poniedziałek, 24 marca 2014

Andre Norton - Świat czarownic (zakończenie podcyklu Estcarp; tomy 4-8)

No dobra, w poprzednim poście przeanalizowałem na swoim przykładzie perypetie czytelnika idącego do biblioteki z zamiarem wypożyczenia konkretnych pozycji, w tym przypadku książek z serii Andre Norton. Te dywagacje ani nie były specjalnie interesujące, ani nie miało to większego znaczenia. Teraz jednak już szybciutko przechodzę do recenzji pięciu powieści kończących podcykl Estcarp w ramach uniwersum "Świata czarownic". Na ten podcykl składają się następujące pozycje:
* "Świat czarownic" (ocena 4/10)
* "Świat czarownic w pułapce" (ocena 6/10)
* "Troje przeciw Światu czarownic" (ocena 3/10)
* "Czarodziej ze Świata czarownic"
* "Czarodziejka ze Świata czarownic"
* "Czarodziejskie miecze"
* "Strzeż się sokoła"
* "Brama kota"
Pierwsze trzy tomy oceniłem i krótko zrecenzowałem w poście z 6 marca. 


"Czarodziej ze Świata czarownic" (ocena 6/10)
Kanwą "Świata czarownic" i "Świata czarownic w pułapce" były losy Simona Tregartha i Jaelithe w walce z imperium Kolderu. "Troje ..." to dzieje ich dzieci w drodze do odkrycia Escore, opowiedziane w narracji pierwszoosobowej Kyllana Tregartha i on jest głównym bohaterem. "Czarodziej ze Świata czarownic" to z kolei historia Kemoca Tregartha i jego walki o duszę siostry Kaththei, opowiedziana z jego punktu widzenia. Bohaterowie są już za pan brat z siłami Światła w Escore, niemniej zło czyha i dosłownie uwodzi Kaththeę. Dziewczę głupieje, ignoruje swojego ukochanego brata Kemoca, Kyllana tudzież i znika w mrokach wschodnich czarów. Przejęty Kemoc rusza na jej ratunek, po drodze spotykając swoją miłość, odkrywając własne czarowskie umiejętności i wiele innych dziwów nadziemnego i podziemnego świata Escore. 
Generalnie "Czarodziej..." jest rzeczą o klasę lepszą od "Trojga ...". Historia ma swoje zakończenie, które choć jest napisane pobieżnie i na szybcika, to rozwiązuje niemal wszystkie wątki. Quest jest interesujący, wydarzenia intrygujące, dużo się dzieje, no generalnie ciekawa historia, to są elementy, dzięki którym ocena "Czarodzieja..." skacze do góry. Bohaterowie nie są zbyt głęboko przedstawieni przez autorkę, no ale to już dobrodziejstwo inwentarza tego uniwersum. 

"Czarodziejka ze Świata czarownic" (ocena 5/10)
Bezpośrednia kontynuacja wątku Kaththei z "Czarodzieja...", tym razem w jej narracji pierwszoosobowej. Dziewczyna wyzuta z magii na skutek wydarzeń wcześniej opisanych nie może sie odnaleźć, więc wpada na pomysł, by udać się do czarownic z Estcarpu, może jej pomogą. Generalnie po drodze zdarza się wypadek, który powoduje, że zamiast na zachód przez góry do Estcarpu, Kaththea trafia przez cały Escore na wschód aż do morza, także do innego świata i z powrotem do Escore. Po drodze odnajduje swoje umiejętności, zaginionych rodziców i kogoś jeszcze. 
Motyw bramy, odnalezienia tego "kogoś jeszcze", rodziców, trochę elementów futurystycznego s-f, to wszystko zdecydowanie na plus. Słabuje tym razem niezbyt interesujący quest, za dużo tutaj pierdu-magii i manipulowania psychiką słabszych istot, no i ten na siłę dodany wątek miłosny. Sama Kaththea też nie budzi specjalnej sympatii, coś pani Norton nie wyszła zmiana na pierwszoosobową narrację kobiecą. 

"Czarodziejskie miecze" (ocena 4/10) 
Wątki rodzeństwa Tregarthów zostały wyczerpane, zatem pojawiają się nowi bohaterowie w dwóch odrębnych historiach, połączonych funkcjonalnie tytułowymi mieczami. Pierwszy wątek dotyczy młodzieńca Yonana, który poprzez czarodziejski miecz odnajduje swoje przeznaczenie i kumpla Uruka, drugi dotyczy jego koleżanki Crythy, która także odnajduje swoje przeznaczenie, ale przy okazji czarodziejski miecz. Te historyjki nie byłyby takie złe, gdyby nie wszechobecny geas, który w Świecie czarownic stanowi klątwę, obowiązek nałożony przez odgórne, bliżej nie określone moce na jednostkę/jednostki, a który sprawia, że staja się one w zasadzie bezwolnymi wykonawcami tegoż geas. Nie mogą robić nic, co nie byłoby związane z mniej lub bardziej bezpośrednią realizacją geas. I tak to nie Yonan znajduje miecz, tylko miecz jego i od tej pory Yonan staje się narzędziem (dosłownie!) mocy do realizacji zaprzeszłych, a nie rozwiązanych spraw. Podobnie jest z wątkiem Crythy, tylko tutaj to są jakieś mentalne reminiscencje, gdzie na jej osobowość nakłada się jej inkarnacja z przeszłości. Generalnie pomieszanie z poplątaniem, prowadzące do wniosku, że co to za bohaterowie, którzy są bezwolnymi kukłami w rękach tajemniczych sił wyższych. Megadziwne rozwiązanie, które sprawia, że od bohaterów nic nie zależy, że cokolwiek się wydarzy, cokolwiek bohaterowie zrobią, to nie będzie ich wola, ich działanie, tylko jakiejś tajemniczej siły, której natury autorka w ogóle nie raczy wyjaśnić w wątku Yonana, w przypadku Crythy z kolei wyjaśnia, ale ta siła wyższa zwana Ninutrą rozczarowuje. Tak więc całościowo jest słabo.
Motyw geas pojawił się już w "Trojgu...", gdzie poddany mu został Kyllan Tregarth przez bliżej nieokreśloną siłę wyższą (sic!), gdzieś tak w 2/3 powieści. Od tego momentu jakość "Trojga..." spikowała ostro w dół skali ocen. Generalnie ten cały geas wydaje się być wygodnym dla Andre Norton środkiem do ukrycia zwyczajnych zagrań typu deus ex machina.

"Strzeż się sokoła" (ocena 3/10)
Przez 2/3 powieść stanowi wyśmienity quest, by potem zamienić się w magiczno-geasowską plątaninę dziwnych motywów, wydarzeń i generalnie czynników wywołujących tylko irytacją głupotą autorki w nieumiejętności kończenia wątków. 
Fabuła jest taka, że jest sobie zwykła dziewczyna Tritha, ostatnia z karsteńskiego rodu Sokoła, która potrzebuje wrócić z Estcarpu do swojej rodowej siedziby, zniszczonej dwie dekady wcześniej podczas hekatomby Starej Rasy. Do spółki dobiera sobie Sokolnika i tak ruszają przez góry na granicy Karstenu i Estcarpu, po drodze zgarniając jeszcze będącego w tarapatach, utalentowanego magicznie dzieciaka Alona, którego pochodzenie jest nieznane (piękna sprawa, myślę sobie, to będzie najlepsza powieść serii). I tak sobie wędrują, po drodze odkrywając stopniowo przyczyny swojej wędrówki. Z każda kolejną stroną mój optymizm ulegał destrukcji. Bo się ostatecznie okazuje, że cała trójka została ZBIOROWO obłożona ... geas! I to geas sprawia, że Sokolnik trwa przy Trithi, chociaż z natury swojego rodu nie cierpi kobiet, że spotykają tajemniczego Alona, że Tritha w zrujnowanej siedzibie swojego rodu szuka pewnej magicznej szkatułki, że brną dalej w otwartą gardziel oczywistego niebezpieczeństwa, że tajemnicze moce, które się nimi posługują czynią ich bezwolnymi kukłami, a na końcu nawet ofiarami odgórnych gierek. Takie mięso armatnie, jak na wojnie piechota wysyłana naprzeciwko czołgom przez wyższą siłę, czyli dowództwo. Wspaniale, kolejna świetnie zapowiadająca się historia fantasy, która w swych założeniach opiera się na tak karygodnych motywach. Bohater to bohater, musi podążać z punktu A do punktu B, ale DOBROWOLNIE, aby czytelnik mógł się z takim delikwentem chociaż trochę zidentyfikować, pokibicować mu w jego queście. Ten cały motyw geas powoduje, że cała historia rozpisana na 224 strony nie miała żadnego sensu, skoro absolutnie nic od bohaterów nie zależało. Do tego dochodzi klasycznie już spartolone zakończenie, niewyjaśniony wątek tego Alona, pokręcone wyjaśnienie, kto i dlaczego nałożył to geas (wychodzi na to, że znowu Ninutra), tradycyjny wątek miłosny na siłę, no i pojawienie się z czapy Yonana, Crythy i Uruka, którzy dużo gadają o szykowaniu się na wielką bitwę z adeptem Ciemności, by potem stać i przyglądać się jak ten zostaje w mgnieniu oka zabity rzuconym nożem. Śmiech na sali. 
Spore rozczarowanie, wysoka ocena 3/10 tylko za początkowy klimat fajnego questu.

"Brama kota" (ocena 2/10)
Ostatni tom podcyklu o Estcarpie. Motyw jest taki, że w konflikt z siłami Ciemności zaplątuje się Kelsie Mcblair, przybyłe przez tytułową bramę kota niewinne dziewczę z naszej rzeczywistości. Zaraz po przybyciu Kelsie zostaje zaopatrzona przez umierającą czarownicę w swój klejnot mocy, a tym samym oczywiście nakłada na dziewczynę geas, by odnaleźć starożytne źródło mocy klejnotu. Potem na chwilę Kelsie trafia do siedziby Światłości, a potem wyrusza w najbardziej poroniony quest w dziejach literatury.
Ocena 2/10 tylko dlatego, że przez pierwsze kilkadziesiąt stron Kelsie nie jest w ogóle zainteresowana przebywaniem w tym świecie, tymi magicznymi pierdu-pierdu, chce wrócić do naszego świata i generalnie całkiem ciekawie to zostało przedstawione, w szczególności w konfrontacji z Simonem Tregarthem, który pojawia się tutaj epizodycznie. Niestety potem Kelsie zostaje opanowana przez geas i zaczyna wędrówkę na wschód razem z czarownicą z Estcarpu do pierwotnego źródła mocy klejnotów. Jest więc to zasadniczy wątek fabularny "Bramy kota", który okazał się dla mnie totalnym nieporozumieniem, miszmaszem nieczytelności, chaosu fabularnego i zupełnej zbędności dla świata przedstawionego. Kulminacyjna batalia była co prawda tym razem odpowiednio długa, rozpisana na kilkanaście stron, ale zupełnie niezrozumiała, jeśli idzie o to kto, z kim i dlaczego walczy. Innymi słowy wyszedł Andre Norton klasyczny gniot. 

Podsumowując Andre Norton to nie jest Ursula Le Guin. Jest wyśmienita, jeśli idzie o klimat questu, przygody polegającej na wędrówce w nieznane, odkrywaniu nowych krain, miejsc, podążaniu przez bohaterów z punktu A (jakiś etap ich życia) do punktu B (miejsce, wydarzenie, w ramach których urzeczywistnia się przeznaczenie bohaterów). Jest słaba w zakresie wolucjonarności i spójności charakterologicznej bohaterów występujących w więcej niż jednym tomie, w czym z kolei przoduje Le Guin. Szczególnie to razi na przykładzie Kaththei Tregarth, która w "Trojgu..." jest najrozsądniejszą z rodzeństwa, by nagle w "Czarodzieju..." popaść w zależność od Dinzila i zachowywać się jak rozkapryszona nastolatka, mająca za nic tak podkreślaną wcześniej więź łączącą ja z bratem Kemocem. Jest to jeden z bardziej rażących zgrzytów pod tym względem. Norton słabuje także na polu akcji i, o dziwo, nie potrafi za bardzo przedstawiać dynamicznych wydarzeń, często jest tak, że bohaterowie przez 200 stron docierają do określonego punktu, napięcie się kulminuje, musi być ono rozładowane jakąś epicką batalią, a tu nagle na 2-3 stronach Norton szybciutko i bez kozery opisuje jakąś małą bójkę jak w przydrożnym barze i znienacka kończy całą książkę, dodając jeszcze totalnie z czapy wątek miłosny (Kaththea i Hilarion). Tytułem przykładu "Strzeż się sokoła" do 170 strony było wyśmienitym questem, by potem zamienić się w jakąś magiczno-niezrozumiałą popierdółkę z nieczytelną intrygą i mrowiem zbędnych postaci, które tylko stoją i przyglądają się jak demoniczny stwór zostaje pokonany zwykłym rzutem nożem. Ewidentna słabość autorki pod tym względem.
Nie zmienia to faktu, że lubię uniwersum Świata czarownic, ma ono posmak wspomnienia, poniekąd moja wyobraźnia kształtowała się na tej serii, ten klimat klasycznej fantasy dla młodzieży, to ma swoją oczywistą wartość. Ja, stary pryk po trzydziestce, mam zwyczajnie sentyment do tego świata, konstrukcja świata przedstawionego jest świetna, chociaż w wielu miejscach niedopracowana, czy też fragmentaryczna, pobieżna. Będę dalej kontynuował czytanie, być może w podcyklu o High Hallack Andre Norton mnie czymś zaskoczy pozytywnie w zakresie wyżej opisanych wad? Liczę na to. 

Na osobna uwagę zasługują niesamowicie klimatyczne ilustracje okładkowe Steve'a Crispa do niemal wszystkich powieści cyklu. Gościu w niemałym stopniu jak sama autorka przyczynił się do stworzenia unikalnego klimatu Świata czarownic. Facet dosyć długo współpracował z wydawnictwem Amber, nie tylko przy książkach Andre Norton, stworzył wiele niezapomnianych ilustracji do polskich wydań książek zagranicznych autorów. Tutaj przypomnę dodatkowo kilka z nich (kultowy motyw mgły):


niedziela, 23 marca 2014

Nieuporządkowane rozważania ogólne, w tym na temat serii literackich - interludium do cyklu "Świat czarownic" Andre Norton

