wtorek, 30 lipca 2013

O tym, jak laureat Hugo wymęczył kupsztala ("Święty Leibowitz i Dzikokonna" Walter M. Miller jr)

Tak niepotrzebnej, i do tego przewlekle nudnej, chaotycznej, bezcelowej powieści jak "Święty Leibowitz i Dzikokonna" Waltera M. Millera jr., autora świetnego "Kantyku dla Leibowitza", to me oczy nie miały nieprzyjemności czytać od czasu porzucenia w niebyt "Herrenvolk" Uznańskiego. Mam niesamowitą ochotę rzucić tutaj kilka mniej lub bardziej nieparlamentarnych złośliwości na temat tego, że autor uciekł w zaświaty przed własnym "dziełem", ale będę na tyle przyzwoity, że się powstrzymam. 

Zasadniczy problem ze "Świętym..." jest taki, że jest powieścią całkowicie i absolutnie niepotrzebną, nic nie wnoszącą, przeraźliwie nudną, monotonną i o 600 stron za grubą. Miller w "Kantyku dla Leibowitza" stworzył niemalże mistyczny rapsod opisujący dzieje głupoty ludzkiej, powtarzającej swoje własne błędy w specjalnie wykreowanym przez autora, postapokaliptycznym świecie. Tamta historia, chociaż mocno umowna i w wielu miejscach prezentująca mocno powierzchownie świat przedstawiony, miała jednak swój zasadniczy sens, przekazywała określone przemyślenia autora, a kapitalną końcówką idealnie spajała prawie 2000 lat, na przestrzeni których toczy się akcja. "Kantyk..." stanowił historię zamkniętą, we własnej konwencji wyczerpując do cna taki, a nie inny świat przedstawiony. Po co, dla kogo, co kierowało Millerem przy tworzeniu spin-offu dla "Kantyku..." w postaci "Świętego..."? No idea, można sobie to pytanie zadawać długo i bez możliwości uzyskania odpowiedzi, bo autor zszedł przed zakończeniem powieści, pośmiertnie dokończonej nie wiadomo po co przez Terry'ego Bissona. Pewnie dla kasy.

Ok, ale można byłoby to jeszcze przeboleć, gdyby "Święty..." był chociaż powieścią przeciętną, odrobinę przynajmniej wciągającą, gdyby bohaterowie podążali z punktu A do punktu B, osiągali jakąś przemianę, ich życie i postępowania miało minimalny sens. Niestety nie, Miller tworzy totalnie badziewne, chaotyczne, nudne i miałkie quasi-fantasy, z bronią palną i chrześcijaństwem w tle. Z tej cholernie długiej i ślamazarnej historii nic nie wynika, pseudo-filozoficzne rozważania o dupie Maryni każdej niemalże postaci przyduszają swoim zbędnym ciężarem i tak już ciężką w odbiorze fabułę. Widać, że Miller włożył ogrom pracy w stworzenie przekonującego świata przedstawionego i, jako czytelnik, naprawdę dawałem mu duży kredyt zaufania, miałem długo nadzieję, że coś z tego będzie, ale niestety Miller nie dał rady, ugiął się pod własną niemocą ogarnięcia tego, co chce się napisać. 

"Święty Leibowitz i Dzikokonna" jest absolutną porażką pisarską, jednym z największych literackich flopów, z jakimi miałem do czynienia. