"Widzę tylko ciemność. Ciemność w sobie i ciemność dokoła. Mam nadzieję, że detektory widzą jaśniej, tak byłoby lepiej dla wszystkich. Bo jeśli detektory widzą wszystko jak przez ciemne szkło, tak jak ja, to jesteśmy skazani na zgubę, skazani od samego początku, i umrzemy, znając tylko niewielki fragment rzeczywistości, który w dodatku pojmujemy na opak" - monolog filmowy
Od strony fabularnej "Przez ciemne zwierciadło" Dicka to czysty chaos, momentami śmieszący, chwilami skrajnie męczący zestaw skeczy o bełkoczących ćpunach, z których każdemu kolejnemu dragi bardziej zryły pod kopułą, skeczy opakowanych nieczytelną i totalnie z czapy wziętą teorią spiskową i plątającymi się tajnymi agentami czegośtam. Od strony ideologicznej - majstersztyk propagandy, biblia prewencji narkotykowej, wyśmienita wizja totalnej zagłady człowieka i jego przemiany w chodzące warzywo, naczynie kontroli i bezmyślnej egzystencji. Dick nie tylko mówi, że narkotyki są be, Dick pokazuje jaką totalną katastrofą kończy się poszukiwanie odlotu i transcendencji za pośrednictwem psychodelików. Z kolei od strony rozrywkowej - niezły komediodramat absurdu. Jak w takich okolicznościach obiektywnie i kompleksowo ocenić wartość "Przez ciemne zwierciadło"?
Nigdy nie ćpałem niczego, i nie zamierzam, i cieszę się, że w zawirowaniach młodości to gówno mnie ominęło. Jestem jednak w stanie zrozumieć, co pcha do tego, żeby łyknąć, powąchać, zapalić, czy dać sobie w żyłę dla kilku chwil odlotu.
Omawiana powieść Dicka jest dziełem kultowym, metaforą przemiany z człowieka w chodzącą, pustą w środku powłokę. Bob Arctor sam o sobie mówi, że uciekł w roślinę od żony i dzieci, kosiarki i uporządkowanego życia, bo mu się nudziło, szlag go trafiał od codziennych, błahych problemów, od potrzeb bliskich, od bycia przeciętniakiem. Szukał ucieczki, znalazł ją w narkotyku, uzależnienie stało się pułapką i kolejnym więzieniem, z którego tym razem nie było ucieczki.
Złudne jest poczucie siły jakie mamy na co dzień, poczucie kontroli nad tym, co się dzieje z własnym życiem, niewielu ludzi jest tak naprawdę w stanie ogarnąć ogrom tego, jak każde z nas jest malutką mróweczką w bezdusznym trybiku społecznego mrowia, trzeba silnej woli i samodyscypliny, aby nie dać się wciągnąć w jedną z wielu pułapek czyhających na obrzeżach codzienności jak łatwy pieniądz, kobiety, narkotyki, alkohol, popularność, władza, czy wolność. Każdy dorasta w ramach własnych okowów, czyli rodziny, religii, szkoły, sąsiadów, potem wybiera sobie kolejne kajdany w postaci określonej pracy, własnej rodziny, zainteresowań. Możliwość wyboru mamy tylko na początku, z chwilą wyboru wolność ulega ograniczeniu, które się zwiększa im dalej brniemy w dokonany wybór.
I tak Arctor, stanowiący tutaj powieściowy punkt odniesienia, wybrał żonę, dzieci, bezpieczny dom i pracę, częściowo pod wpływem społecznego nacisku na taki tryb życia, i brnął dalej w to życie coraz głębiej i głębiej, aż w pewnym momencie siedząc w fotelu zorientował się, że tkwi w pułapce, z której jedynym wyjściem jest ucieczka w inną pułapkę. Nie ma wolności, jest tylko uzależnienie, przyzwyczajenie do tego co znane, do tego, co kiedyś wybrane w ramach chwilowej wolności wyboru, teraz krępuje jak więzy krwi w rodzinie mafijnej, a każda próba zmiany wygląda jak szarpanie się muchy w pajęczynie tarantuli. Arctor jest mi pod tym względem bliski, rozumiem jego ucieczkę, sam tak kiedyś miałem, dzisiaj mam poczucie, że ucieczka nie ma sensu, bo wpada się w inne kajdany. Ja miałem to szczęście, że nowa pułapka nie jest groźniejsza niż pierwsza, jest pod wieloma względami przyjemniejsza, łagodniejsza, chociaż i tak momentami przydusza, aż brakuje tchu. Chcę tej pułapki, pora dać się związać, nie będę już się próbował uwolnić, uciec, ale muszę uważać, trzymać rękę na pulsie, bo nie znam dnia ani godziny, kiedy zabraknie oddechu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz