niedziela, 5 maja 2013

Mamerkus czyta (minirecenzje)

Ostatnio trochę zaniedbuję mojego bloga, wiosna w końcu przybyła do kraju Lachów, no i od razu jest milion ciekawszych rzeczy do roboty niż męczenie recenzenckiej buły. Na szczęście piękna pogoda nie ma nic przeciwko temu, aby czytać na łonie przyrody, a że po przeczytaniu kilku książek mam o nich jednak zdaje się coś do przekazania, to spieszę się tym od razu podzielić z czytelniczą bracią. Od poprzedniej notki połknąłem trzy powieści z tzw. półki rozrywkowej.  Dwie z nich to kontynuacje wypocin Resnicka, jedna to pierwszy tom słynnej trylogii Davida Morrella. Jak widać nic nadzwyczajnego, ale to nie pora na męczenie się, kiedy na dworze ładnie.

1. Zacznę może słów parę od Resnicka. "Gwiezdny statek: Pirat" to drugi tom pięciotomowej sagi o przygodach oficera Winstona Cole'a i bandy jego ubogich na umyśle pomagierów.  Nie wiem, gdzie miałem oczy, kiedy tak pochlebnie wypowiadałem się o pierwszej części cyklu, tj. "Gwiezdnym statku: Bunt". "Pirat" powiela i wyolbrzymia wszystkie negatywy jedynki. Już obrzydliwa i mająca się nijak do treści powieści okładka autorstwa nieocenionej Fabryki Słów stanowi ostrzeżenie, by nie sięgać po "Pirata". I tak - papierowi bohaterowie, pozorna epickość akcji (mająca wynikać z wielu lokalizacji rozrzuconych na przestrzeni lat świetlnych, w rzeczywistości sprowadzona do wiekopomnych dialogów w kameralnej scenerii statku kosmicznego, czy też różnych planetarnych spelun), nudna, nieciekawa fabuła. Winston Cole to największy geniusz wszechczasów, oczywiście niedoceniony przez zwierzchników, zmuszony do zajęcia się piracką wojaczką (dosłowna kalka renesansowej tradycji w scenerię kosmiczną), potrafi przewidzieć każdy ruch przeciwnika, nic go nie zmorzy, jest ucieleśnieniem odwiecznego snu o umyśle idealnym. Jego karkołomne plany, wielopoziomowe strategie i nieoczekiwane puenty pomysłów wręcz rozwalają system i stawiają Cole'a na równi z największym strategiem, czyli samym Bogiem. Oczywiście wydurniam się w tym momencie, bo niektóre w założeniu Resnicka, niesamowite wolty intelektualne Cole'a wywołują co najwyżej uśmiech politowania. 9/10 powieści (w "Buncie" było tego o połowę mniej stety) stanowi wyjaśnianie punkt po punkcie przez Resnicka prostej jak budowa cepa fabuły. Losy Cole'a i spółki są interesujące jak zeszłoroczny opad listopadowy, stąd czytając "Pirata" zazwyczaj myślałem o tym, czy dobrze wypełniłem ostatniego pita. Najśmieśniejszy w tym wszystkim jest Resnick, nazywający swe wybitne dzieło gatunkiem science-fiction, co jest równie kuriozalne, co śledztwo smoleńskie. Trochę jak z tym, że to, co na swoim blogu wypisuję, to pełnoprawne recenzje książek.
Daję 3/10 (mizerne, łopatologiczne, nudne, sztampowe dziełko silące się na oryginalność i fajowość).

2. Kontynuując znęcanie się nad opus magnum Resnicka docieram do części trzeciej cyklu "Gwiezdny statek", a mianowicie "Najemnika". Lekturę zaczynamy od niezwykle udanej, pięknej i adekwatnej do treści książki okładki, a kończymy na jednym z największych facepalmów w historii literatury. O wadach i zasadniczym braku zalet "Najemnika" nie mam co pisać, bo to jest w zasadzie niemalże to samo, co w "Piracie" (nostalgia nakazuje mi jednak docenić postać piratki Wal, celowo i umiejętnie przerysowanej przez autora, która przy okazji wydaje się być najlepiej skreśloną charakterologicznie postacią). 
Słów jednak parę o rzeczonym facepalmie, co jednocześnie będzie spoilerem, więc w tym miejscu proponuję od razu przejść do opinii o Morrellu. Otóż Cole'owi i ekipie przychodzi bronić pewnej stacji kosmicznej przed pewnym agresywnym watażką i jego armadą, liczącą 40 egzemplarzy. Stacja, chociaż ogromna (licząca 5 mil długości), wydaje się być bezbronna, biedny Cole jest w sytuacji bez wyjścia, każe nawet komputerowi zrobić symulkę możliwych rozwiązań (przy założeniu, że komputer dane do obliczeń bierze od wskazówek Cole'a, co już jest zdeka bezsensu). Razem z bohaterami obgryzam więc paznokcie przez niemalże 30 stron ichnich rozmyślań co by tu wykombinować, kiedy nagle po dwóch dniach dopiero Cole (ten najwybitniejszy umysł galaktyki przypominam) wpada na "genialny" pomysł, by do obrony wykorzystać tysiące statków mieszkańców owej stacji kosmicznej, z których co najmniej połowa jest uzbrojona. Mieszkańcy zostają zmobilizowani, stają naprzeciwko watażki, ten czmycha gdzie pieprz rośnie, do walki nawet nie dochodzi. Kuriozalnośc i debilizm tej całej sytuacji jest szczególnie widoczny, kiedy do człowieka dociera, że oto był punkt kulminacyjny całej powieści. Nie, no panie Resnick, skoro tak, to ja tez mogę takie książki pisać, wymyślać niesamowite historie jak to watażka z 40 statkami chce napaść na stację kosmiczną z tysiącami statków, robić z tego nie wiadomo jak wielki problem i zagrożenie dla tej stacji, a następnie wpaść na genialny pomysł obrony stacji jej obywatelami i ich własnymi statkami ... nie wspominając mimochodem wcześniej o tym, że przecież każdy niemal obywatel stacji ma uzbrojony statek, bo to w końcu ma być element zaskoczenia i genialnego umysłu Cole'a! Piękne dzięki panie Autorze za obrazę mojej inteligencji, pozwoliłem sobie wyrazić swoje ubolewanie w tej właśnie formie, bo inaczej nie mogę. Skończę pański cykl, ale już naprawdę niewiele się po nim spodziewam.  
Ocena: 2/10 (obraza dla mojej inteligencji, do tego potwórka wad z "Pirata")

3. Na szczęście przeczytałem również coś autentycznie dobrego, może nie rewelacyjnego albo wybitnego, ale rzetelnego. Mowa oczywiście o klasyce powieści szpiegowskiej, czyli "Bractwie róży" Davida Morrella.
Jest to porządne czytadło spod znaku mystery political fiction. Jest tajemnica (Przymierze Abelarda), jest intryga (działalność Eliota i jej opłakane skutki), jest i oszałamiająca swym rozmachem zemsta. Najsłabiej wypada tak osławiona u Morrella psychologia jego postaci, to rzekome pogłębienie ich rysów charakterologicznych, jakoś mnie to całościowo nie przekonało. Motywacje Eliota, Saula, czy Chrisa, czyli głównych protagonistów są zwyczajnie wątłe lub może raczej słabo zarysowane, nie za dobrze zaakcentowane, by były wiarygodne. Najlepiej pod tym względem wypada Eryka i postaci epizodyczne (jak gospodarz kanadyjskiego przytułku Don). 
Za to niewątpliwą zaletą "Bractwa róży" jest akcja, akcja i jeszcze raz akcja. Mnóstwo się tutaj dzieje, bohaterowie są w ciągłym ruchu, a przy tym nic nie dzieje się przypadkowo. Duży to plus, kiedy autor ogranicza swoje deus ex machina do niezbędnego minimum. W "Bractwie róży" nawet tego nie stwierdziłem, wielkie brawa za to dla Morrella, 336 stron skondensowanej, wartkiej, trzymającej się kupy i co najważniejsze pełnej zaskakujących zwrotów akcji fabuły. Nieco tylko ten obraz zakłóca rozdział stanowiący genezę relacji pomiędzy Saulem, Chrisem i Eliotem. Jest to jakieś 50 stron opowieści z przeszłości, która ma charakter obyczajowy. 
Sama fabuła jest niezmiernie interesująca, stanowi kwintesencję wyśmienitej intrygi polityczno-szpiegowskiej, do tego jest całkiem oryginalna w swych założeniach. Tak więc powieść w sam raz na wiosenne czytanie na trawce w parku. 
Moja ocena to 7/10.

Brak komentarzy: