sobota, 26 stycznia 2013

Tak, tak, upijmy się, nim zaczniemy czytać książki Dennisa Lehane

Dennis Lehane swoją debiutancką powieścią "Wypijmy, nim zacznie się wojna" z podziwu godną konsekwencją szoruje dno oceaniczne i mości sobie miejsce wśród najgorszych debiutów wszechczasów. Sam zaś zastanawiam się co jest ze mną nie tak, że uporczywie maltretuje się ostatnio wybitnymi kupsztalami tegoż autora. 

Co jest nie tak z "Wypijmy, nim zacznie się wojna"? Wszystko! Główni bohaterowie, znani także z późniejszych powieści, Patrick Kenzie i Angie Kennaro, on dzieciak z patologicznej rodziny, ona tworząca patologiczną rodzinę, oboje tak niewiarygodni psychologicznie, tak nielogiczni w swych fundamentalnych życiowych decyzjach, że aż głowa mała. Prym wiedzie Angie, z jednej strony twarda laska, która największemu bandziorowi nie da sobie w kaszę dmuchać, z drugiej potulnie dająca się bić i maltretować mężowi. Dlaczego? Z miłości! No taaak, miłość wszystko przetrzyma. Dlaczego mąż ją bije? Bo jest Irlandczykiem! No taaak, że też głupio pytam. Dlaczego Angie męża sobie "nie ustawi", dlaczego, będąc taką hardą, i nie dającą sobie w kaszę dmuchać laską, z miłości bierze razy, zamiast raz i drugi męża sobie ustawić (skoro ostatecznie i tak to czyni porządnie pod koniec powieści)? No idea! Dlaczego wszyscy dzielni i prawdziwi mężczyźni, którzy ją otaczają (Patrick, Bubba, Denis i Oscar, a Ci dwaj to nawet policja), dlaczego biernie się przyglądają temu, że kobieta, którą uwielbiają jest maltretowana, najwidoczniej ku jej uciesze? No idea! Widocznie przyjmują za normalkę bicie kobiety i to, że ona się na to godzi. Panie autorze, jak mam polubić i uwierzyć w kobietę, która ma najwyraźniej skłonności masochistyczne, no bo innego logicznego wytłumaczenia nie widzę?

Patrick to z kolei chodzący imbecyl. Niby jest detektywem, niby ma zmysł do tej roboty, ale pakuje się w kłopoty z podziwu godną konsekwencją urodzonego debila. Do tego na końcu, kierowany dobrem dziecka, zabija przy tym dziecku bezbronnego człowieka z zimną krwią. Lehane przechodzi nad tym do porządku dziennego, no bo w końcu ten zabity, to był już tak zły, że trzeba było mu strzelić w łeb, bo co to by było. Wartośći społeczne i moralne tego czynu - bezcenne.

Największą jednak wadą jest świat przedstawiony. Boston i Dorchester to nie tyle przedsionek piekła, ile piekielne poletko braku żadnych reguł. Wszyscy do wszystkich strzelają, za każdym rogiem rośnie nienawiść, biały, czarny to świnia, trzeba go zabić. W biały dzień dochodzi do strzelanin, normalnie apokalipsa. W świetle tego, jak wyglądają doniesienia z USA, to niby się zgadza. Ale tutaj chodzi o skalę! Oczywiście w realu zdarzają się strzelaniny, morderstwa i mordobicia, ale to wszystko jest rozproszone, ma miejsce w różnych miejscach, w różnych miastach. Tutaj skondensowanie akcji do kilku dni sprawia, że w jednym czasie, w jednym miejscu dochodzi do regularnej bitwy, giną setki ludzi, a co na to opinia publiczna? Ano nic, ludzie z tła jakby tego nie zauważają, ruch na ulicach w najlepsze, życie się toczy, wojny gangów i strzelaniny obok, a społeczeństwo i kraj sobie. Jak to czytałem, to odbierałem, jakby bohaterowie przechodząc z planu wojny gangów na plan, np. dworca kolejowego, nieświadomie przekraczali granicę światów równoległych, tak niewiarygodnie Lehane przedstawia sytuację geopolityczną.

O fabule, czy motywacji poszczególnych bohaterów szkoda mi sił się rozpisywać. Fabuła jest wydumana jak sto pięćdziesiąt fajerek, bohaterowie są, bo są, żyją w świecie tak złym, zdegenerowanym, podłym i ble, że aż się dziwię, że to wszystko nie pierdykło w tych latach 90-tych. Minęło kilkanaście lat, i życie się toczy, więc chyba Lehane patrzy na świat przez wyjątkowo ciemne okulary. Albo po prostu przesadza w środkach wyrazu, co sugeruje miernotę jego pisarstwa. Skutek jest jeden - "Wypijmy, nim zacznie się wojna" to niewiarygodna, wydumana, sztuczna i fałszywa historyjka, dla niepoznaki wykorzystująca rzeczywiste i poważne problemy społeczne (jak molestowanie dzieci), by się po nich prześlizgnąć i zapodać nam mega doniosłą konstatację: ŚWIAT TO ZŁE MIEJSCE! A przynajmniej Boston. Amen.

PS I pomyśleć, że dałem się nabrać na "Miasto niepokoju", które oceniałem swego czasu całkiem nieźle. Ciekawe jak dzisiaj oceniłbym tę pozycję, ale wolę się nie przekonywać.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Bardzo trafny komentarz. Odpadlem na tej pozycji w połowie. Aż dziwne, że autor napisał Wyspę Tajemnic....

Ambrose pisze...

Haha, zjadliwe, ale bardzo dobre. Może właśnie z tego powodu przestałem czytać książki sensacyjne i zwróciłem się w stronę klasyki. Tam zdecydowanie rzadziej trafia się na takie gnioty :)

Mamerkus pisze...

Lehane zdefiniował na nowo istotę gniota :)

Ale chyba nie jest tak źle z powieściami sensacyjnymi. Zależy od autora. Czytam aktualnie trylogię Davida Morrella, jestem aktualnie w 1/3 tomu trzeciego i póki co mogę Ci szczerze polecić przeczytanie całej trylogii. Jedna z najlepszych rzeczy z tego gatunku jakie miałem przyjemność czytać.

Anonimowy pisze...

"a Ci dwaj to nawet policja"

Nie przesadzasz z tą grzecznością?