wtorek, 29 stycznia 2013

Weselmy się, narkotyzujmy się

"Trzy stygmaty Palmera Eldritcha" Philipa Dicka są dziełem kultowym. Tylko jak tu ocenić powieść całkowicie napisaną pod wpływem amfetaminy? Obsesja na temat narkotyków wszelakiej maści, jaką w swej twórczości przejawia Dick, jest przytłaczająca, do tego stopnia, że autor jest w stanie wywieść z fabuły końcową konstatację, że Chrystus był grzybem halucynogennym, który umożliwiał kapłanom sekty judaistycznej różne cuda i kazania tradycyjnie przypisywane Jezusowi! (chodzi tutaj oczywiście o "Transmigrację Timothy'ego Archera"). I tak jak w "Transmigracji..." pozytywnie przytłacza sugestywna obsesja śmierci, tak w "Trzech stygmatach..." negatywnie dominują obrazy narkotycznej wędrówki po światach urojonych.

W "Trzech stygmatach Palmera Eldritcha" mamy w końcówce podobne wnioski jak w "Transmigracji...". Eldritch to powłoka dla nadprzyrodzonego bytu, który krążył pomiędzy układem Słońca i Proxima Centauri, by w końcu poprzez opanowanego Eldritcha dążyć do opanowania  ludzkości (aluzja do rozprzestrzeniania się chrześcijaństwa). W ogóle "Trzy stygmaty" to jedna wielka narkotyczna aluzja do religii w znaczeniu nieinstytucjonalnym, do pewnego mistycznego doświadczenia jednostki w kontakcie z prawie wszechmocna istotą. Niestety wizji narkotycznych, chaosu wynikającego z opowiadania z perspektywy nawalonego wizjami hippisa jest zdecydowanie za dużo. Sama koncepcja religijnej inwazji jest ciekawa, ale została przygnieciona chaotycznymi i nieczytelnymi z punktu widzenia narracji opisami przeżyć bohaterów w wygenerowanych narkotykami światach. 

Są w tej przesiąkniętej oparami odurzenia opowieści momenty niezłe, jak np. oryginalny pomysł obcej inwazji za pośrednictwem narkotycznego uzależnienia, ale całość do mnie nie przemówiła. Mnóstwo chaosu, wątki się rwą nieoczekiwanie, niby mamy nieustanną zmianę percepcji, ale zdecydowanie za dużo chaosu, zmęczyłem się. Być może "Trzy stygmaty" powinno się czytać w podobnych okolicznościach, co przebiegało tworzenie powieści, niemniej nie mam na to specjalnej ochoty.

niedziela, 27 stycznia 2013

Fantastyczne ekstrapolacje Dana Simmonsa

Dana Simmonsa nie trzeba nikomu przedstawiać. Każdy, jako tako zorientowany w literaturze fantastycznej, choć nie tylko, powinien wiedzieć kto zacz. Jeden z najwybitniejszych, współczesnych twórców literatury rozrywkowej, którego admiratorem i ja pozostaję. Nie znaczy to oczywiście, że moje uwielbienie jest bezkrytyczne, o czym świadczyć może moja niezbyt pochlebna recenzja "Fabryki kanciarzy":

W każdym razie Simmonsowi najlepiej robi zajmowanie się fantastyką sensu largo. Poniżej krótka opinia o dwóch jego dziełach wydanych niedawno w omnibusie przez Prószyńskiego.

"Wydrążony człowiek"
Bardzo smutna i przygnębiająca jest to historia. Simmons snuje mocno naukową wizję telepatii będącej mutacją umysłu człowieka jako czołowej fali stojącej, składającej się z mniejszych, zazębiających się holograficznych funkcji falowych, gdzie mózg stanowi interferometr umożliwiający korzystanie z umysłu na poziomie świadomości. Normalny umysł potrafi w tej sytuacji odczytywać informacje na czołach własnych fal, umysł telepaty czyni to także na czołach fal umysłów innych ludzi. Ekstrapolacja Simmonsa idzie oczywiście o wiele dalej, w zasadzie zmierza do odpowiedzi na pytanie, czy człowiek jest biernym obserwatorem otaczającego go wszechświata, czy tak naprawdę przez swoją obserwację konkretyzuje jego możliwe stany, jego prawdopodobieństwa. Do zobrazowania tego dylematu Simmons wykorzystuje mechanikę kwantową, interferencję fal i cząstek, geometrię fraktalną, teorię względności, a przede wszystkim interpretację kopenhaską funkcji falowej. 
Jak to u Simmonsa bywa "Wydrążony człowiek" znajduje inspirację w literaturze, a dokładnie w wierszu T.S.Elliota: http://www.wiersze.annet.pl/w,,10738
Fantastycznonaukowa ekstrapolacja na poziomie kwantowym zostaje wykorzystana do przedstawienia przejmującej, plastycznej wędrówki Jeremy'ego Bremena poprzez coraz niższe kręgi piekła ludzkiej psychiki, aż po koniec i nowy początek. Jest to podróż telepaty, człowieka wrażliwego i dobrego, w kontakcie ze społeczeństwem, którego przedstawiciele są małostkowi, płytcy, zakompleksienie, egocentryczni, podli, i ogólnie źli. Trochę tutaj Simmons upraszcza, spłyca na potrzeby fabuły jednowymiarowy odbiór takich, a nie innych bodźców, niemniej samotnośc Jeremy'ego Bremena po utracie żony jest porażająca. 
Dan Simmons to klasa sama w sobie, co udowadnia "Wydrążonym człowiekiem". Fascynująca, wciągająca opowieść, podbudowana wybornym fundamentem fantastyczn-naukowym, do tego kompletna konceptualnie (proszę zwrócić uwagę na związek pomiędzy ostatnim słowem powieści, tytułami większości rozdziałów oraz telepatią Bremena i jego żony, po prostu majstersztyk!; a to tylko jeden z wielu smaczków) i rewelacyjna fabularnie (opisy gehenny Robby'ego, czy cała, długa opowieść o horrorze Bremena w domu pani Morgan, są bardziej przerażające niż ze 5 książek Stefana Króla razem wziętych), więc nie pozostaje nic tylko kupować i czytać.

"Muza ognia"
Jest to opowieść z zupełnie innej bajki niż realistyczny "Wydrążony człowiek". Mini space-opera, aż zbyt intensywnie inspirowana twórczością Szekspira. Generalnie odniosłem wrażenie, że sztafaż fantastyczny i cały świat przedstawiony służą przede wszystkim zaprezentowaniu dzieł angielskiego barda. Na 100 stronach dostajemy wykład z tego, jak należy odbierać "Króla Leara", "Makbeta", "Romeo i Julię", "Wiele hałasu o nic", czy "Hamleta". W kulminacyjnym momencie "Muzy ognia" mamy kilkustronicowy opis odgrywania w całości przez dwie osoby "Romea i Julii" ... w przestrzeni kosmicznej. Mam wrażenie, że Simmons chciał się zabawić formą i pochwalić się swoją literacką erudycją. Fabuła jest dosyć standardowa, zakończenie nijakie i nieczytelne. W dodatku nie dostajemy odpowiedzi czym jest ta "muza ognia", tzn. skąd się wzięła i kim (lub czym) jest kobieta będąca głosem statku. Czytało się to dobrze, ale jestem zawiedziony, bo to w końcu Dan Simmons, mógłby się lepiej postarać.

Tak, więc dwupak nierówny, "Wydrążony człowiek" zdecydowanie wyrasta ponad przeciętność, zaś "Muza ognia" rozczarowuje.

sobota, 26 stycznia 2013

Tak, tak, upijmy się, nim zaczniemy czytać książki Dennisa Lehane

Dennis Lehane swoją debiutancką powieścią "Wypijmy, nim zacznie się wojna" z podziwu godną konsekwencją szoruje dno oceaniczne i mości sobie miejsce wśród najgorszych debiutów wszechczasów. Sam zaś zastanawiam się co jest ze mną nie tak, że uporczywie maltretuje się ostatnio wybitnymi kupsztalami tegoż autora. 

Co jest nie tak z "Wypijmy, nim zacznie się wojna"? Wszystko! Główni bohaterowie, znani także z późniejszych powieści, Patrick Kenzie i Angie Kennaro, on dzieciak z patologicznej rodziny, ona tworząca patologiczną rodzinę, oboje tak niewiarygodni psychologicznie, tak nielogiczni w swych fundamentalnych życiowych decyzjach, że aż głowa mała. Prym wiedzie Angie, z jednej strony twarda laska, która największemu bandziorowi nie da sobie w kaszę dmuchać, z drugiej potulnie dająca się bić i maltretować mężowi. Dlaczego? Z miłości! No taaak, miłość wszystko przetrzyma. Dlaczego mąż ją bije? Bo jest Irlandczykiem! No taaak, że też głupio pytam. Dlaczego Angie męża sobie "nie ustawi", dlaczego, będąc taką hardą, i nie dającą sobie w kaszę dmuchać laską, z miłości bierze razy, zamiast raz i drugi męża sobie ustawić (skoro ostatecznie i tak to czyni porządnie pod koniec powieści)? No idea! Dlaczego wszyscy dzielni i prawdziwi mężczyźni, którzy ją otaczają (Patrick, Bubba, Denis i Oscar, a Ci dwaj to nawet policja), dlaczego biernie się przyglądają temu, że kobieta, którą uwielbiają jest maltretowana, najwidoczniej ku jej uciesze? No idea! Widocznie przyjmują za normalkę bicie kobiety i to, że ona się na to godzi. Panie autorze, jak mam polubić i uwierzyć w kobietę, która ma najwyraźniej skłonności masochistyczne, no bo innego logicznego wytłumaczenia nie widzę?

Patrick to z kolei chodzący imbecyl. Niby jest detektywem, niby ma zmysł do tej roboty, ale pakuje się w kłopoty z podziwu godną konsekwencją urodzonego debila. Do tego na końcu, kierowany dobrem dziecka, zabija przy tym dziecku bezbronnego człowieka z zimną krwią. Lehane przechodzi nad tym do porządku dziennego, no bo w końcu ten zabity, to był już tak zły, że trzeba było mu strzelić w łeb, bo co to by było. Wartośći społeczne i moralne tego czynu - bezcenne.

Największą jednak wadą jest świat przedstawiony. Boston i Dorchester to nie tyle przedsionek piekła, ile piekielne poletko braku żadnych reguł. Wszyscy do wszystkich strzelają, za każdym rogiem rośnie nienawiść, biały, czarny to świnia, trzeba go zabić. W biały dzień dochodzi do strzelanin, normalnie apokalipsa. W świetle tego, jak wyglądają doniesienia z USA, to niby się zgadza. Ale tutaj chodzi o skalę! Oczywiście w realu zdarzają się strzelaniny, morderstwa i mordobicia, ale to wszystko jest rozproszone, ma miejsce w różnych miejscach, w różnych miastach. Tutaj skondensowanie akcji do kilku dni sprawia, że w jednym czasie, w jednym miejscu dochodzi do regularnej bitwy, giną setki ludzi, a co na to opinia publiczna? Ano nic, ludzie z tła jakby tego nie zauważają, ruch na ulicach w najlepsze, życie się toczy, wojny gangów i strzelaniny obok, a społeczeństwo i kraj sobie. Jak to czytałem, to odbierałem, jakby bohaterowie przechodząc z planu wojny gangów na plan, np. dworca kolejowego, nieświadomie przekraczali granicę światów równoległych, tak niewiarygodnie Lehane przedstawia sytuację geopolityczną.

O fabule, czy motywacji poszczególnych bohaterów szkoda mi sił się rozpisywać. Fabuła jest wydumana jak sto pięćdziesiąt fajerek, bohaterowie są, bo są, żyją w świecie tak złym, zdegenerowanym, podłym i ble, że aż się dziwię, że to wszystko nie pierdykło w tych latach 90-tych. Minęło kilkanaście lat, i życie się toczy, więc chyba Lehane patrzy na świat przez wyjątkowo ciemne okulary. Albo po prostu przesadza w środkach wyrazu, co sugeruje miernotę jego pisarstwa. Skutek jest jeden - "Wypijmy, nim zacznie się wojna" to niewiarygodna, wydumana, sztuczna i fałszywa historyjka, dla niepoznaki wykorzystująca rzeczywiste i poważne problemy społeczne (jak molestowanie dzieci), by się po nich prześlizgnąć i zapodać nam mega doniosłą konstatację: ŚWIAT TO ZŁE MIEJSCE! A przynajmniej Boston. Amen.

PS I pomyśleć, że dałem się nabrać na "Miasto niepokoju", które oceniałem swego czasu całkiem nieźle. Ciekawe jak dzisiaj oceniłbym tę pozycję, ale wolę się nie przekonywać.

Olga Tokarczuk - "Prowadź swój pług przez kości umarłych"


Szok związany z nieoczekiwaną klęską Agnieszki Radwańskiej w Melbourne sprawił, że ostatnio nie miałem głowy do bloga. Ale już mi chyba przeszło, więc wracam ino żywo do pisaniny. Na pierwszy ogień po turnieju poszła powieść Olgi Tokarczuk "Prowadź swój pług przez kości umarłych". Autorka, bezpośrednio polecana przez Jacka Dukaja, jest w stanie zawsze czymś nowym zaskoczyć, tylko że nie zawsze wychodzi z tego wciągające czytadło. 

Tokarczuk jest jednym z nielicznych w Polsce autorów kreatywnych. Oznacza to, że autor nie zamyka się w jednym świecie, w ramach jednej kreacji, tylko szuka nowych rozwiązań, nowych idei, w dosłownym znaczeniu "tworzy". Proza Olgi Tokarczuk nie jest do końca z mojej bajki, niemniej lubię po nią sporadycznie sięgać, żeby właśnie dać się zaskoczyć. Po "Prowadź..." mam jakiś niedosyt, który najwyraźniej wynika z tego, że to zaskoczenie nie do końca mnie zadowala. 

Być może wynika to po prostu z tego, że przez spory fragment powieści się zwyczajnie nudziłem. Akcja wlecze się niemiłosiernie, wykoncypowana bohaterka jest ciekawa, ale na dłuższą metę nuży, świat jest szary, bury i ponury, nawet latem, a wydarzenia sprawiają wrażenie fantasmagorii, snu, chociaż są morderstwa, charakterystyczni bohaterowie i oryginalna intryga. Wszystko zmierza do nieuniknionego, całkiem niezłego, chociaż mało zaskakującego końca. Chyba całość można podsumować: "odbębniłam chałturkę, a że jestem dobrą pisarką, to zamiast kupsztala, wyszła mi przeciętna historia z oryginalnym pomysłem, ujdzie, wysyłam do wydawcy".

Oczywiście są w tej powieści momenty wyborne, jak scena przesłuchania Janiny Duszejko na komisariacie, kazanie księdza, monolog Janiny podczas wizyty w straży miejskiej albo sam fakt rzeczywistości oglądanej oczyma samotnej kobiety w średnim wieku. Plus ciekawe wnioski, związane z naszym postrzeganiem świata, jak w poniższym fragmencie (taka koncepcja światów równoległych do wewnątrz):
"(...)czasem mam wrażenie, że żyjemy w świecie, który sobie wymyślamy. Ustalamy sobie, co jest dobre, a co nie, rysujemy mapy znaczeń... A potem całe życie zmagamy się z tym, cośmy sobie wykoncypowali. Problem polega na tym, że każdy ma swoją wersję, i dlatego tak trudno jest się ludziom dogadać.(...)"  

Dlatego, pomimo dosyć przeciętnych wrażeń, warto sięgnąć również po tę powieść Olgi Tokarczuk.

wtorek, 22 stycznia 2013

Australian Open 2013 - dzień dziewiąty, ostatni :(

5-7, 2-2 - pociąg do półfinału Australian Open 2013 zaczyna odjeżdżać bez Agnieszki Radwańskiej, a Polka zastanawia się dlaczego
Dzień smutny, dzień pożegnania się Agnieszki z marzeniami o wygraniu Australian Open, dzień, w którym okazało się, że balon pękł, a ponoć życiowa forma tenisowa Agnieszki jest piękną, statystyczną wydmuszką. To tylko sport, ale wielka szkoda, bo Agnieszka zasługuje na przejście do annałów Wielkiego Szlema.

W ćwierćfinale Australian open 2013 Agnieszka Radwańska przegrała z Chinką Li Na 5-7, 3-6. Do stanu 5-4 w pierwszym secie było to spotkanie wyrównane, z lekkim wskazaniem na Agnieszkę. Od tego jednak momentu widać było gołym okiem coraz większe zmęczenie fizyczne i psychiczne Agnieszki australijskim tournee. Agnieszka przegrała dosyć wyraźnie trzy kolejne gemy, w tym dwa przy swoim podaniu. W drugim secie to już była kwestia czasu, kiedy nastąpi koniec.

Dlaczego Agnieszka przegrała? Kilka czynników o tym zdecydowało, ale najważniejszy to kryzys fizyczny. W momencie, kiedy zabrakło pary, to nie było siły w serwisie, nogi nie niosły, Agnieszka nie miała sił na dłuższe wymiany i pojawiły się niewymuszone błędy, których Agnieszka nastukała aż 21. Tyle to nie miała od dawien dawna. I na tym w zasadzie można poprzestać. Pisałem wcześniej, że od ćwierćfinału zaczynają się wybitnie strome schody, że Li Na to jest absolutny top, ale ten mecz był do wygrania, póki były siły, to Agnieszka była o krok przed Chinką, to Polka była faworytką. Tak, więc błąd w przygotowaniach, efektowne triumfy w Auckland i Sydney bez straty seta są fajne, sympatyczne, ale to Szlem się liczył w tournee po Australii, a tutaj niestety Agnieszka wtopiła, jako rozstawiona z nr 4 powinna mierzyć w półfinał. Za dużo gry przed turniejem było, dziewczyna się zwyczajnie zamęczyła nadmiernym, turniejowym graniem.

Mam nadzieję, że Agnieszka wyciągnie w końcu wnioski i nie będzie rozmieniać się na drobne w mniejszych turniejach, i zacznie w końcu grać w Szlemach tak, by dochodzić co najmniej do półfinałów, na co ją ewidentnie stać. 

Tym akcentem kończę relacje z tegorocznego Australian Open, co się będzie dalej działo w turnieju mnie specjalnie nie interesuje, trzeba też swoje odespać. Życzę sympatycznej Chince wygranej, a w męskiej drabince życzę sobie, by wygrał ktoś nowy np. David Ferrer lub Jo-Wilfried Tsonga.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Tęsknota za niewinną wyobraźnią

Robert McCammon w książce pod oryginalnym tytułem "Boy's life" (który to tytuł w powiązaniu z treścią powieści ma zupełnie inny wydźwięk, aniżeli pretensjonalny tytuł polskiego wydawcy "Magiczne lata"), tworzy sympatyczną opowiastkę, pełną nostalgii i bezpretensjonalnie podanych prawd życiowych, ale żeby od razu robić z tego fantastykę, która ma tutaj charakter wybitnie pretekstowy? Sytuacja podobna jak z Ianem Mcleodem - jako pisarz popularny zginąłby w morzu mu podobnych, to się przybrał w sztafaż fantastyczny, gdzie jest widoczny, ceniony i nagradzany.

Generalnie jednak powieść McCammona stanowi zbiór opowiastek i anegdotek z życia dwunastoletniego chłopaka, luźno i umiejętnie powiązanych wątkiem fantastycznym. "Boy's life" stanowi kronikę mniej lub bardziej fantastycznych przygód młodzieńca, którego co rusz spotykają interesujące przygody. Przyznam, że dobrze się to czytało, tylko w pewnym momencie złapałem się na refleksji, że mam wrażenie, jakbym czytał połączony osobą bohatera zbiór opowiastek. Nawet dobór tematów (powódź, rasizm, nietolerancja religijna, zabobony voodoo, prześladowcy, odkrywanie świata) jest w pewnym stopniu stereotypowy, ale rozegrany sprawnie, przez co powieść wciąga fabularnie i emocjonalnie.

Główny wątek, wyeksponowany przez polskiego wydawcę na obwolucie, to tak naprawdę jedynie pretekst do scalenia fabuły. Jeżeli kogoś interesuje jedynie zagadka morderstwa, to może spokojnie przeskoczyć od razu do ostatnich dwóch rozdziałów i niczego nie straci. Rozwiązanie zagadki nie jest jakimś mega zaskoczeniem, nie zawiera również żadnych wątków nadprzyrodzonych (co sugerują oczy na okładce), ale jest interesujące i wiarygodne. 

Pomimo dużej dozy pozytywnych wrażeń, to mam poczucie niedosytu. Może wynika to z ogólnych peanów na cześć powieści McCammona, przez które oczekiwałem czegoś naprawdę wybitnego, a dostałem solidną, wyrastającą nieco tylko ponad przeciętność obszerną opowieść o roku z życia 12-letniego chłopca, kiedy to następuje początek przechodzenia wyobraźni z okresu dziecięcych, niewinnych marzeń, do dorosłego, wyzutego z magii realizmu. W interpretacji McCammona jest to także okres, kiedy pozbawiamy się tej niewinnej fantazji, na rzecz czegoś, co jest w zasadzie nieistotne, szara codzienność opakowana w smutek egzystencji. Ta właśnie nostalgia za utraconym, odwoływanie się autora do siedzącej w każdym z nas poczucia straty, nieodwołalnego przeminięcia pewnych wartości dzieciństwa, stanowi największą siłę i zaletę "Boy's life". I jeżeli ktoś chce sobie przypomnieć tamte czasy, poczuć nostalgię za niewinnością (nawet oczyma 12-letniego amerykańskiego chłopca z Południa), to powieść McCammona jest jak znalazł. W innym wypadku można się wynudzić i poczuć solidnie rozczarowanym.

Australian Open 2013 - dzień siódmy

Australian Open 2013, edycja nr 101, dotarła do drugiego tygodnia rozgrywek. Na polu bitwy zostali sami faworyci oraz szczęściarze, którym udało się błysnąć formą akurat na ten turniej. Niezmiernie cieszy, że jest w tym gronie faworytów także Agnieszka Radwańska, która w czwartej rundzie dosyć pewnie, chociaż nie bez sporego wysiłku i koniecznej koncentracji w ważnych punktach, pokonała serbską bombardierkę Anę Ivanovic 6-2, 6-4. Mecz był znacznie bardziej wyrównany, aniżeli sugeruje to wynik, a w drugim secie wystarczyło, by Agnieszka przegrała którąś z kilku kluczowych piłek, aby Ana załapała się na grę i mecz zrobił się zacięty. Ale w tych kluczowych właśnie momentach Agnieszka zagrała jak prawdziwa mistrzyni tenisa, czyli gry, będącej swego rodzaju partią szachów na korcie. 

Niestety począwszy od ćwierćfinału zaczynają się dla Agnieszki już naprawdę strome schody. Aby zajść dalej i ewentualnie wygrać Agnieszka musi najpierw pokonać w ćwierćfinale Chinkę Na Li, której w Australii zawsze się świetnie gra (finalistka z 2011 roku), numer 6 rankingu WTA, z którą Agnieszka częściej przegrywała niż wygrywała, następnie w półfinale zapewne będącą w kosmicznej formie Szarapową, numer 2 rankingu WTA (nie wątpię, że Szarapowa nie będzie miała żadnych problemów z sympatyczną Ekateriną Makarową), no a w finale albo najlepsza tenisistka wszechczasów Serena Williams lub numer 1 rankingu WTA Victoria Azarenka. Jeżeli Agnieszka przejdzie tę drogę krzyżową, to jej tytuł wielkoszlemowy będzie jednym z najbardziej zasłużonych w historii. 

Prawdziwie strome schody do nieba. ale najpierw Na Li, wybitnie niewygodna dla Agnieszki rywalka. Mecz dziewczyn już o 1 w nocy z poniedziałku na wtorek. Trzymamy kciuki!!!

piątek, 18 stycznia 2013

Australian Open 2013 - dzień piąty

Dzień czwarty w zasadzie przespałem, w zasadzie, bo obejrzałem jedynie fragmenty meczu Federera z Davydenką oraz Kvitovej z Robson. Kvitova bez formy odpadła po dramatycznym, ale stojącym na niskim poziomie meczu, zaś Federer na luziku odprawił w trzech odchodzącego powoli na emeryturę Rosjanina.

Dzień piąty to już trzecie rundy Agnieszki i Jerzego oraz druga runda Kubota w parze z Francuzem Jeremym Chardy w deblu. Chęć obejrzenia tych zmagań na żywo skończyła się tym, że od ponad 30 godzin nie zmrużyłem oka.

Agnieszka zmierzyła się z Heather Watson i wygrała w miarę spokojnie i pewnie 6-3, 6-1. Mecz nie był tak łatwy jak sugeruje wynik. Brytyjka ma potencjał tenisowy, ale nie ma wzrostu. Ale póki Agnieszka nie wybiła Heather pomysłów na grę (a trochę tego było), póty mecz był wyrównany i Agnieszka była z przodu raczej na doświadczeniu. Ale potem nagle Heather zrobiła w drugim na początku dwa proste błędy i jej gra się posypała. O mały włos, a skończyło by się kołem od roweru, Agnieszka miała 5-0 i swój serwis, ale zlitowała się nad biedną Brytyjką, dała jej 3 niewymuszone błędy-punkty, 1 sobie Heather sama wzięła i był honorowy gem. Ale na tym koniec. Na tablicy godzina z prawie półgodzinnym okładem, ale jest to trochę mylące, bo były w drugim secie dwie przerwy, łącznie z 20 minut, na obkład skaleczonego palca Agnieszki i zasunięcie dachu przed paroma kroplami deszczu. 

Tak, więc nadal Agnieszka bez zbędnej utraty sił przystępuje do drugiej części turnieju, gdzie skala trudności z każdym kolejnym szczeblem będzie narastać. W 1/8 finału czeka na Agnieszkę w końcu rywalka, którą nasza dziewczyna doskonale zna. Nie kto inny to bowiem jak podupadła gwiazda tenisa, ale nadal gwiazda medialna, Serbka Ana Ivanovic. Tej dziewczyny przedstawiać nie trzeba, była liderka rankingu i zwyciężczyni Roland Garros 2008, także finalistka Australian Open 2008. Czyli grać potrafi, zawsze groźna, ale na dzisiejszą Agnieszkę to może być za mało. Jeżeli Agnieszka nie obniży nagle swojej tenisowej jakości, nie będzie miała jakiejś zapaści w swojej grze, to Ana nic nie poradzi i odjedzie z Australii z kwitkiem. Oby tak się stało, i oby w dwóch setach, bo w ćwierćfinale najprawdopodobniej czeka Agnieszkę pierwsze, i mam nadzieję nie ostatnie na tym turnieju, spotkanie wagi superciężkiej, czyli wybitnie dobrze czująca się w Australii Li Na. Ale o tym więcej po pokonaniu Any Ivanovic. I jeszcze statystyka dotychczasowych spotkań dziewczyn: Head2head