Egzamin radcowski za mną, z karnego było dosyć przyjemnie, z cywilnego niestety była rzeźnia, z gospodarczego zaskakująco łatwo (no chyba że była jakaś podpucha, której nikt nie dostrzegł), a administracyjne nieoczekiwanie problematyczne i męczące. 3 dni od środy do piątku, łącznie 20 godzin na 4 przedmioty, dużo stresu i poczucia, że kończy się pewien etap w życiu. A dokładnie etap nauki. Mając wiek chrystusowy na karku (rocznikowo), przerzedzone włosy, siwiejącą z lekka brodę i kilka zakrętów życiowych za sobą, nawet w sytuacji, gdy okaże się, że egzamin będzie zdany, to w efekcie czeka mnie .... kolejny zakręt w życiu. Ech, ile to człowiek musi się napocić, by pozostać w zgodzie z samym sobą, czyli zdeka leniwym wielbicielem książek, tenisa, gór i pięknych kobiet :) A w to wszystko trzeba jeszcze wkomponować narwany charakter i konieczność rozwoju zawodowego (czyt. więcej kasy). 
No dobra, ale to nie blog o mnie, ani moich przeżyciach wewnętrznych, tylko o tych moich przyjemnostkach. Dawno nic nie napisałem o górach (albo nigdy), a to dlatego, że od założenie bloga w górach byłem niestety tylko raz i to takich górach, co to nie przekraczają 1.500 m n.p.m. w kapeluszu, a więc nie było o czym pisać, no może poza faktem, że wypad był całkiem udany, dopisało towarzystwo i pogoda. Co do tenisa, to ostatnio mam taką huśtawkę nastrojów, których nie ogarniam, że ograniczam się jedynie do wypowiedzi na forum radwanskie.net, gdzie mogę wyrzucić z siebie na bieżącą różne emocje, by potem je prostować albo się z nich tłumaczyć. 
Dlatego też blog sprowadza się ostatnio do mniej lub bardziej nudnawych wpisów o książkach, ale też takim miał być - miał być miejscem, gdzie ujście znajdują moje przemyślenia, ugruntowane wieloletnim doświadczeniem czytelniczym. Kilka tysięcy przeczytanych dzieł z różnych gatunków literackich powoduje, że czuję się samozwańczo upoważniony do komentowania, analizy i przede wszystkim rzeczowej krytyki nie tylko pojedynczych książek, ale także twórczości poszczególnych pisarzy. Użyszkodnicy (to chyba jest nowomowa polityczna, gdzieś to zasłyszałem) pewnego portalu książkowego na początkową literę B mogliby sobie wziąć do serca praktyczne rozróżnienie pomiędzy znaczeniem pojęć krytyka i być krytycznym, od trollingu i pozamerytorycznego najeżdżania na pisarza i jego twórczość. Jestem przewrażliwiony na tym punkcie, bo traumatyczne doświadczenia z dyziami tamtego forum (między innymi cenzurowanie moich rzeczowych recenzji oraz ich komentowanie w sposób absolutnie oderwany od ich treści lub skupianie się na zdaniach wyrwanych z kontekstu - co wskazuje również na podstawową nieumiejętność czytania ze zrozumieniem) zmusiła mnie niejako do założenia tego bloga, stwierdziłem bowiem, że poziom dyskusji na forum B. jest nieco za bardzo egzaltowany, skrajnie lewicowy (bardzo, bardzo źle pojmowana tolerancja), i zwyczajnie histeryczny. To już wolałem żadną dyskusję na alternatywnym portalu LC, aniżeli poziom targu z bibelotami na jarmarku świętojańskim. 
Ok, dosyć pitolenia o zeszłorocznej zupie grzybowej, mam tutaj do podzielenia się z kilkoma przemyśleniami o tzw. seriach literackich w oparciu o rozpoczętą lekturę "Świata czarownic" Andre Norton. Cykli literackich jest od cholery i trochę. Większość pisarzy to wyrobnicy, którzy muszą jakoś przeżyć ze swojej bazgraniny od pierwszego do pierwszego, więc przeważnie, gdy jakaś książka takiego artysty osiągnie przyzwoity sukces na skalę jego oczekiwań finansowych, a dodatkowo pojawia się grupka fanów pragnących poznać dalsze losy bohaterów/świata przedstawionego (niewłaściwe skreślić), to autor leci od razu z produkcją tasiemca. Często się zdarza, że świeżość pierwowzoru zostaje wyparta przez bezmyślne odgrzewanie kotletów. Przykładem takiej kolei rzeczy są "Kroniki wampirów" Anne Rice, wystarczy bowiem porównać niebanalny egzystencjalizm płynący z jej debiutu ("Wywiad z wampirem" z 1976r.), z dziewiątym tomem cyklu, obrzydliwym kupsztalem z 2002r. pt. "Posiadłość Blackwood", by zauważyć dramatyczny upadek poziomu literackiego w obrębie jednego cyklu. Oczywiście na drugim końcu szali są pisarze, którzy mniej lub bardziej udanie świadomie tworzą z góry zaplanowane i rozpisane na określoną ilość tomów serie literackie, ale to też przecież nie gwarantuje, że poziom literacki będzie co najmniej na równej prostej. Można jako przykład podać tutaj George Martina i jego "Pieśń lodu i ognia" (serię znaną dzisiaj szerzej pod telewizyjnym mianem "Gry o tron"), czy też gwiazdę fantasy ostatnich lat, niezwykle płodnego, a jednocześnie trzymającego bardzo wysoki poziom literacki swoich utworów, Brandona Sandersona (doskonała trylogia "Mistborn", czy zapowiedziany na 36 tomów(sic!) cykl "Stormlight archive" - na razie Sanderson spłodził dwie powieści, przy czym pierwsza z nich ma się ukazać w Polsce już w kwietniu 2014r.). Martin utknął ze swoim cyklem na piątym tomie i idzie mu jak po grudzie, a jeszcze dochodzą ostatnio informację, że prędzej ukaże się film kinowy kończący wszystkie wątki, aniżeli jego pierwowzór literacki, karygodna sprawa, panie Martin. Natomiast w syzyfowe wyzwanie Sandersona wierzę, bo gość ma łeb na karku i jest stosunkowo młody, by podołać. 
Póki co Andre Norton i jej "Świat czarownic" umieściłbym gdzieś pośrodku tej klasyfikacji, ale o tym za chwilę. Tak, czy inaczej z cyklami jest dużo zachodu. Zabierając się za serię można podejść do tematu olewczo i czytać wchodzące w jej skład książki nie po kolei, wyrywkowo lub w znacznych odstępach czasu, tracąc niuanse i inne subtelne pierdy związane ze śledzeniem tasiemców odcinek po odcinku. Osobiście nie rozumiem takiego podejścia, w ten sposób można przecież stracić sporo wrażeń i drobnostek związanych z bohaterami i wydarzeniami, ale przede wszystkim znacznie utrudnia ocenę całościowej jakości cyklu, ocenę rzetelności autora na takich kluczowych polach jak spójność charakterologiczna bohaterów (w tym zachodzące w bohaterach przemiany na przestrzeni całej serii), spójność i logika świata przedstawionego (jak dla mnie, to jest najważniejszy element) oraz fabuła, akcja itd. trzymające się kupy od pierwszego do ostatniego tomu cyklu. Nie chodzi mi tutaj o jakąś ortodoksję, ale o istotę tych zagadnień, o to, by bohaterowie, świat przedstawiony, fabuła w swych założeniach były spójne. Jako przykładem posłużę się swoją refleksją po przeczytaniu "Ziemiomorza" Ursuli Le Guin, która swego czasu wywołała burzliwą dyskusję i odsądzanie mnie od czci i wiary na wspomnianym wyżej forum B., (ale to już cecha tego portalu pełnego histeryków i nepotów). Moja wypowiedź w dwóch częściach była dosyć obszerna, więc może wkleję po prostu link do całej dyskusji: "Ziemiomorze". Tak więc czytanie po kolei i w miarę krótkim odstępie czasu pozwala możliwie szeroko ocenić całościową wizję autora.
Za każdym razem, kiedy zabieram się za jakiś cykl, chcę przeczytać go od początku do końca, po kolei i względnie szybko. Realizacja tego zamiaru napotyka na kilka zasadniczych problemów z tym związanych takich jak:
- autor nie raczy zakończyć swojej pracy (wspomniany kazus George'a Martina i jego "Pieśń lodu i ognia" daleka jest od finalizacji, shame on you Goerge, przez Ciebie nie mogę ruszyć z cyklem),
- seria liczy sobie ilość pozycji większą aniżeli jest ziarenek piasku nad bałtycką plażą,
- polski wydawca męczy się długo z wydawaniem serii, nie kończy jej, wydaje nie po kolei itd.,
 - seria wydawana była wieki temu i nie można jej zwyczajnie dostać, często to pozycje trudno dostępne lub nigdy nie wydane w Polsce.
Przedostatnia bolączka była dotkliwa, kiedy czytałem "Świat czarownic" wyrywkowo w latach swej świetlanej młodości. Tym razem uwziąłem się i postanowiłem przeczytać wszystko od początku do końca, jak karze chronologia cyklu na oficjalnej stronie Andre Norton (http://www.andre-norton.org/wworld/wworl.html), a że seria liczy sobie około trzydziestu książek, z czego nie wszystkie zostały wydane w Polsce w pierwszej połowie lat 90-tych, zaś czytanie ebooków lub zakup na allegro preferuję tylko w ostatecznej ostateczności, to ze szczególną mocą objawił się problem dostępu do poszczególnych pozycji. Czekało mnie nie lada wyzwanie, któremu podołałem w następujący sposób:
- przed rozpoczęciem poszukiwań należałem do dziewięciu filii Biblioteki Raczyńskich w Poznaniu, co i tak wykraczało poza wszelkie normy zdrowego rozsądku, chociaż korzystałem z nich z różnym natężeniem, aktualnie jest to szesnaście filii, gdyż po tylu porozrzucane były poszczególne powieści cyklu,
- nieoceniona pomoc przy poszukiwaniach stanowił internetowy katalog Biblioteki Raczyńskich, zawierający księgozbiór większości filii,
- mieszkam w centrum Poznania, dzięki czemu miałem zapewnioną w miarę dużą mobilność do większości z tych filii, a i tak trochę czasu poświęciłem na przemieszczanie się z filii do filii.
Dużo było z tym zabawy, ale efekt wygląda następująco (począwszy od siódmego tomu cyklu, gdyż pierwsze sześć już przeczytałem):

