliotekarki były mną zachwycone. Chyba jako jedyny dzieciak miałem prawo wypożyczać książki w dziale dla dorosłych, z czego skwapliwie korzystałem połykając kolejne książki wydawane masowo przez wydawnictwa Amber i Prima: Koontz., King, Higgins, Ludlum, Maclean, Trevanian, Masterton, DeMille, Cussler (wówczas mój ulubiony autor) i wielu pomniejszych. 
Fantastyka mnie wtedy specjalnie nie interesowała, ale zdawałem sobie sprawę, że istnieją takie kanony jak Asimov, czy Norton (tak tak, Norton była dla mnie kanonem). Norton ostatnio sobie powtórzyłem w jej sztandarowej serii o świecie czarownic, co zabrało mi około trzech miesięcy zbierania i czytania, z Asimovem jednak nie miałem wcześniej do czynienia. Odbierałem go jako pisarza ciężkiego i nigdy nie przeczytałem. Nie żebym nie chciał, tylko że nigdy w moich ukochanych bibliotekach wrzesińskich nie pojawiły się wydawane przez Primę cykle o Robotach i Imperium galaktycznym. Potrzeba było bez mała dwudziestu lat, abym skusił się na cykl Roboty. Jedynym do tej pory moim doświadczeniem z twórczością Isaaca Asimova była przeczytana pięć lat temu wyborna koncepcyjnie, ale fatalna logicznie i fabularnie powieść "Nastanie nocy", napisana wspólnie z Robertem Silverbergiem. Pomysł wyszedł od Asimova, realizacja wyszła spod pióra Silverberga - i wszystko jasne. Pisałem o tym tutaj
Cykl "Roboty" to dzisiaj klasyka klasyki s-f. Asimov jest znany przede wszystkim z jednej rzeczy, wprowadził do literatury i rzeczywistości społecznej tzw. Trzy Prawa Robotyki oraz wymyślił w ogóle pojęcie "robotyka". Za jego czasów to była czysta abstrakcja, przewiduję, że w ciągu najbliższej dekady rzeczywistość dogoni fantazję i japońscy geniusze skonstruują mówiącego i samodzielnie myślącego robota. Pojawia się przy tym szereg pytań takich jak:
  • czy ludzkości uda się zapanować nad produkcją robotów, tak aby wszczepić im coś na kształt Trzech Praw, czy też proces produkcji, a tym samym i ustalenie zasad działania programu robota, opanuje zasada entropii?,
  • idąc dalej, czy w wyniku działania entropii roboty będą funkcjonowały w zależności od ludzi (Trzy Prawa i/lub ich kombinacje), czy też staną się obok ludzi autonomicznym gatunkiem "istot" myślących?,
  • na koniec, jeżeli roboty zyskają autonomię, to czy zechcą żyć z nami na drodze pokojowej, czy też będą naturalnie dążyć do czegoś na kształt buntu maszyn z Terminatora?. 
To są pytania klasyczne dla fantastyki, dla większości nawet trącące myszką, niemniej są one nadal aktualne, bo trwają zaawansowane prace nad stworzeniem pierwszej myślącej samodzielnie maszyny. W mojej opinii ewentualny bunt maszyn jest najbardziej realną opcją. Wizja Asimova, Trzy Prawa Robotyki i pięć powieści wariacji na ich temat jest wyidealizowana i wyjałowiona z jakichkolwiek założeń teorii chaosu, przez co sprowadza się przede wszystkim do naukowo-logicznych rozważań dotyczących interpretacji trzech praw, nie sugerując zupełnie możliwości stworzenia robota pozbawionego tych praw (Asimov wypowiada się na ten temat w "Nagim słońcu"). Tak jakby niemożliwe było do urzeczywistnienia coś, co stanowi kwintesencję historii ludzkości - nieprzewidywalność i przypadkowość, legalność i szara strefa, przestępczość i chciwość. Człowiek z chciwości, z braku skrupułów jest w stanie zrobić wszystko np. zamordować matkę, molestować chórzystów, jako rodzic przymykać oczy na molestowanie swojego syna przez dyrygenta, hipotetycznie jest więc także całkowicie możliwe, w zasadzie pewne, że zostałby skonstruowany robot, którego przeznaczeniem byłaby eksterminacja ludzkości. Tymczasem w czarno-białym świecie Asimova monopol na produkcję robotów posiada bliżej niesprecyzowany "rząd", oczywiście w USandA ("Ja, robot"), i ten wspaniały rząd także nie wykorzystuje swoich uprawnień w niecnych