Teraz słów parę o meczu Janowicza z Almagro, chociaż niestety nie ma o czym pisać. Niestety, bo Jerzy Janowicz zagrał w tym meczu na 30% swoich możliwości (z czego 29% to serwis w dwóch pierwszych setach) i zasłużenie przegrał z Hiszpanem 6-7, 6-7, 1-6. I tylko częściowo winę można zrzucić na odciski na prawej dłoni, czyli tej od trzymania rakiety. Jerzy przegrał przez kontuzję, przez zmęczenie, i przede wszystkim przez beznadziejną grę taktyczną w tiebreakach. I tyle w zasadzie w tym temacie, Almagro w kluczowych momentach zagrał kilka razy niekonwencjonalnie i to wystarczyło. W trzecim u Janowicza doszło przemęczenie fizyczne i psychiczne + zwiększona siła wiatru i przegrana stała się faktem.
Refleksja? Jerzy ma niewątpliwie potencjał, ale jeszcze wiele pracy i przegranych meczy z czołówką przed nim, by wygrywać takie pojedynki, w których decydują pojedyncze piłki. Oby zdrowie dopisywało i poukładana głowa, bo odnoszę momentami wrażenie, że Jerzy jest lekko niezrównoważony emocjonalnie. Się zobaczy, 3 runda w Australian Open to świetny wynik jak na debiut w tym turnieju, no i chęć potwierdzenia sukcesu z Paryża. Poza tym dobry prognostyk na kolejne miesiące, bo w końcu Jerzy do czerwca w zasadzie niewiele punktów ma do obrony.

Dzień szósty przeznaczę na sen, Agnieszka gra z Aną w nocy z soboty na niedzielę (albo i rano, jeżeli ich mecz wyznaczą w sesji wieczornej).

środa, 16 stycznia 2013

Australian Open 2013 - dzień trzeci, ze szczęśliwym zakończeniem

Dzień to oczywiście kwestia umowna, skoro do oglądania Polaków trzeba było się zrywać z łóżka o 1 w nocy. Do tego Jerzy Janowicz postanowił pograć sobie 4 godziny i ostatecznie z późniejszego zaśnięcia były nici, trzeba było się zbierać do pracy. W dodatku mnóstwo emocji i wspaniałego tenisa oraz sytuacja, która już przechodzi do annałów tenisa w tym roku. Od czego zacząć?

Może od singla pań. Agnieszka Radwańska spotkała się w 2 rundzie z Iriną Camelią Begu. Solidna Rumunka, gwiazda turniejów WTA International (najniższa ranga) zasłynęła tym, że w ubiegłorocznym US Open wyrzuciła z turnieju Caroline Wozniacki. Trzeba, więc było na nią uważać, ale też bez przesadyzmu. Przebieg meczu to potwierdził. Nie przemęczająca się psychicznie (fizycznie to trochę pobiegała) Agnieszka odprawiła Rumunkę 6-3, 6-3. Nie było to może zwycięstwo tak efektowne jak kolejny rower Szarapowej, ale mecz bez większej historii i w zasadzie pewne zwycięstwo Agnieszki, która zagrała tak na 50% swoich możliwości. Godzina i minut 22 gry, i pod zasłużony prysznic. W trzeciej rundzie czeka podobno utalentowana tenisistka "na dorobku", Brytyjka  Heather Watson (sympatycznie wyglądające dziewczę), którą Agnieszka odprawiła bez mydła w ubiegłorocznym Wimbledonie. Teraz powinno być podobnie, mecz  w nocy z czwartek na piątek.

Za to Jerzy Janowicz potrzebował bitych 4 godzin, żeby odprawić Samdeva Devvarmana, którego przed meczem polskie media chóralnie okrzyknęły "łatwym rywalem". Nic bardziej mylnego, zwłaszcza w przypadku naszej nieobliczalnej, wschodzącej gwiazdy tenisa. Jerzy wygrał ostatecznie 6-7, 3-6, 6-1, 6-0, 7-5. Przez pierwsze dwa sety Hindus, do spółki z samym Janowiczem, skutecznie destabilizowali zabójczy tenis Polaka, Hindus niesamowitą grą defensywną i świetnym returnem, zaś Janowicz gorącą głową i ogólnie poczuciem zagubienia. Efektem tych czynników były dwa sety w plecy i poniższa, tragikomiczna sytuacja z końcówki pierwszego seta, która już zasłynęła na cały świat i "zasłużenie" znalazła się na stronie oficjalnej turnieju: Jerzy Janowicz meltdown.
Podobno wszystkie ptaki w okolicy postanowiły wyemigrować na północ Australii do czasu odpadnięcia z turnieju naszego zawodnika :)
A więc po wtopieniu dwóch setów w trzecim secie Janowicz zaczął grać jak gość z innej planety. Potężne crossy, drajwy wolejowe, skróty, serwisy, wszystko na poziomie kosmicznym. Pomimo wybornej defensywy Hindus dostał w plecy 1-6, 0-6, a w piątym było już 2-5 0-30 dla Janowicza, gdy nagle Janowicz zaczął mieć problemy z pęcherzami na prawej ręce. I znowu sytuacja się odwróciła, Janowicz zaczął przegrywać punkt za punktem i wydawało się, że przez kontuzję nie dokończy. Na szczęście lekarz wezwany na kort zaaplikował na ranę jakieś proszki, czy smary, które zadziałały, bo Janowicz znowu zaczął grać jak z nut i dokończył mecz przy stanie 7-5 w piątym secie. Coś czuję, że ten powrót z 0-2 zaprocentuje w kolejnym meczu Polaka z niezwykle groźnym torreadorem Nicolasem Almagro. Będzie ciekawy mecz, już nie mogę się doczekać. 

Tak na marginesie - ponownie dwójka Polaków w trzecich rundach turniejów singlowych. To zaczyna się robić przyjemna norma, a na tym pewnie nie koniec. 

Z innych meczy, poza odpadnięciem kilku rozstawionych zawodników i zawodniczek, to nie było jakiegoś ciekawego wyniku. Ale w trzeciej rundzie szykuje się ewidentny hit, czyli Venus Williams - Maria Szarapowa oraz ciekawie się zapowiadający pojedynek serbski Ana Ivanovic - Jelena Jankovic, który wyłoni potencjalną rywalkę Agnieszki w czwartej rundzie. 

Na dzień czwarty robię sobie przerwę na sen, więc możliwe, że nie będzie żadnej relacji.

wtorek, 15 stycznia 2013

Australian Open 2013 - dzień drugi

 Z dużej chmury mały deszcz można by rzec. Zapowiadane jako wielkie hity mecze Wozniacki - Lisicki oraz Tsonga - Llodra zawiodły. W pierwszym Lisicki się dosłownie wyautowała trafiając piłką wszędzie, tylko nie w pole gry przeciwniczki, w drugim Llodra grał jak na siebie niezwykle zachowawczo i fajerwerków tenisowych było jak na lekarstwo, chociaż i tak mecz mógł się podobać (ja jednak oczekiwałem nieco inszej bajki).

Co do meczu U.Radwańska - J.Hampton, to zacytuję siebie z forum radwanskie.net: "Ula bez formy, bez walki, bez sensu. Hampton solidnie, płynnie i do przodu, ale ze sporymi nerwami. Gdyby nie te nerwy Hampton, Ula ugrała by jeszcze mniej. Radwański ze swoim "Ula w top10" niech się schowa, najpierw niech Ula utrzyma się w top50, bo cienko jak barszcz to widzę." Innymi słowy wielkie rozczarowanie za brak walki, pasji i tenisowej formy. Hampton rozjechała Ulę bezdyskusyjnie, a powinna wyżej, tylko miała w zwyczaju trzecią część piłek posyłać w płot i w trybuny, widzom na pamiątkę. Wielka szkoda tej Uli, coś tam nie funckjonuje jak należy, w zasadzie to chyba wszystko.

Ciekawy był mecz Kvitovej ze Schiavone, i to w zasadzie na tyle. A no i Serena skręciła kostkę w swoim meczu, ciekawe jak to będzie dalej wyglądało. Na uwagę zasługuje wygrana Kimiko Date-Krumm z Nadią Petrovą 6-2, 6-0. Kobiecie w metrykę się nie zagląda, ale w przypadku Kimiko to jest bardziej chluba :).

Jutro zaczynają się drugie rundy singla i pierwsze debla. Istotne jest to, że już w nocy o godzinie 1 grają Agnieszka i Jerzy swoje mecze drugiej rundy. Przeciwniczką Agnieszki będzie Rumunka Irina Camelia Begu, czyli generalnie do przejścia, zaś Jerzego równie przeciętny i anonimowy Somdev Devvarman. Nic tylko brać trzecią rundę w garść :)

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Australian Open 2013 - dzień pierwszy

Agnieszka Radwańska - Bojana Bobusic 7-5, 6-0
Już na starcie turnieju można było obejrzeć w akcji trójkę naszych czołowych singlistów.

Faworytka turnieju Agnieszka Radwańska pokonała nie bez problemów outsajderkę gospodarzy, 307 w rankingu Bojanę Bobusić 7-5, 6-0. W pierwszym secie było nie lada problemów, Agnieszka zaprezentowała formę wakacyjną, z mistrzowskiej formy z finału w Sydney niewiele zostało, a Bojana dzielnie walczyła i była o krok od sensacyjnego wygrania pierwszego seta. Ale przy stanie 4-5 15-30 dla Bojany ta zepsuła prostego smecza i od tej pory gra już toczyła się wyłącznie w jedną stronę. Taki urok tenisa, a dla nas dobrze, bo Agnieszka straciła mniej sił, niż mogło się wydawać na początku meczu. Na pewno jednak nasza tenisistka musi stopniowo odnajdywać formę sprzed paru dni, bo każda kolejna rywalka będzie trudniejsza, na rywalkę w drugiej rundzie Irinę Camelię Begu z Rumunii powinno jeszcze wystarczyć, czy Ksenię Perwak lub Heather Watson w trzeciej, ale już w czwartej rundzie będą się czaić niezwykle groźne Serbki i tam już trzeba prezentować top formę.

Łukasz Kubot odpadł po pięciosetowej batalii z kiepskim na co dzień Hiszpanem Gimeno-Traverem, 7-6, 2-6, 0-6, 6-4, 4-6. Meczu nie można było oglądać, ale słabe statystyki Łukasza (tylko 4 asy, gracza który słynie z serwisu) wskazują, że nie był to dobry mecz w jego wykonaniu. Szkoda, może w deblu się odkuje.

Jerzy Janowicz na szczęście wygrał z Simone Bollelim 7-5, 6-4, 6-3. Po początkowych zawirowaniach, kiedy Jerzy zaczął od 0-3 15-40, na szczęście wrócił do gry i zdążył odwrócić losy seta. Chwała mu za to, i oby tak dalej, w drugiej rundzie czeka Somdeev Devaarman, kolejny gracz spokojnie do ogrania. Tak, więc Alleluja i do przodu Jurek! Sam mecz z Bolellim był mocno przeciętny, ale liczy się w miarę szybkie i gładkie zwycięstwo, skoro mierzy się w kilka rund Wielkiego Szlema.

Co do innych meczy, to dzień bez większych niespodzianek. Odpadł gładziutko finalista z Brisbane, typowany mocno na wyrost na nowego Federera Grigor Dimitrov, ale poza tym wszystko w normie. Aktualnie trwa mecz dnia, czyli starcie serbskiego pracusia Janko Tipsarevica z nadal największą gwiazdą gospodarzy Lleytonem Hewittem. Za nami 2h10 minut walki Serb prowadzi 7-6, 7-5, pomimo tego że w każdym secie Lleyton serwował na seta.

Jutro hitowe mecze Caroliny Wozniacki z Sabine Lisicki, Tsongi z Llodrą i najważniejsze Uli Radwańskiej z Jamie Hampton. Jeżeli nie padnę z braku snu, to zdam stosowną relację. :)

piątek, 11 stycznia 2013

Radwanska sends bigger message to Australian Open field

Zdanie pochodzi z oficjalnej strony WTA, opisującej miażdżące zwycięstwo Agnieszki Radwańskiej w prestiżowym turnieju WTA w Sydney. Mija drugi tydzień nowego sezonu a za Agnieszką już dwa wygrane turnieje. A oto Agnieszka i jej trofea:

 

Sydney 2013                                                             Auckland 2013

Piękny widok, i oby się na tym nie skończyło, oby Agnieszce forma się nie skończyła, zdrowie i pewność siebie dopisywała, bo to, co najważniejsze na Antypodach do zdobycia, dopiero przed Agnieszką :) Mowa oczywiście o Australian Open 2013, pierwszej lewej Wielkiego Szlema, wielkim przedsięwzięciu sportowym i organizacyjnym, wizytówce australijskiego sportu. Kto wygrywa Szlema przechodzi do historii, to Szlem jest przepustką do nieśmiertelności, a takich rozdań w roku jest jedynie 4.