Jedynie w jednej filii cykl jest godnie reprezentowany, katalog prowadzony jest bardzo, bardzo rzetelnie (to tam, gdzie są numerki na książkach wskazujące na kolejność w cyklu). Zaskakująco dobra robota bibliotekarska, niemniej i tak ta filia posiada jedynie nieco ponad połowę książek z serii. Na powyższej półce brakuje jedynie dwóch niewypożyczonych powieści, bo wyczerpałem limit i dwóch, których nie ma w żadnej filii i będę musiał je przeczytać na kompie w pdf-ie.

Aktualnie rozpocząłem czytać podcykl o High Hallack powieścią "Korona z jelenich rogów". W oddzielnym poście zamieszczę recenzję z pięciu ostatnich tomów podcyklu Estcarp. Szłoby mi to zdecydowanie szybciej, no ale ten egzamin itd., siłą rzeczy nie powinienem był nic czytać, tylko kuć i ryć kodeksy i komentarze, a tak sobie troszkę pofolgowałem. 
Nic to, napiszę jeszcze tylko tak ogólnie, że tak jak pisałem w poprzednim poście przy okazji recenzji trzech pierwszych części cyklu, ze Światem Czarownic zetknąłem się pierwszy raz mając naście lat i byłem wtedy pod dużym wrażeniem, ale generalnie to byłem wtedy pod dużym wrażeniem wielu przeczytanych rzeczy, taka już jest niewymagająca wyobraźnia nastolatka. Teraz jestem już dojrzałym prykiem, wartość sentymentalna Świata czarownic pozostała, niemniej literacko to już jest ubogo w porównaniu np. z epickością takiego Tolkienowskiego Władcy Pierścieni. Stąd też zresztą większość ocen powieści z cyklu nie przekracza pewnego średniego pułapu, na więcej po prostu nie zasługują, chociaż oczywiście fajnie się je czyta, taki klasyczny klimacik fantasy.

Na tym zakończę te przedobiednie wynaturzenia, ale fajnie jest wrócić do nieskrępowanego pisania na blogu, bez spiny i stresu, że "trzeba się uczyć!!!" :) Ciao.

czwartek, 6 marca 2014

Skrót za siatkę, czyli zwięźle i na temat cz.1


Egzamin coraz bliżej, książki ostatnio czytane jedynie dla lepszego snu, nie mam tym bardziej czasu na pisanie rozbudowanych elaboratów recenzenckich, zatem będę się tym razem streszczał, albo przynajmniej starał się to robić.

1. Douglas Preston & Lincoln Child "Krąg ciemności" (ocena 7/10)
Od diogenesowskiej trylogii już nie czekam z taką niecierpliwością na to, co aktualnie wymyśli duet, który tak zachwycił mnie wcześniej "Reliktem", czy też "Granicą lodu". Z biegiem lat panowie popadli w rutynę i taśmowość. Nie ma już tej iskry, tej wyjątkowości wynikającej z udanej kombinacji intrygującej fabuły, akcji i kwestii naukowych. 
"Krąg ciemności" to lepsza robota niż "Księga umarłych". Na plus zdecydowanie zmiana lokalizacji z Nowego Jorku na rejs liniowcem po Oceanie Atlantyckim. Klimat kojarzył mi się cały czas z takim mashupem kilku fajnych filmów jak "Indiana Jones i świątynia zagłady", "Śmiertelny rejs", "Event horizon", "Hellraiser", czy powieścią "Kobierzec" Clive'a Barkera. Oczywiście wszystkiego po trochu, bez oczywistych nawiązań do tych dzieł ze strony samych autorów, to tylko moje skojarzenia, chociaż niewątpliwie najwięcej autorzy wzięli z mitu o puszce Pandory. 
Pendergast już się trochę przejadł, ale za to zawiązanie intrygi i sama akcja przypomniało nieco lepsze czasy "Nadciągającej burzy", czy "Zabójczej fali". do tego agent ma w tej powieści nieliche kłopoty, a nawet na kilkadziesiąt stron dosłownie przechodzi na ciemna stronę mocy i są to jedne z najlepszych momentów całego cyklu o Pendergaście. To w jaki sposób sie zachowuje w tym fragmencie to naprawdę świetny pomysł ze strony duetu. Również swoje pięć minut otrzymuje Constance, a za sam epilog autorzy otrzymują ocenę wyżej, bo to porządny twist jest, prawie tak dobry jak ten z "Granicy lodu".
Tak więc "Krąg ciemności" to porządny thriller grozy z elementami mistycyzmu, akcja rwie do przodu non stop i zasadniczo trzyma się kupy, nie mam też większych zastrzeżeń do motywacji poszczególnych bohaterów drugoplanowych, kilka słabości by się znalazło, ale nie chce mi się ich wymieniać.

2. Magnus Mills "Poskramianie bydła " (ocena 6/10)
Kilka razy musiałem spojrzeć na datę angielskiego i polskiego wydania książki, bo aż nie mogłem uwierzyć, że pierwowzorem Raba i Ritcha nie są polscy operatorzy maszyn prostych typu łopata z młotkiem, czy zlewozmywak. Ale nie, powiastka powstała jeszcze przed wstąpieniem Polski do struktur Unii Europejskiej, a więc przed masową emigracją na zmywaki do brytyjskich Mcdonaldów (nie obrażając oczywiście wartościowych osób, które sytuacja zmusiła do takiej pracy). O dyletanctwie robotników budowlanych w naszym kraju krążą miejskie legendy, tym większą słodko-gorzką frajdę miałem czytając powieść Millsa, bo to tak jakbym czytał o polskim Mietku i Włodku, którym się z góry należy za sam fakt bycia na budowie. Gorzkie jest to, że np. mój ojciec prowadzący małe przedsiębiorstwo budowlane musi się ciągle użerać z takimi roszczeniowymi patafianami. Rab i Ritch z "Poskramiania bydła" to dwa dyletanckie obiboki, cielaki wymagające nieustannego poskramiania ze strony przełożonych, nie nadające się do niczego innego niż tylko bezmyslnego i monotonnego wbijania słupków pod płoty i nawijania drutu. Kiedy pojawia się koncepcja płotów pod prądem to patrzą na to z przerażeniem jakby nagle nastapiła rewolucyjna zmiana w stawianiu płotów. Tak ograniczone umysły mają bohaterowie Millsa, że nie potrafia ogarnąć koncepcji płota podłączonego do transformatora, ale po pieniądze pierwszi wyciągaja ręce i tylko zaliczki by brali. Na takie bydło to nic lepszego, jak płoty ogrodzenia pod napięciem.
Przyjemna i rozluźniająca lektura do poduchy, ze słodko-gorzką refleksją nad kondycją klasy robotniczej.

