Integracja dobiegła końca, Praga zaliczona w 4h, okolice Szklarskiej Poręby także, tudzież hektolitry alko, świetna pogoda, najwyższy czas wrócić jednak do szarej, blogowej codzienności. Podczas pobytu w Karkonoszach oraz autokarowych podróży nie tknąłem "Nakręcanej dziewczyny" o krok, za to skatowałem się kolejnym wiekopomnym gniotem pióra Dennisa Lehane, czyli powieścią "Ciemności, weź mnie za rękę", a zacząłem dobijać narkotyczną biblią Phillipa Dicka "Przez ciemne zwierciadło". O Dicku wkrótce jak skończę czytać, a teraz trochę się poznęcam nad Lehanem, w ramach małego rewanżu za znęcanie się nade mną - czytelnikiem.
W porównaniu z "Wypijmy, nim zacznie się wojna" jedyną poprawą jest fakt, że Lehane panuje nad materią wymyślonego przez siebie kupsztala. Czyli, jeżeli bohater robi określoną rzecz, to skutki tego działania wkrótce następują, nie ma zasadniczo zdarzeń z czapy, większość trzyma się kupy w ramach świata przedstawionego. Tyle plusów. Reszta to te same lub podobne minusy.
Zasadniczy problem jest ponownie z tym właśnie światem przedstawionym. Boston według Lehane'a to nadal przedsionek piekła, gdzie morderstwa polegające na krzyżowaniu, ćwiartowaniu, podpalaniu, gwałceniu, katowaniu i czego tylko chory umysł sadysty nie jest w stanie wymyślić, zdarzają się i nikogo jakoś specjalnie to nie interesuje (opinia publiczna w postaci mediów w ogóle nie dostrzega tak pospolitych zdarzeń jak seryjne morderstwa ze szczególnym okrucieństwem). Główny bohater-narrator Patrick Kenzie wokół którego i z powodu którego tyle się dzieje nadal jest dzieckiem we mgle, jego partnerka Angie to jakaś durna koza, pchająca się pod nóż mordercy z konsekwencją ruskiego tankowca, detektywi, szkieły i agenci FBI, to zakute pały nie potrafiące dostrzec najprostszych powiązań pomiędzy faktami, a prym wiedzie spółka z ograniczoną odpowiedzialnością badassów. Motywacje tychże są jeszcze bardziej wydumane niż motywacje bohaterów w "Wypijmy, nim zacznie się wojna", są totalnie niewiarygodne i wywołują śmiech na sali.
Wychodzi na to, że w swoim pisarstwie Lehane hołduje zasadzie "nie ważne jak, byle głośno, kontrowersyjnie i agresywnie do przodu". Im bardziej szokująca i brutalna fabuła, im mniej zasad (w tym także zwyczajnych związków przyczynowych), tym lepiej dla dynamiki akcji. Nieważne, że fabuła stanowi obrazę inteligencji, nieważne, że kupy się to nie trzyma, a czytelnik się emocjonuje tym, że nigdy nie wiadomo czego się spodziewać, co wynika bardziej z widzimisię autora, a nie z naturalnego rozwoju fabuły. Byle szybko, byle do przodu, trochę taka literatura klasy Z, nastawiona na szybkie wywołanie skrajnych emocji, poprzez walenie czytelnika siekierą między oczy. Pal licho subtelność, logikę fabuły i akcji, ważne żeby się to ogólnie zazębiało, szczegóły nie są istotne. Otóż diabeł tkwi właśnie w szczegółach, i z tego właśnie powodu tak słabych lotów są pozycje, tak chętnie ekranizowanego Dennisa Lehane'a. Tak więc jest nieco lepiej niż w debiucie, ale to nadal słaba literatura. Jedyną zaletą prozy Lehane'a wydaje się być to, że szybko się czyta, ale już nie bezboleśnie.
Przeczytałem do tej pory 6 powieści Lehane'a, z czego pozytywne wrażenie zrobiło na mnie jedynie "Miasto niepokoju", ale to też jest wątpliwe, bo czytałem dawno i nie do końca pamiętam. Osławiona "Wyspa skazańców" była zwyczajnie słaba i pretensjonalna, zaś pierwsze trzy tomy o przygodach duetu Kenzie-Gennaro wręcz beznadziejne. Czeka mnie jeszcze "Rzeka tajemnic", ale już naprawdę niczego wielkiego się nie spodziewam, pretensjonalność filmu Eastwooda, który zdobył tyle Oskarów, skutecznie mnie odstrasza. Na razie mam dosyć Lehane'a, sam nie wiem, dlaczego aż tyle go sobie ostatnio zapodałem, widocznie mam tendencję do kupsztali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz