poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Przypadki komandora Cole'a

Z Michaelem Resnickiem nie miałem do tej pory czytelniczej przyjemności. Liczba otrzymanych prestiżowych nagród robi wrażenie, jednak po lekturze powieści "Starship: Bunt"*, pierwszej części pięciotomowej sagi o Winstonie Cole'u, jestem w stanie przyjąć konstatację, że Mike Resnick jest zwyczajnym wyrobnikiem fantasy (tutaj military space opera), piszącym przyjemne czytadełka o fajowych bohaterach. Takie generalizowanie jest oczywiście tendencyjnie, więc mam nadzieję na przyszłość, że się w swojej ignorancji mylę.

Wracając do pierwszego tomu sagi. Jak wyjaśnia Resnick, w obszernych aneksach na końcu książki, cykl "Gwiezdny okręt" jest elementem tzw. Wszechświata Pierworodnych, a więc autorskiej wizji przyszłości ludzkości, w której Resnick umiejscawia akcję wielu swoich utworów. Akcja "Buntu" rozpoczyna się w 1967 roku trwania Republiki (nie jest to chronologia Anno Domini), bohater floty Republiki Winston Cole zostaje zesłany za jakieś swoje domniemane przewiny na pokład zdezelowanego okrętu "Teddy R.", gdzie ma pełnić obowiązki drugiego oficera. Jako że jest nie w ciemię bitym bystrzachą i nie lubi marnować potencjału swojego umysłu, to od razu po jego przybyciu okręt mający być w założeniu nieczynnym składowiskiem różnego asortymentu wyrzutków marynarki, staje się centralnym punktem wojny toczonej przez Republikę z tajemniczą i anonimową do końca Federacją Teroni.

Resnick nie komplikuje zanadto opowieści. Pomimo pozornego rozmachu, scenerii obejmującej szereg gwiazdozbiorów i kawał galaktyki, w tym zniszczenia kilku planet, akcja jest zaskakująco kameralna, wręcz teatralna. Całość "Buntu" skupia się na osobie Cole'a, kilku jego przybocznych oraz epizodycznych adwersarzach. Fabuła jest prosta jak budowa cepa, nie ma tutaj nic, co byłoby wyzwaniem dla intelektu. Niemniej dzięki sympatycznej cool-postaci komandora Winstona Cole'a. który co rusz przyciąga wydarzenia i kłopoty nie miałem okazji się nudzić, akcja rwie do przodu. Ponadto atrakcją są niezłe dialogi oraz sama konsekwentna fabuła, choć w wielu miejscach wręcz prostacka i nielogiczna. Komandor Cole to klawy gość, za którym w ogień pójdzie każdy dzielny i prawdziwy żołnierz marynarki, tudzież i panny w mundurze. Przygody Cole'a i ekipy podobały mi się i mam ochotę na więcej, jestem ciekaw jak wypadają kolejne tomy cyklu. Taka lekka i przyjemna lektura na wiosenne ciepełko.

Tak na marginesie, sztafaż fantastyczny (okręty kosmiczne, walki na działa pulsacyjne, podróże z tysiąckrotną! prędkością światła i inne cuda afizyczne), jest tylko sztafażem, to są bajery (vide miecze świetlne w Starwars), taki urok tego typu fantastyki. Space operę bierze się z dobrodziejstwem inwentarza albo i nie, gorąco jednak protestuję i będę protestował przeciwko zaliczaniu tego podgatunku do s-f, bo z nauką to nie ma absolutnie nic wspólnego i tylko szkodzi tej drugiej odmianie fantastyki. 

PS Muszę coś jeszcze napisać o okładce. Jest ona prostacka, brzydka, nie odnosząca się w żadnej mierze do treści książki, zwyczajnie odstręczająca od skądinąd przyjemnej powieści.

* (dlaczego pierwszy człon tytułu nie został przetłumaczony na język polski, a drugi tak - nie mam pojęcia, logika nakazuje przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza marketingowe twory Fabryki Słów; z tej też przyczyny będę dalej powieść tytułował "Gwiezdny okręt: Bunt")

Brak komentarzy: