poniedziałek, 7 lipca 2014

Degustacja rzeczywistości - skrót za siatkę cz.3

Zaległości recenzenckie sięgają już około dwóch miesięcy, ale co zrobić, kiedy człowiek przestaje byc wiecznym studentem i pora wziąć się za udział w wyścigu szczurów? Poniżej kilka słów o książkach, które przeczytałem w ostatnim czasie. 


1. Cormac Mccarthy "Sunset Limited" (ocena 6/10)

Cormac Mccarthy to pisarz zgorzkniały. Wewnętrzną wrażliwość przekuł na kilka powieści stanowiących swego rodzaju osobiste rozliczenie ze smutną i rozczarowującą rzeczywistością. Podobny, o ile wręcz nie fatalistyczny wydźwięk ma dramat sceniczny "Sunset Limited". Pomijając tutaj książkowy przerost formy nad treścią (120 stron samych dialogów, bardziej scenariusz sztuki telewizyjnej, niż samodzielna pozycja literacka) "Sunset Limited" to pojedynek antagonizmów, czarnego z białym, nadziei życia i nadziei śmierci, poszukiwania Boga i poszukiwania wiecznego spokoju, potrzeby działania i chęci udania się na wieczny spoczynek w ramionach ekspresu kolejowego Sunset Limited. Łopatologia tej symboliki poraziłaby nawet zmysły przedstawicieli homo sapiens debilis.
Oto dwaj oponenci - Czarny Samuel L. Jackson, który wyrzekł się wszystkiego z wyjątkiem rozmowy z Bogiem oraz Biały Tommy Lee Jones, który wyrzekł się życia, jeden ratuje drugiego od śmierci, za co bynajmniej ten drugi nie jest mu wdzięczny. Rozpoczyna się 100-stronicowa potyczka dialogowa, dwudrama prowadząca czytelnika na manowce wiary w ludzkość. Czarny chce poznać przyczyny tego, że przedstawiciel nowojorskiej inteligencji rzucił się w bezdnię nicości, a jednocześnie ma ambicję, by odwieść go od tego zamiaru na stałe. Biały chce stamtąd wyjść, jednocześnie daje się wciągnąć w dyskusję o naturę rzeczywistości, o potencjał tkwiący w przyjęciu wiary w Boga i jego wpływ na świat materialny. Czarny kieruje się przekonaniem, że w świecie trwają wiara, nadzieja i miłość, Biały ma poczucie utraty wszelkiego sensu, Czarny chce odkupić swe przeszłe winy uratowaniem Białego, Biały współczuje Czarnemu, bo wie, że trud tamtego jest daremny. 
I tak to leci, traktat filozoficzny w ascetycznej formie, jak to u Mccarthy'ego. Warto przeczytać, niemniej nie jest to szczyt możliwości artystycznych tego pisarza. 

2. John Wyndham "Dzień Tryfidów" (ocena 3/10)
Porażka. Zamiast globalnej walki z inwazją potworów mamy tutaj potyczki grupek ludzi pomiędzy sobą o dostępne wiktuały typu cukier lub słoik z dżemem. Zamiast epickiej batalii przez ok.200 stron powieści (na 240) główną kwestią interesującą autora są partykularne interesy, jakieś osiedlowe ustawki o zajęcie supermarketu, hacjendy, szopy, czy objęcie władzy nad grupką kilkunastu osób, do tego ślepych. Pojawiają się obszerne rozważania społeczno-polityczne, natomiast sama walka z tryfidami to tylko epizody w tym morzu antropocentrycznej pulpy. Do tego te koncepcje społeczno-polityczne trącą myszką, były charakterystyczne bardziej dla lat 50-tych, kiedy "Dzień tryfidów" powstał, a nie po kilkudziesięciu latach od tamtych czasów. Tym bardziej dziwi mnie fakt, że "Dzien tryfidów" doczekał się w Polsce aż pięciu wydań.

3. K.J.Bishop "Akwaforta" (ocena 5/10)
Sztuka dla sztuki. Doceniam kunszt pisarski autorki oraz konsekwentną realizację ambitnego pomysłu literackiego, tylko że dla mnie nie istnieje literatura bez morału, bez jakiejś ogólnej konstatacji na niwie etycznej, religijnej, społecznościowej, politycznej, kosmicznej itd., a tego ewidentnie zabrakło w "Akwaforcie". Wielokrotnie już pisałem przy różnych recenzjach, że literatura to dla mnie podążanie bohatera lub bohaterów z punktu A (zawiązanie akcji) do punktu B (zakończenie, najlepiej epickie) poprzez cały alfabet różnorakich zdarzeń, co ważne mniej lub bardziej powiązanych z tym wątkiem A-B. "Akwaforta" to przemieszczenie się bohaterów z punktu D do punktu D, po drodze zahaczając o punkt Ę, a całość rozgrywa się w płaszczyźnie alfabetu snów. Jednym słowem - piękna i atrakcyjna wydmuszka, chateau z borowikami. Ja tam wolę kluski z boczkiem i kapustą u mojej babci. 