3. Neil Gaiman - "Nigdziebądź" (ocena 5/10)
To że Gaiman jest przereklamowany, to wiedziałem już po "Amerykańskich bogach", tyle było zachwytów nad tą powieścia, a takie to było mdłe, rozwleczone i zwyczajnie nudne. Potem przeczytałem jeszcze opowiadania z tomu "Dym i lustra", "Koralinę" i "Księgę cmentarną" i miałem poczucie, że no spoko przyjemna i niezobowiązująca lekturka, ale skąd te wszechobecne zachwyty, Gaiman to pisarz jakich wielu, który w dodatku pisze na jedno kopyto. "Nigdziebądź" wpisuje się w ten schemat. Historia oklepana ja sto pięćdziesiąt, od zera do bohatera, do tego ten cały Lodyn Pod jest miejscem wybitnie nieciekawym, brudnym i obleśnym, z mieszkańcami i lokacjami wyjętymi wprost z koszmaru scenografa. Oczywiście, jak to u Gaimana, czyta się lekko i szybko. Dopiero w końcówce poziom powieści skacze mocno do góry, kiedy to Gaiman wprowadza rozkminę co do realności tego, co spotkało głównego bohatera. Za to ocena w górę oczywiście, niemniej za mało tego do zachwytu. 
Jakiś czas temu czytałem inspirowaną "Nigdziebądź" wyśmienitą powieść dla młodzieży Chiny Mieville'a pt. "LonNiedyn". Inspiracja polegała na zapożyczeniu koncepcji równoległego Londynu, ale juz wykonanie Mieville'a, począwszy od konstrukcji świata przedstawionego i jego szczegółowego rozbudowania poprzez intrygę, zwroty akcji, spójność koncepcyjną tego świata, a skończywszy na samych bohaterach (trawestacja idei Wybrańca, genialne wręcz!, czy też przerażający główny badass, w porównaniu z groteskowym Inglintonem), to było mistrzostwo świata. Gdybym wcześniej nie czytał "LonNiedynu", to może by mnie jakoś ta wizja Gaimana bardziej przejęła, a tak Gaiman przy Mievillu wypada słabiutko, jak chihuahua przy buldogu.

4. Robert Silverberg "Program <<Wahadło>>" (ocena 4/10)
Jak to u Silverberga pomysł na fabułę naprawdę zacny, jego koncepcyjne rozwinięcie też niczego sobie, ale już sama fabuła mizerniutka. Tego typu powieść powinna kończyć się naprawdę porządnym kopem w tyłek, autor ma tutaj niesamowite pole do popisu wyobraźni. U Silverberga wyobraźnia kończy się niestety na pomyśle wyjściowym. Nie po raz pierwszy zresztą, podobnie było też w "Czasie przemian", czy osławionym i fatalnym cyklu o planecie Majipoor. wystarczy powiedziec, że projekt Wahadło to koncepcja wahadłowego przemieszczenia sie dwóch braci bliźniaków na przeciwległych szalach wahadła w przeszłość i przyszłość, przy czym podróż w czasie odbywa się wedle tych ruchów narastająco według następujących cykli minutowych (odpowiednio wstecz i w przód): 5 minut, 500 minut (5x10 do potęgi 2), 83 godziny (5x10 do potęgi 3 = 3,5 dnia), 833 godziny (5x10 do potęgi 4 = 34,7 dnia), 347 dnia (5x10 do potęgi 5), 3472 dni (5x10 do potęgi 6 = 9,5 lat), 34722 dni (5x10 do potęgi 7 = 95 lat), 951 lat (5x10 do potęgi 8), 9512 lat (5x10 do potęgi 9), 95129 lat (5x10 do potęgi 10), 951293 lat (5x10 do potęgi 11), 9 mln 512 tyś 937 lat (5x10 do potęgi 12) oraz 95 mln 129 tyś 375 lat (5x10 do potęgi 13). W ten sposób chłopaki przenoszą sie w czasie do epoki dinozaurów i w odległą przyszłość. Cała zabawa więc sprowadza się do tych matematycznych obliczeń, przesuwania przecinka w prawo, bo fabuła nie zachwyca, jest oklepana i zdecydowanie mało zajmująca. Po raz kolejny w przypadku twórczości Silverberga muszę stwierdzić, że zwyczajnie szkoda zmarnowanego potencjału.

5. Łukasz Orbitowski "Święty Wrocław" (ocena 2/10)
O Matko, jaka kiła i mogiła. Orbitowski-fiction po raz kolejny zaatakowało swoją pretensjonalnością i brakiem treści. Ni to horror, ni to opowiastka filozoficzna, bohaterowie miotają się po wrocławskim planie jak w większości polskich filmów o treści głębokiej jak przydrożny staw. Lubię Łukasza jako człowieka, ale jego literatura mnie nie przekonuje i jest to wybitnie delikatne określenie. Sam pomysł wyjściowy, pierwszy rozdział powieści wielce intrygujące i zachęcające do dalszej lektury. Ale co się potem dzieje? Wszystkie uwagi jakie swego czasu poczyniłem pod adresem "Tracę ciepło" sa nadal akualne. Dlatego nie wysilając się zbytnio robię kopiuj-wklej własnej twórczości intelektualnej i już więcej się nie chcę o "Świętym Wrocławiu" wypowiadać:
aleosochodźi? Po zakończeniu lektury zadałem sobie to krótkie ale jakże istotne pytanie. Co autor miał na myśli, co chciał przekazać. Uwielbiam wszelkiego typu historie niesamowite, opowieści rozgrywające się na pograniczu rzeczywistości i snu, ledwo uchwytne, dostępne wyłącznie dla wybranych, szczególnych wrażliwców. 
Z uwagi na totalny mętlik postanowiłem poszukać pomocy u recenzentów książki w internecie. Pomimo mnogości recenzji w żadnej nie znalazłem wyjaśnienia, o co chodziło autorowi w jego dziele, co najwyżej następowała konstatacja, że po prostu jest to "Orbitowski fiction". W takim razie ja dziękuję za takie fiction. 
Mnóstwo słownictwa podwórkowego, emocji jak w "Warsaw shore", chaos w opowiadanej historii. Poza tym groza. Gdzie tu groza? Zarówno Michał, jak i Tomasz są zupełnie linearni nie zmienia ich nic, nawet najbardziej szokujące wydarzenia. Taką historię to i ja mógłbym napisać. Czy mógłbym wtedy liczyć na łaskawość recenzentów i dostać kalkę "Mamerkus-fiction" zamiast zostać zjechanym za chaos i brak sensu? 
Jedynym powodem dla którego "Święty Wrocław" dostało ode mnie wyższą ocenę niż 1 jest pomysł wyjściowy i intrygujący pierwszy rozdział. Niemniej liczyłem na zdecydowanie więcej.