Początek turnieju już w nocy z niedzieli na poniedziałek, i tak przez bite dwa tygodnie. Ostatniej nocy rozlosowano drabinki turniejów singlowych. Na początek przedstawię rywali Polaków w pierwszej rundzie, bez rozpisywania się na kolejne szczeble:
1) Agnieszka,  rozstawiona z nr 4, zagra w pierwszej rundzie z anonimową outsajderką z Australii Bojaną Bobusic. Żadnego rywala nie mozna lekceważyć, ale wydaje się, że lepszego losowania na pierwszą rundę i wejście w turniej Agnieszka nie mogła sobie wymarzyć.
2) Siostra Agnieszki, Urszula rozstawiona z nr 31, zagra na początek z Amerykanką Jamie Hampton. Jamie jako jedyna w tym roku napsuła krwi Agnieszce, w półfinale w Auckland miała nawet piłkę setową, a przegrała po zaciętym meczu 6-7, 6-7. Jest w rankingu dopiero 64, ale jej tenisowa wartość jest niedoszacowana, jest niezwykle groźna dla każdej zawodniczki touru, a że rankingi nie grają, to ona jest faworytką meczu z Urszulą. Trzymam mocno kciuki za naszą.
3) Jerzy Janowicz, rozstawiony w turnieju męskim z nr 24, trafił na Włocha Simone Bolelliego. W tym tygodniu Jerzy odpadł w pierwszej rundzie z groźnym Brianem Bakerem, więc tak naprawdę nie wiadomo na co go stać. Ale Bolelli to wydaje się być rywal w sam raz na niego, przeciętny grajek, który nic w życiu nie osiągnął, plącze się na granicy top100 rankingu ATP, jeżeli więc Jerzy nie pokona takiego przeciętniaka, to będzie mniej więcej pewne, że sukces w Paryżu to był przyjemny przypadek i przed naszym tenisistą jeszcze sporo pracy.
4) Wreszcie dzielny i waleczny Łukasz Kubot, nierozstawiony, trafia na jeszcze bardziej niż Bolelli przeciętnego grajka, a mianowicie na Daniela Gimeno-Travera. Jak najbardziej do przejścia i Łukasz powinien dać radę.
Tak więc najgorzej trafiła Urszula, ale może zdarzy się cud i będzie po raz pierwszy w historii czwórka Polaków w drugiej rundzie Wielkiego Szlema? Oby, oby.

Tegoroczny Australian Open zapowiada się więc pasjonująco, postaram się na bieżąco prowadzić relację z moich wrażeń z turnieju, Już w pierwszej rundzie zapowiadają się takie hity jak mecz dwóch magików tenisa z Francji, czyli Tsongi z Llodrą, czy mecz dwóch polskich "emigrantek" Dunki Caroline Wozniacki i Niemki Sabine Lisicki. Oj będzie się działo!

PS Siłą rzeczy z powodu Asutralian Open ucierpią moje czytelnicze możliwości, ale może uda mi się także coś przeczytać i wrzucić jakieś recki.

czwartek, 10 stycznia 2013

Douglas Preston, Lincoln Child - "Riptide"

Ostatnio mam szczęście do kretyńskich tytułów polskich książek. Nie może być nic bardziej banalizującego dla trzymającej merytoryczny poziom inteligentnej przygodówki z elementami dreszczowca i horroru niż "Zabójcza fala". Nie może być czegoś takiego jak zabójcza fala, gdyż fala jest to pojęcie konwencjonalne odnoszące się do pewnego zjawiska w przyrodzie, które nie ma cech wolucjonarnych i zachowawczych żywych istot. Co nie znaczy, że nie rozumiem wydawcy, bo ciężko sprzedać książkę przygodową o tytule "Prąd odpływowy".

Co do samej powieści - nie jest to z  pewnością dzieło na miarę "Reliktu", ba nawet "Relikwiarza". Przez pierwszą połowę książki akcja wlecze się jak flaki z olejem, poza mozolnymi pracami związanymi z eksploatacją tajemniczej wyspy oraz od czasu do czasu zagadkowymi wypadkami i awariami "Riptide" niewiele ma do zaoferowania czytelnikowi ciekawego. Oczywiście należy się pochwała autorom, że nie starają się na siłę tworzyć nielogicznych (oczywiście w granicach konwencji gatunku) wydarzeń byleby tylko utrzymać dynamikę. Wszystko toczy się powoli, ale i całkiem logicznie. Niemniej przydałoby się przyspieszyć końcowe przyjemności, bo powieść mogła mieć równie dobrze o te 100 stron mniej i niewiele by straciła.

No ale jak już się przebrnie przez przydługi wstęp to zaczynają się kokosy. Akcja zaczyna pędzić na złamanie karku, a rozwiązanie tajemnicy skarbu, architektury szybu, w którym został złożony, geografii i geologii Ragged Island (pomimo że całkowicie zmyślonej, to fascynującej) oraz przede wszystkim miecza świętego Michała, są największymi wartościami "Riptide". Klimatyczna przygodówka pełną gębą.

"Riptide" ma niestety także swoje minusy. Poza ślamazarnością w pierwszej połowie powieści, w drugiej intensywna akcja odbywa się nieco kosztem logiki oraz wiarygodności postaci. Niestety ten drugi element mocno szwankuje (za wyjątkiem głównego bohatera), stąd też "Riptide" nie wyrasta ponad przeciętność w swoim gatunku. Niemniej przymknięcie oczu na niektóre niedorzeczności pozwala cieszyć się lekturą, co też z przyjemnością uczyniłem.

środa, 9 stycznia 2013

Druzgocąca porażka

Czytam, sobie czytam "Sacred" Dennisa Lehane (polski tytuł to jakiś niewytłumaczalny absurd) i nie mogę wyjść z podziwu jaką bzdurę sprzedaje czytelnikowi tenże autor. "Sacred" to chyba najbardziej wydumana fabuła sensacyjna pretendująca do miana "mrocznej historii o prawdziwym życiu". Para głównych bohaterów Angie i Patrick jest tak niewiarygodna psychologicznie, naiwna jak para szczeniąt po przyjściu na świat, że aż dziw, że przeżyli przez bodajże 6-7 powieści ze swoim udziałem. Czytam drugą książkę o ich przygodach i po raz kolejny pakują się w problemy z podziwu godnym uporem urodzonych debili. Kuriozalne.

Do tego słaba fabuła z miliardem niewiarygodnych bohaterów, przeładowana rozwiązaniami deux ex machina, a i tak trzeszcząca w szwach, no i oczywiście główna para niniejszego spektaklu - demoniczny inaczej ojciec i demoniczna piękna jego córka. Brawa! Nagroda Pulitzera jest już gotowa, panie Lehane, czekamy na więcej!

No i oczywiście miliard one-linerów, czyli ciętych ripost, tak charakterystycznych dla popcornowej kultury amerykańskiej. Żenujący poziom merytoryczny, literacki i ogólny. A przecież Lehane potrafi pisać, a tu mu wyszedł solidny kupsztal. 

Ale najlepsze jest to, że kiedy dochodzi do wyjaśnienia co to jest ta tytułowa "Pułapka zza grobu", klucz, za pomocą którego genialny detektyw Patrick Kenzie dochodzi do prawdy, to z wrażenia aż wpadłem pod stół i nie wychodziłem stamtąd przez pół godziny śmiejąc się do rozpuku z niesamowicie durnego kitu, jaki wciska czytelnikowi Dennis Lehane. Nie polecam za żadne skarby tej książki, ale to trzeba przeczytać, żeby dostać takiego ataku śmiechu*. Jest to jednocześnie klasyczny przykład na to, w jak bardzo ślepy zaułek może zajść dobry pisarz w poszukiwaniu oryginalnej fabuły.

Podsumowaniem, szczytem absurdów serwowanych przez Lehane'a jest ostateczna batalia, rozprawienie się z badassami. Właściwe podsumowanie tej beznadziejnej powieści, zaserwowane ze śmiertelnym szczękościskiem. Żal i nędza.