celach, dzielnie stojąc na straży praworządności i legalnej robotyki. Zaiste, chciałbym żyć w kraju, w którym osoby sprawujące legalistyczną władzę nie wykorzystywały jej do swoich partykularnych interesów. W szczególności przecież wojsko byłoby zainteresowane produkcją robotów do podejmowania bezpośrednich działań na froncie, w tym ostrzeliwania przedstawicieli wroga. W biznesie z kolei istotny jest przecież zysk, gdzie tam miałoby się pojawić miejsce dla takich naiwnych założeń jak Trzy Prawa Robotyki. Upływa tysiąc lat, pojawia się dziwny i nieco sztuczny podział na Ziemian i Przestrzeńców (zresztą kluczowy dla fabuł wszystkich powieści cyklu), a roboty jak grzecznie służą słabszym fizycznie i intelektualnie ludziom, tak służą dalej. Szczytem tej nierealności jest robot Giskaard, który w zasadzie bawi się w boga, oczywiście wszystko to dla dobra ludzkości ("Roboty z planety świtu"). 
Stąd też, dla satysfakcji z czytania cyklu "Roboty", konieczne było wyłączenie cynizmu i przyjęcie z dobrodziejstwem inwentarza założeń świata przedstawionego przyjętych przez Asimova, zwłaszcza, że treść opowiadań i powieści cyklu sprowadza się w zasadzie tylko do różnych wariacji na temat Trzech Praw Robotyki. W innym wypadku nie miałbym tej drobnej przyjemności z czytania, jaką miałem np. przy "Nagim słońcu". W związku z tym przytaczam tutaj wszystkie Trzy Prawa, odgrywające tak istotną rolę w serii o robotach (kopiuj-wklej z Wiki):
  1. Robot nie może skrzywdzić człowieka, ani przez zaniechanie działania dopuścić, aby człowiek doznał krzywdy.
  2. Robot musi być posłuszny rozkazom człowieka, chyba że stoją one w sprzeczności z Pierwszym Prawem.
  3. Robot musi chronić sam siebie, jeśli tylko nie stoi to w sprzeczności z Pierwszym lub Drugim Prawem.
W "Roboty i imperium" pojawia się jeszcze tzw. prawo zerowe, ale to omówię przy recenzji tej właśnie powieści. 
Na cykl "Roboty" składają się następujące dzieła Isaaca Asimova:
  • 31 opowiadań zebranych w zbiorze "The complete robot" (w Polsce wydane w latach 90-tych w dwóch tomach pt. "Świat robotów"),
  • zbiór "Ja, robot", zawierający dziewięć opowiadań, które powtarzają się w "The complete robot",
  • 4 powieści: "Stalowe jaskinie", "Nagie słońce", "Roboty z planety świtu" oraz "Roboty i imperium", których wspólnym mianownikiem jest robot Daneel Olivaav. Ostatnia powieść łączy w sobie wątki kolejnych cykli Asimova, czyli trylogii "Imperium galaktyczne" i cyklu "Fundacja".
"Świat robotów" (ocena 5/10)
Dziewiętnaście opowiadań, z których cztery pokrywają się z tymi z "Ja, robot". Szkoda mi czasu i energii na omawianie wszystkich, zwłaszcza że niektóre to zwykły żart, oczko puszczone do czytelnika przez Asimova, że nie traktuje swojej pracy śmiertelnie poważnie ("Pierwsze prawo"). Zbiór jak zbiór, teksty niezłe przewijają się z tekstami słabymi. Jego podstawową zaletą jest zebranie wszystkich (zgodnie z deklaracją samego autora) opowiadań o robotach, jakie powstały, także tych nie komponujących się z uniwersum wykreowanym później, począwszy od "Ja, robot". Do takich wyjątków należy niewątpliwie nowela "Sally", gdzie roboty to nie tylko zautomatyzowane samochody, ale robot-autobus dokonuje tutaj zemsty na człowieku, dochodzi więc do zaprzeczenia idei Trzech Praw Robotyki! Coś nie do pomyślenia w innych dziełach Asimova, ale przez to właśnie to słabe opowiadanie zapadło mi w pamięci. Do tekstów słabych, a momentami nawet żenujących zaliczyłbym także "Punkt widzenia", "Zbierzmy się" oraz "Incydent w trzechsetną rocznicę". Do tekstów świetnych na pewno należą "Robot AL-76 zabłądził" oraz "Nieumyślne zwycięstwo". Nie będę tutaj wypowiadał się o "Robbiem" i opowiadaniach o Powellu i Donovanie, bo one należą do zbioru "Ja, robot", niemniej podnoszą one także ogólną jakość "Świata robotów". 


"Świat robotów 2" (ocena 6/10)
Druga część "The complete robot". W porównaniu z pierwszym tomem zawiera tylko dwanaście opowiadań, z których aż pięć powtarza się w "Ja, robot". Dziesięć z nich łączy postać Susan Calvin, robopsychologa, ulubionej bohaterki Asimova. Podobnie jak w tomie pierwszym poziom tych nowel jest zróżnicowany, od słabizn ("Niewolnik szpalt"), po przeciętne ("Satysfakcja gwarantowana"), dobre ("Ryzyko") oraz wyśmienite ("Dwustuletni człowiek").

"Ja, robot" (ocena 6/10)
W tym zbiorze nie ma już wątpliwości - roboty służą i mają służyć ludziom, a wszelkie odstępstwa są tłamszone przez nieubłaganą logikę Trzech Praw. Każde z 9 opowiadań w zbiorze to absolutna klasyka klasyki s-f. Za wyjątkiem "Robbiego" w każdym mamy wariację na temat Trzech Praw Robotyki. Dialogi bohaterów przypominają quasi-dyskusję pomiędzy inteligentami zastanawiającymi się przy poobiedniej herbatce nad takim, a nie innym aspektem egzystencji robotów. Czasami wychodzi to lepiej (trzymający w napięciu "Powód", "Ucieczka"), czasami gorzej ("Kopalniania łamigłówka", "Kłamca", "Konflikt do uniknięcia"). Generalnie jednak opowiadania w zbiorze "Ja, robot", to rzetelna robota klasyka s-f.


"Stalowe jaskinie" (ocena 5/10)
Radosna twórczość polskich wydawców - angielskie "Caves of steel" jako "Pozytonowy detektyw". Będę się posługiwał prawidłowym tytułem. 
Pierwsze spotkanie detektywa Baleya i R. Daneela Olivava. Także pierwsza chronologicznie powieść w cyklu o robotach. Olivav to humanoidalny robot, który pojawia się na Ziemi, aby wspomóc Baleya w śledztwie prowadzonym w sprawie morderstwa. No właśnie - "śledztwie". Problem ze "Stalowymi jaskiniami" jest taki, że bardzo słaby z tego jest kryminał, co sugeruje polski wydawca swoim genialnym tytułem. Przez 4/5 powieści wielki detektyw Baley w ogóle nie prowadzi żadnego śledztwa, tocząc raczej jałowe dysputy społeczno-filozoficzne z Olivavem na tematy wszelakie. Osią fabuły wcale nie jest zbrodnia, lecz omawianie przez bohaterów świata przedstawionego, w którym przyszło im żyć (dziwny, sztuczny podział na Ziemian i Przestrzeńców). Nudne to jak flaki z olejem. Nie ma tutaj badania miejsca zbrodni, nie ma autopsji, nie ma nic, co by się kojarzyło z ustalaniem faktów w oparciu o dostępne dowody materialne. Baley szerzy swoje dywagacje, bezczelnie i nadto lekkomyślnie oskarża wszystkich o morderstwo, pokazując tym samym swój profesjonalizm, by na końcu dojść do tego, kto jest mordercą za pomocą wywodu, przy którym Hercules Poirot przewraca się w grobie. Kwiatkiem do tego zepsutego kożucha jest to, że morderca mówi "bardzo żałuję tego, co zrobiłem" i ryczy, a łaskawca Baley klepie go po pośladach i mówi "Spokojnie, nic się nie stało, jutro też jest dzień". Jaja sobie robię, ale taki jest wydźwięk zakończenia książki - prawdziwy detektyw odpuszcza winy mordercy i puszcza go wolno! Temu wszystkiemu przygląda się robot i nie przegrzewają mu się pozytonowe zwoje mózgowe widząc, co się wyprawia ze sprawiedliwością na Ziemi.
W świetle tego wszystkiego dziwi mnie ogromny sukces "Stalowych jaskiń" i jego nie do końca zasłużonego miejsca w kanonie s-f.

Nagie słońce" (ocena 7/10)
Na szczęście w kolejnej części przygód pary Baley-Olivaav Asimov mocno się poprawił, chociaż przede wszystkim jest to zasługa interesującego świata przedstawionego. Autor przerzuca Baleya z Ziemi na Solarię, jedną z planet Przestrzeńców. Panuje tam dziwny ustrój, w którym ludzie nie utrzymują ze sobą bezpośredniego, fizycznego kontaktu. Pomijając kuriozalność tego pomysłu, to trzeba przyznać, że jego uzasadnienie i rozwinięcie jest całkiem interesujące. Baley od razu ocenia słusznie, że ma do czynienia z chorym społeczeństwem, niemniej z werwą przystępuje do detektywistycznej roboty.
Podstawową zaletą "Nagiego słońca" jest przede wszystkim to, że jest to prawdziwie detektywistyczna powieść. Krótka, treściwa, konsekwentna w założeniach fabularnych. Nie ma tutaj zbędnego biadolenia o zeszłorocznym zbiorze robotów, jest morderstwo, jest śledztwo, jest i morderca. Co prawda nadal śledztwo sprowadza się do morza dyskusji, ale przynajmniej krok po kroku razem z Baleyem, podążamy śladem mordercy, by w kulminacyjnym momencie Baley znów mógł odstawić Herculesa Poirot, ale tym razem z lepszym skutkiem. Mordercę spotyka zasłużona kara, Baley dostaje całusa od pięknej damy i odlatuje w czarną czerń kosmosu (wbrew pozorom, nie jest to spojler).

"Roboty z planety świtu" (ocena 3/10)
Na "Nagim słońcu" przygody Baleya powinny były się skończyć. "Roboty z planety świtu" to niesamowicie siermiężna, przerażająco nudna, za długa powieść o kolejnej akcji detektywa Baleya, na kolejnej planecie Przestrzeńców. Tym razem "zamordowany" zostaje robot, a wszystkie okoliczności wskazują, że tego niemoralnego czynu dokonał Han Fastolfe, twórca tegoż robota, entuzjasta współpracy Przestrzeńców i Ziemian w kolejnej fali ekspansji ludzkości ku gwiazdom. Misja Baleya jest zatem kluczowa dla przyszłości gatunku ludzkiego oraz dla powstania Imperium galaktycznego.
I tu jest feler kosmicznych rozmiarów. Kilka razy na łamach "Robotów z planety switu" pada stwierdzenie z ust różnych bohaterów, że jak Baley nie rozwiąże zagadki kryminalnej, to Imperium galaktyczne nie powstanie. A ja się pytam, skąd bohaterowie mogą wiedzieć, co i o jakiej nazwie kiedyś tam w przyszłości powstanie, skoro nie ma żadnych planów, uzgodnień oraz innych sformalizowanych działań ludzi zmierzających do ustalenia zasad przyszłej ekspansji w kosmos? Ba, poza garstką bohaterów nikt w świecie powieści nie myśli o takiej ekspansji. Skąd zatem nagle, niezależnie od siebie w różnych rozmowach z innymi osobami Baley i Fastolfe, i ktoś tam jeszcze jednoznacznie twierdzą, że Baley musi rozwiązać zagadkę, bo inaczej Imperium nie powstanie? Potężny błąd logiczny świata przedstawionego, który kładzie wiarygodność opowiadanej historii.
Nadto, pomimo pozornie kosmicznej skali wydarzeń, akcja jest zaskakująco kameralna i można by ją wystawić na scenie dowolnego teatru. Fabuła sprowadza się do obszernych dialogów Baleya z poszczególnymi mieszkańcami i robotami planety Aurora. Powieść Asimova liczy sobie 400 stron, a spokojnie mogłaby być o połowę krótsza. Męczyłem się niemiłosiernie czytając ją, poza tym nie mam pojęcia dlaczego powstała, wydawało się, że "Nagie słońce" skutecznie zamknęło wszystkie wątki.


"Roboty i Imperium" (ocena 8/10)
Najlepsza powieść cyklu. Konsekwentna, w końcu z rozbudowanym tłem geopolitycznym, bez drętwych dialogów o filozoficzno-logicznych założeniach Trzech Praw Robotyki. "Roboty i Imperium" nie dosyć, że stanowią dynamiczną, dosyć wielowątkową opowieść, której akcja toczy się w wielu lokalizacjach, pojawia się kilku nowych i interesujących bohaterów, do tego pierwszoplanową rolę odgrywają znane wcześniej roboty Daneel Olivaav i Giskard, ale przede wszystkim Trzy Prawa zostają poszerzone o tzw. prawo zerowe. W zasadzie podanie tego prawa tutaj będzie spojlerem, bo czytając powieść czytelnik razem z robotami zmierza do jego odkrycia, jest to jeden z elementów kulminacyjnych "Robotów i Imperium" tyle że prawo zerowe jest spojlerowane wszem i wobec w internecie (np. na Wiki), stąd nie mam skrupułów i je niniejszym przytaczam:

  • Robot nie może skrzywdzić ludzkości lub poprzez zaniechanie działania doprowadzić do skrzywdzenia ludzkości.

Przy okazji pojawiają się tutaj ciekawe dywagacje odnośnie tego, czym jest ludzkość oraz zaczątki psychohistorii, na której zasadza się cykl "Fundacja".
Na pierwszy plan wysuwa się R. Daneel Olivaav. We wcześniejszych powieściach cyklu pełnił rolę drugoplanową, orbitował wokół dosyć irytującego Baleya, w "Robotach i Imperium" wysuwa się na pierwszy plan, Asimov czyni go robotem wyjątkowym w skali swojej twórczości., to on ma być rzecznikiem i wykonawcą prawa zerowego, a co za tym idzie strażnikiem ludzkości. Końcówka sugeruje, że Olivaav pojawi się jeszcze w niejednej powieści amerykańskiego pisarza, w końcu światy przedstawione poszczególnych cykli Asimova się zazębiają. 
Generalnie naprawdę dobra powieść, szkoda tylko że pojęcie Imperium używane jest tutaj nagminnie przez różnych bohaterów, tak jakby utworzenie tego Imperium nie było procesem spontanicznym, logicznym następstwem kosmicznej ekspansji ludzkości, lecz jakimś odgórnym efektem skomplikowanego i przemyślanego planu na miarę boskiego dzieła stworzenia. Innymi słowy mój zarzut dotyczy tego że wszechwiedzący autor Asimov wkłada w usta bohaterów, coś czego oni, w ramach swojego świata przedstawionego, nie mogą wiedzieć, tego co autor. Mnie w każdym razie to raziło, ale może się czepiam. 

A na deser roboty z najlepszego serialu animowanego wszechczasów, czyli "Kaczych opowieści": zły robot Armstrong oraz roboty-maszyny

Na tym zakończyłem swoją przygodę z cyklem "Roboty", w najbliższym czasie będę kontynuował przygodę z tym samym światem przedstawionym i sięgnę po trylogię Imperium Galaktyczne, czyli powieści "Gwiazdy jak pył", "Kamyk na niebie" oraz "Prądy przestrzeni".

czwartek, 12 marca 2015

Steven Erikson - "Okaleczony bóg" (tom ostatni Malazańskiej Księgi Poległych)


"Okaleczony bóg"
Ocena 5/10

Nareszcie koniec! I jednak - niestety - rozczarowanie. Może nie ogromne, ale czuję spory niedosyt, a wręcz chwilami czuję się oszukany przez Eriksona. Tyle czytania, tyle czasu poświęconego na lekturę MKP (w końcu jedenaście tysięcy stron przez trzy miesiące to ni w kaszę dmuchał no nie?), a większość wątków było albo zwykłymi zapychaczami stron albo też autor nie miał większego pomysłu na ich rozwiązanie. Do tego Erikson nie był w stanie pozbyć się maniery drętwego filozofowania, szczególnie widocznej od tomu siódmego, i także ostatni tom cyklu, to głównie piąte przez dziesiąte smęcenie buły o losie, życiu, śmierci, zdradzie, głodzie, żołnierce i poniewierce. Jest to przy tym o tyle niezrozumiałe, że w wielu miejscach Erikson potrafił zwięźle i emocjonująco przedstawić niektóre istotne wydarzenia. 

Nie mam ochoty się specjalnie rozpisywać, więc skrótowo, co na plus:
Korabas - krótki, treściwy wątek,
Łowcy Kości - w zasadzie jedyny wątek prowadzony od początku do końca konsekwentnie
Skrzypek i niektórzy z Podpalaczy Mostów - Skrzypek to główna postać całego cyklu i chyba dzięki temu Erikson nie zaniedbał tej postaci
Okaleczony bóg - lepiej chyba tego nie można było tego rozwiązać, chociaż mam pewne wątpliwości moralne związane z tym, co się działo za czasów Tiste Edur
Gesler i Chmura - obok Skrzypka, najlepiej poprowadzony wątek ludzki w MKP,
Bóg Forkrul Assailów - świetny wątek z ostatnich dwóch tomów,

Wiele minusów:
Icarium - niestety zaproponowane rozwiązanie mocno rozczarowuje, do tego temat grot Icariuma, stworzony w "Pyle snów", tutaj zostaje zupełnie porzucony,
Forkrul Assailowie - rety, jak ten wątek został spartaczony, jak ktoś słusznie zauważył na LC, wszyscy gnają do Kolanse, skrytobójcy, żołnierze, półbogowie, jaszczurki, Teblorzy, Imassi, Jaghuci, psy, żeby tylko móc ubić Assaila; potężni Inkwizytorzy Prawa składają się jak domki z kart pod byle ciosem, ugryzieniem Jaghuta, czy tam wrednego psa,
bitwy - za wyjątkiem ledwie zaznaczonych walk smoków, reszta walk to jakaś siódma woda po Sznurze Psów, zwyczajnie, co za dużo, to niezdrowo,
Sinn - co to było? ni z tego ni z owego dziewczynka ratująca ludzi w "Domu łańcuchów", "Łowcach kości" i "Wichrze śmierci" zamienia się nagle w demona zła i próbuje przejąć władzę nad światem? 
Draconus, Kilmandaros, Sechul Lath, Errastas - pradawna bogini Kilmandaros ubita jak pies na dwóch stronach, jej synek tudzież, Draconus z kolei ma wielkie wejście w "Pyle snów", a potem gdzieś znika,
Zrzęda, Trake, Wilki Wojny - po co te wątki, co miało z nich niby wynikać?
Karsa Orlong - gość, który przez kilka tomów był prowadzony jako nemezis całego cyklu, kończy jako bawidamek i okazjonalny zabójca pobocznego boga,
Deragoth - wypuszczone na wolność przez Ganoesa Parana w "Łowcach kości", siejące dziką, pierwotną grozę znikają z kart cyklu, jakby rozpłynęły się w powietrzu,
L'oric - podobny przypadek, co z Deragoth, był, poprzebywał na kartach cyklu, a potem zniknął, chociaż w ostatnim tomie jego Tiste Liosan dosyć żywo objawiają się jako antagoniści Tiste Andii,
Wąż - nieopisane cierpienia dzieci Kolanse, tylko po to, żeby spotkać na swojej drodze jeszcze bardziej wyczerpanych Łowców Kości, absolutnie zbędne,
Tavore Paran - bohaterka przez kilka tomów, a czytelnik w ogóle nie ma okazji poznać opowiadanej historii z jej punktu widzenia, stąd też do samego końca jest wyobcowana dla czytelnika i jej wątek w dużej mierze jest nieczytelny.

Wiele minusowych wątków sprawia wrażenie, jakby miało być kontynuowanych, jakby "Okaleczony bóg" nie był ostatnim tomem cyklu. To może świadczyć tylko o tym, że Erikson nie podołał rozmachowi zaproponowanej przez siebie wizji. Szkoda. 
Korabas vs sztorm Eleintów, smoczy fight, w skrzydłach widać uszkodzenia wynikające z przykucia Korabas
Sinn i jej ogniste szaleństwo
Więcej się nie będę wypowiadał, bo zwyczajnie jestem tym cyklem zmęczony, a to chyba nie powinna być pożądana przez autora reakcja czytelnika. A szkoda, bo Erikson dał po sobie znać, że potrafi panować nad tworzoną przez siebie materią literacką, szkoda że popadł w pewne maniery, których już się do końca nie wyzbył. 

To oczywiście nie koniec dzieł fabularnie zakotwiczonych w świecie Malazu, pozostają jeszcze nowele o Bauchelainie i Korbalu Broachu oraz powieści Esslemonta, ale na tę chwilę mam dosyć pokręconego, niespójnego i fatalistycznego świata Malazu. Zima się kończy, wiosna przybywa, czas poszukać optymistycznej literatury. 

poniedziałek, 2 marca 2015

Steven Erikson - "Pył snów" (tom 9 z 10 Malazańskiej Księgi Poległych)


"Pył snów"
Ocena 7/10

Malazańska Księga Poległych zmierza do nieuchronnego końca. Z jednej strony trzy miesiące z cyklem spowodowały, że mocno się zżyłem ze światem przedstawionym i jego bohaterami, z drugiej autor uśmierca postaci tak skutecznie i gęsto, niektórych potem wskrzeszając, że w sumie nie wiem, czy to zdrowo przejmować się ich losami. Do tego traktuje brutalnie tych, którzy żyją, czego przykładem może być żona Onosa T'oolana, ale o tym za chwilę, bo to wymaga odrębnego akapitu.

Po udanej kampanii i podbiciu Letheru Łowcy Kości, wyruszają na wschód, na Pustkowia, by odnaleźć swoje przeznaczenie w walce z nieznanym wrogiem. Głównodowodząca Tavore Paran z nikim nie rozmawia, zachowując swoje motywy i myśli wyłącznie dla siebie, co bardzo frustruje żołnierzy jej armii, w szczególności Skrzypka. Wsparciem dla Łowców Kości ma być letheryjski oddział pod wodzą wskrzeszonego Brysa Beddicta oraz Zgubańskie Szare Hełmy i plemię Khundryli, którzy operują na południowych rubieżach imperium letheryjskiego w kontakcie z przedstawicielami podstępnego królestwa Bolkando. To jest jeden obszerny wątek.

Drugim wątkiem są przerażające działania Forkrul Assailów w Kolanse (wschodnie wybrzeże kontynentu Lether). Ta złowieszcza nacja szerzy własną wersję prawdy i sprawiedliwości, którą jest zasadniczo eksterminacja życia na świecie. W konsekwencji Kolanse pustoszeje z dorosłych, a ocalałe dzieci, których Assailowie z racji wieku nie są w stanie poddać osądowi, tworzą Wąż wychudzonych, wygłodniałych i spragnionych dzieci wędrujących na zachód, na Szklaną Pustynię i Pustkowia.

Trzecim istotnym wątkiem są dzieje Onosa T'oolana, jego rodziny i plemion Barghastów (czyli kontynuacja "Wspomnienia lodu" w tym zakresie). Onos jest Pierwszym Mieczem Imassów (co oznacza, że jest przekozackim wojownikiem), ale walka to dla niego jedynie konieczność, co niezbyt podoba się półdzikim Barghastom rwącym się do bitki i rzezi. W tym wątku postać Toola jest bardzo istotna i zmiana jaka w nim zachodzi pod wpływem tego, co Barghastowie robią jego żonie, idealnie oddaje nazwę cyklu. Marsz kanibalistycznych Tenescowri we "Wspomnieniu lodu", to nic w porównaniu z absolutną dewastacją i publicznym fizycznym i psychicznym zniszczeniem Hetan Taur przez jej własny lud. Te sceny zbiorowych, brutalnych gwałtów i fizycznego okaleczenia żony Onosa T'oolana, są wstrząsające nie przez to, że są opisywane dosyć szczegółowo, ale dlatego że Erikson wznosi się tutaj na wyżyny realizmu i naturalizmu. Realizm wynika z tego że męki Hetan są bardzo wiarygodne z punktu widzenia psychologicznego. Erikson skupia się na bólu, na psychice ofiary, zdradzonej i upokorzonej przez własny lud, ludzi z którymi żyła, śmiała się, dzieci, z którymi się bawiła, dorosłych, wśród których czuła się bezpiecznie, w domu. W tym akcie destrukcji człowieka przez jego własną społeczność poznajemy też małostkowość, okrucieństwo tłumu i pojedynczych w nim osób. To jest właśnie ten realizm. A naturalizm - Erikson nie oszczędza czytelnika, nie przymyka oczu, nie obłaskawia zbrodni. Pokazuje jak jest. Jest to jeden z momentów "Pyłu snów", kiedy Erikson zaprzestaje filozofowania, tylko jest konkretny do bólu. Czytałem komentarze w sieci, wielu czytelników nie było w stanie przejść tego fragmentu powieści, niektórzy mieli nawet koszmary z tym związane.