6. Andre Norton - "Świat Czarownic" (ocena 4/10)
Pierwszy tom obszernego i podobno kultowego cyklu. Ja tam nie wiem nic o kultowości, ale wspomnienia są, w końcu w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych z fantastyki można było tylko dostać Andre Norton i Dicka. Dicka nie rozumiałem, ale fantasy od Norton było w sam raz dla niewyrobionego 12-letniego czytelnika.
Pierwszy wniosek jest taki, że to faktycznie nie jest literatura najwyższych lotów. Lektura w sam raz dla młodego adepta fantastyki. Norton niby pisze dla dorosłego czytelnika (próba gwałtu, dużo śmierci, pijaństwa i innych dorosłych grzechów), ale całość ma wydźwięk mocno infantylny i wskazujący, że "Świat czarownic" to książka dla ograniczonego horyzontalnie czytelnika. Pomijając już standardowo wytykane błędy, czyli papierowi bohaterowie, słabe, wręcz pretekstowe zarysowanie świata przedstawionego, chaos fabularny, wątek miłosny z czapy, czy też symboliczne zawiązanie większości wątków. Czyta się szybko i sprawnie, ale to w zasadzie wszystkie wartości lektury, taki odgrzewany kotlet niestety z tego wyszedł.
Drugi wniosek jest jednak zaskakujący, a mianowicie "Świat czarownic" to nie jest do końca klasyczna fantasy. Faktycznie później ten cykl zrobił sie taką klasyką, ale pierwszy tom to mieszanka fantasy z s-f. Obok czarownic i magii mamy tutaj bowiem technikę w postaci łodzi podwodnych, samolotów i innych gadżetów sugerujących miszmasz gatunkowy. Za ten nieoczywisty element "Świat czarownic" dostaje ocenę wyższą o dwa punkty i łącznie dostaje 4/10.

7. Andre Norton - "Świat Czarownic w pułapce" (ocena 6/10)
"Świat Czarownic w pułapce" to bezpośrednia fabularna kontynuacja "Świata Czarownic". Jest lepiej, jeśli idzie o fabułę, nie ma już chaosu, bohaterowie podążają zgrabnie z punktu A do punktu B, nie są już też tacy papierowi, generalnie pewne słabości pierwszego tomu uległy poprawie, chociaż nie są to jakies Himalaje sztuki literackiej. Intryga jest interesująca, całość zmierza ku zakończeniu wszystkich wątków, zgrzyta jedynie fakt, że od bohaterów za dużo nie zależy, wiekszość kluczowych wydarzeń dzieje się niejako obok bohaterów, ale ma to swój oryginalny klimacik. Generalnie lepsze wrażenia niż po pierwszej części. Tutaj nadal nie jest to czyste fantasy, poprzez wrażych Kolderów mamy gadżety rodem z s-f.

8. Andre Norton - "Troje przeciw Światu Czarownic" (ocena 3/10)
Drastyczny spadek jakościowy niestety, całość ratuje jedynie atmosfera questu przez mniej więcej początkowe 2/3 powieści. Kolder pokonany, bohaterowie dwóch pierwszych części są już niepotrzebni, okazuje się przy tym że koncepcja Estcarpu się zasadniczo wyczerpała, więc autorka musiała wymyślić nowe elementy poprzez poszerzenie świata przedstawionego. I tym sposobem na mapie świata czarownic pojawia się Escore, kraj położony za wschodnimi górami. Tam właśnie wyruszają tytułowe trojaczki, by odnaleźć swoje przeznaczenie (kurczę mógłbym pisać blubry okładkowe). Póki trojaczki wędrują i poznają nową krainę, to jest ok, potem niestety zaczyna się totalny chaos fabularny, akcja zbacza na jakieś boczne tory i powieść kończy się nagle w połowie, niedwuznacznie sugerując, że rozwiązania powstałych zagadek nalezy szukać w kolejnych tomach cyklu. Słabizna. Generalnie mam wrażenie, że Norton pisząc pierwszy tom nie miała zamiaru tworzyć z tego rozbudowanego cyklu, ale popularność musiała zaważyć na decyzji o kontynuowaniu i rozbudowywaniu wątków, jak w porządnym tasiemcu. Zobaczymy co będzie dalej, naturalną koleją rzeczy, niezależnie od tego, jak słaba jest książka, interesuje mnie jak to wszystko ma się zakończyć, dlatego muszę zdobyć gdzieś kolejne części cyklu.