4. Stephen Donaldson "Skok w konflikt. Prawdziwa historia" (ocena 2/10)
Sztafaż s-f całkowicie zbędny, pociąg autora do zadawania bólu głównej postaci żeńskiej przerażający, intryga o konsystencji zupki Knorra, do tego trójka "bohaterów" niesamowicie sztuczna i pretensjonalnie rozpisana przez Donaldsona, relacje między nimi są tak wiarygodne jak w Klanie, a do tego totalnie z czapy kilkunastronicowe posłowie, które w połowie jest kuriozalnym streszczeniem dzieła Wagnera. Autor w posłowiu pisze, o co chodzi w "Skoku w konflikt", ale gdyby mi nie napisał, to bym się w życiu nie domyślił (tutaj mrugam okiem jakby co). Ogromne rozczarowanie, być może "Skok w konflikt" ma sens w ramach większej całości, ale jako samodzielna ni to powieść, ni to rozbudowane opowiadanie (jeden wątek na 128 stronach) zupełnie się nie sprawdza.
Jestem teraz w 3/4 "Skoku w wizję" i niestety jest niewiele lepiej. Napiszę później.

Raju nie ma

Od momentu, kiedy nabyłem zdolność abstrakcyjnej analizy otaczającej mnie rzeczywistości jedną z podstawowych nurtujących mnie kwestii było znalezienie odpowiedzi na pytanie, czy źródłem zła jest człowiek, czy może raczej okoliczności, w których zmuszony jest żyć (oczywiście zła rozumianego w kategoriach uniwersalnych, etycznych, ale także moralnych, osobowościowych, czynienie drugiemu, co dla samego siebie jest niemiłe.) Dzisiaj przychylam się do tezy, że zła jest tyle, ile jednostka lub zbiorowość jest w stanie sama z siebie wygenerować, niezależnie od warunków, w których zło się pojawia, nawet w hipotetycznej próżni doskonałej. Pół biedy, gdy to jednostka sprawia ból i niesprawiedliwość, bo wtedy społeczność, grupa adresatów lub sam adresat może wymierzyć przysłowiową sprawiedliwość (tak m.in. w historii buntu na "HMS Bounty", czy znanej z polskiego filmu "Lincz"). Gorzej jednak, gdy mamy do czynienia ze złem systemowym, będącym przyjętym w danej społeczności systemem wartości, wtedy jednostka ma za przeproszeniem przerąbane. Z jednej strony jest ofiarą systemu, z drugiej zaś jego fundamentem, kultywatorem, wspiera ten system, bo w takich warunkach, wartościach się wychowywała i takie są fundamentem jej osobowości społecznej. I nawet, gdy dochodzi do tych nielicznych przypadków oporu, buntu, to pozostaje sama, bo nie ma kto jej wesprzeć, nie ma do czego się odwołać, no chyba że do osób, instytucji będących poza tym systemem wartości. Przykładem na to jest sytuacja kobiet w krajach islamu, usankcjonowana religijnie i politycznie, Żydów i Cyganów w czasach hitleryzmu, Żydów sefardyjskich w XVII-wiecznej Hiszpanii, czy też bardziej subtelnie tzw. poprawność polityczna we współczesnej Europie, gdzie wyrażanie własnych poglądów na temat homoseksualistów, islamu, czy murzynów spotyka się co najmniej z ostracyzmem tzw. opinii publicznej (np. zaklinanie rzeczywistości i zakazywanie nazywania faceta przebranego za Annę Grodzką przebierańcem, chociaż jaka prawda jest, każdy widzi).
Społeczeństwo wyspy Pitcairn, będące tematem przewodnim książki "Jutro przypłynie królowa" Marcina Wasielewskiego, jest klasycznym przykładem społeczności, w której usankcjonowana moralność ogółu jest złem etycznym, moralnym, aprobującym czynienie zła, gwałtów na osobowościach i ciałach wszystkich kobiet. W tej społeczności, jak w soczewce, odbijają się wady człowieka jako istoty społecznej, nie można więc mówić, że co mnie tam obchodzi los kobiet na jakimś oceanicznym wygnajewie, bo to, co tam się działo i w sumie nadal się dzieje, dotyka prawd fundamentalnych, kwestii, od których nie da się uciec, jeżeli nie ucieka się na bezludną wyspę.
Jednym z moich wielkich marzeń jest kupić wyspę na Oceanii i tam dożyć na emeryturze i w spokoju, mając za towarzystwo palmy, wielki błękit, lagunę i kokosy. Taki skromny, ziemski raj. Oczywiście wielce to naiwny obrazek, trącący w dodatku romantycznym kiczem i nie przystający do współczesnego globalnego świata. W zasadzie nie przystający do żadnego świata.
Takim rajem mogła być wyspa Pitcairn, samotny skrawek lądu pośrodku oceanicznego bezkresu, błękitna laguna spokoju i miłości. Pitcairn to metafora marzeń, rzeczywistość wyspy to piekło w raju, utrata złudzeń i odpowiedź na pytanie skąd się bierze zło. 
Oto raj:
A to tylko wierzchołek góry lodowej. Ecce homo, zostawić samopas i zobaczyć jaki będzie tego efekt. Efekt Pitcairn.
Co do samej książki to jest ona napisana chaotycznie i dosyć przypadkowo, tak jakby Wasielewski nie miał większego pomysłu na uporządkowanie zebranych faktów. Raz autor dosyć skutecznie i obrazowo przedstawia, to co czuje zgwałcona ofiara i to jest niewątpliwie duży plus jego książki, ale dalej są już nieudolne próby wyjaśnienia genezy zjawiska, a to już jest spora wada. Generalnie jednak temat sam się broni, Wasielewski przekazuje suche fakty, i to w zupełności wystarcza. Obraz gehenny i piekła w raju jest porażający i pokazuje człowieka jako źródło zła.