* co by nie skazywać na czytanie całego kupsztala, rozwiązanie znajduje się w rozdziale 32

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Kroki w nieznane 2006 - antologia fantastyki

Najwyższa pora wrócić do fantastyki. Tradycyjnie na nowy rok antologia Kroki w nieznane, tym razem z 2006 roku, opracowana jeszcze przez Konrada Walewskiego, którego antologie z 2005 i 2007 Kroków w nieznane wzbudziły we mnie mieszane uczucia. Poniżej moje wrażenia co do poszczególnych opowiadań.

Jeffrey Ford - "Imperium lodów"
Artystyczne spojrzenie na synestezję. Pomysł świetny, rozwinięcie też niczego sobie, niestety zakończenie rozczarowuje. W porównaniu z dosyć mocnym tematem, zakończenie jest jakieś takie banalne.

Graham Joyce - "Częściowe zaćmienie"
Dosyć przeciętna fantazja  o tym, że obcy to nasze sny. Nic wielkiego z tego nie wynika. Poza tym niewiele tu fantastyki poza samą ideą obcych-snów.

Tony Ballantyne - "Wody Meriba"
Zakręcone na maksa, ale niezłe opowiadanie z wyśmienitym, tytułowym konceptem. Właśnie o to chodzi w fantastyce, o świetne pomysły.  

Greg Egan - "Powody do zadowolenia"
Świetnie napisane, ze świetnym pomysłem i właściwym dla takiej historii zakończeniem. Egan z sukcesem ekstrapoluje miejsce, co do którego człowiek ma najmniejszą wiedzę - ludzki mózg, i tworzy życiorys człowieka, który zwycięża rdzeniaka, by przegrać normalne życie. Drugie najlepsze opowiadanie antologii. 

Edward Bryant - "Kamień"
Niby Nebula, ale nie przemówiło do mnie to opowiadanie. Jakieś takie pretensjonalne, z niezbyt ciekawym elementem fantastycznym oraz fabułą. 

Oleg Diwow - "Koty Pawłowa"
Strasznie wymęczona nowela. Za długie, za nudne, za bardzo trąci fantastyką zza Buga. Poza tym, że mało tutaj fantastyki, dużo typowej polityki rosyjskiej (przez chwilę miałem nawet wrażenie, że czytam Suworowa), fabuła słaba, same minusy. Dawno się tak nie umęczyłem.

John Crowley - "Antyczności"
Niezłe opowiadanie, tylko że to bardziej żart niż pełnoprawna fabuła. A w sumie szkoda, bo wyjaśnienie zagadki wydarzeń w Cheshire intrygujące i mniej zdolny pisarz zrobiłby pewnie z tego pełnoprawną fabułę. No ale John Crowley to nie byle pisarzyna, tylko czołowy twórca New Weird.


Kelly Link - "Lekcja latania"
Pisane przez kobietę, i raczej dla kobiet. Nie kumam tego opowiadania, jest nieczytelne, chaotyczne i nudne.

Jeff Vandermeer - "Przemiana Martina Lake'a"
Pierwsza moja przygoda z prozą Vandermeera i od razu wyciąg z Ambergris, a dokładnie z "Miasta szaleńców i świętych". No i niestety nieco rozczarowanie. To znaczy Vandermeer ma fajny, płynny i obrazowy styl, dba o detale, dobrze się to czyta, natomiast sama fabuła tego opowiadania jest słaba, zaś Ambergris jawi się jako nieco bardziej mistyczny Nowy Jork. Mam nadzieję, że to tylko takie wrażenie i siła "Przemiany Martina Lake'a" jest widoczna dopiero w łącznej formie z innymi dziełami ze świata Ambergris. Się zobaczy.

Marina i Siergiej Diaczenko - "I odjechał rycerz mój"
No, naprawdę nieźle. Co prawda zakończenie to już typowy wyraz obecności we wschodnioeuropejskiej literaturze motywu "samotnej panny, usychającej z tęsknoty", szczególnie w twórczości Diaczenków, ale do tego momentu trzymające wysoki poziom, wciągające i niesztampowe fantasy. Również postać głównej bohaterki jest zaskakująca, chociaż przy uważnym czytaniu do przewidzenia (nie spełniłem tego warunku).

Jack Womack - "Audytorium"
Dziwne opowiadanie, dźwięczne i melancholijne, fantastyka jest tutaj ulotna, niemal jej nie ma, jest światem dźwięków przeszłości, wspomnieniem tego co utracone. Wszystko nieuchronnie odchodzi, a to, co pozostaje, to mogą być tylko unikatowe dźwięki przypominające żonę, pracę, dom, przyjemności.

David Marusek - "Album ślubny"
Fenomenalna rzecz!!! Fantastyka nienaukowa, ale wnikająca mocno w stany emocjonalne czytelnika banalnym sposobem (tutaj album ślubny, pamiątka uwieczniająca chwilę-symbol, kiedy człowiek jest absolutnie szczęśliwy). Marusek udowadnia, że prostymi środkami fantastycznymi można opowiedzieć do głębi wstrząsającą i tragiczną historię, w której nikt nie jest szczęśliwy i w zasadzie nie ma kogo za to winić, tak już niestety jest. Przy okazji autor przemyca gdzieś na pograniczu świadomości bolesną prawdę o otaczającej nas rzeczywistości. Nie wiem, czy taki był cel Maruska, czy tylko chciał napisać dynamiczne opowiadanie fantastyczne z żywymi bohaterami, ale wyszło mu to wybornie. Opowiadanie to swoją niepozornością wgryzło się do granic mojego jestestwa, jedno z najlepszych jakie w życiu przeczytałem.

Thomas M. Disch - "Zrozumieć człowieka"
Nie wiem o co chodzi Dischowi. Fantastyka jest tutaj pretekstowa, a całość sprawia wrażenie pretensjonalnych rozmyślań o niebieskich migdałach. Ciężkostrawne i rozczarowujące.

Lucy Sussex - "Absolutna nieskończoność"
Zasada nieoznaczoności Heisenberga, uzupełniona o paradoks kota Schrodingera, jako podstawa do oceny moralnej życia Wernera Heisenberga. Niezły koncept, niestety coś nie zadziałało, bo jestem rozczarowany efektem końcowym.

Ted Chiang - "Co z nami będzie"
Króciutka fantazja na temat iluzji wolnej woli. Nic nadzwyczajnego, jak to u przereklamowanego Chianga. 
 
Całkiem niezłe te Kroki w nieznane 2006, chociaż to zdecydowanie nie ten poziom co wyśmienite Kroki z 2010 pod redakcją Mirka Obarskiego. Gust redaktora jednak ma istotne znaczenie, a Walewski to jednak wybierał teksty, które często z fantastyką niewiele miały wspólnego (jak np. Disch). Wybijają się Marusek i Egan, świetny jest Ballantyne, reszta jednak albo tylko przyzwoita, albo zwyczajnie słaba (Diwow). Stąd całość Kroków A.D. 2006 zasługuje co najwyżej na ocenę dobrą.