Czwartym wątkiem są losy Shake'ów. Shake'owie to niepozorny lud wyznający dziwną religię Brzegu, podbity i prawie zasymilowany przez Imperium Letheryjskie, który okazuje się mieć wiele wspólnego z Tiste Andii, K'Chain Che'Malle i grotą Kurald Galain. Znani z wcześniejszych epizodycznych pojawień w "Przypływach nocy" i "Wichrze śmierci" Yan Tovis (Pomroka) i Yedan Derryg, książęta Shake'ów, zobowiązują się przeprowadzić swój lud do Kurald Galain, a to dopiero początek zaskakująco ważnej roli tego ludu dla przyszłości świata Tiste Andii. W każdym razie wyjaśnienie genezy Shake'ów, religii Brzegu oraz tytułów ich władców (Pomroka, Wachta, Świt, Zmierzch) jest naprawdę świetne i ściśle związane z historią Tiste Andii. Nadto na najbardziej kozacką postać cyklu wyrasta nieoczekiwanie Yedan Derryg, Wachta (the Watch) Shake'ów. Do niego należą najlepsze kwestie wypowiadane w powieści ('I'm the Watch"), chłopak się też nie patyczkuje i godnie dostarcza czytelnikowi solidnej dawki epy m.in. w potyczce z Forkrul Assailem i oddziałem Tiste Liosan. To jest zresztą najlepsza scena "Pyłu snów" i pozwolę sobie przytoczyć jej fragment:
"(...)Tę krainę poświęcono dla osądu - odparł Forkrul Assail - Nazywam się Spoczynek. Podaj mi swe imię, poszukiwaczu, bym mógł cię poznać...
- Zanim mnie osądzisz?
Wysoka, nieproporcjonalnie zbudowana istota, naga i nie nosząca broni, uniosła głowę.
- Nie jesteś sam. Ty i twoi towarzysze sprowadziliście do tej krainy zamęt. Nie opóźniaj mnie. Nie możesz uciec przed tym, co kryje się w tobie. Stanę się twoją prawdą.
- Jestem Yedan Derryg.
Forkrul Assail zmarszczył brwi.
- To imię nie daje mi wstępu. dlaczego? Jak zdołałeś mnie zablokować śmiertelniku?
- Oto moja odpowiedź - oznajmił Yedan, zeskakując z konia i wyciągając miecz.
- Opór jest bezcelowy - odparł Spoczynek.
- Naprawdę? Jesteś tego pewien? moje imię nie daje Ci władzy nad moją duszą. Dlaczego?
- Wyjaśnij to, śmiertelniku.
- Ono nic nie znaczy. To mój tytuł wyraża prawdę. Mój tytuł i moja krew.
- Poznam cię tak, albo inaczej, śmiertelniku.
- Tak, z pewnością. Jestem Shakiem. Jestem Wachta (...)"
I jeszcze z przemyśleń Wachty: "(...)W społeczeństwie funkcjonowało zbyt wiele mechanizmów mających na celu ukrywanie niezliczonych głupców, a nawet ułatwianie im życia. To zrozumiałe, bo z reguły stanowili oni większość. Jako dodatek do owych mechanizmów można też było zaobserwować rozmaite sidła, pułapki oraz zasadzki stworzone po to, by izolować inteligentnych, a następnie ich niszczyć. W końcu żaden argument, choćby najbardziej błyskotliwy, nie zdoła pokonać noża wbitego w pachwinę. Ryk żądnego krwi tłumu zawsze będzie głośniejszy od pojedynczego głosu rozsądku (...)"

Oprócz tego jest też odrębny wątek Icariuma, dosyć ciekawie poprowadzony (na szczęście), wątek K'Chain Che'Malle, którzy zbawienia swojej rasy szukają wśród ludzi oraz motyw Silchasa Ruina i Ruda Ellale (Ryada Eleis), poprowadzony w relacji nauczyciel - uczeń. Generalnie wątków jak zwykle od groma i trochę, a jak się czyta "Pył snów"? Na pewno lepiej niż poprzednie dwa tomy cyklu, czuć zbliżanie się potężnej konwergencji mocy i żywotów wszelakich. Co prawda Erikson nadal trochę za dużo filozofuje, zwłaszcza że końcówka cykly wymagałby większego streszczania się, ale jest też tutaj sporo dynamicznych i ciekawych scen (np. odczyt Talii Smoków przez Skrzypka). Gdzieś w tle przewijają się losy i knowania Ascendentów. Na pierwszy plan wysuwa się Errastas, Władca Płytek, który nie może pogodzić się z marginalizacją Twierdz na rzecz Ganoesa Parana i jego Talii Smoków i wzywa członków tzw. Klubu Pradawnych (m.in. Kilmandaros, Sechul Lath, Mael, Olar Ethil, Draconus) do walki o swoje. Wydarzenia z końcówki "Myta ogarów" nie pozostają oczywiście bez wpływu na fabułę "Pyłu snów", bo oto na Pustkowiach efektownie pojawia się Draconus, uwolniony zniszczeniem Dragnipura. 

Podsumowując "Pył snów" to przede wszystkim introdukcja przed ostatecznym finałem, trzeba ustalić, kto z kim i przeciwko komu będzie walczył w "Okaleczonym bogu". Kilka kwestii się tutaj wyjaśnia, ale nadal wiele rzeczy pozostaje tajemnicą dla czytelnika i trzeba mieć nadzieję, że autor się nie pogubi i udanie zakończy chociaż połowę wątków. Nie da się ukryć, że przed nim przerażające wyzwanie, które sam sobie narzucił.

Seren Pedac
Draconus
Mappo
nie wiem, co to, ale jest ładne
Yedan Derryg (Wachta)
"I'm the watch" i wszystko jasne, Spoczynek udał się na wieczny odpoczynek
Nalot K'Chain N'ahruk i ich Odprysków Księżyca z Cesarskiej Groty
Ryadd Eleis, syn Udinaasa w swej smoczej postaci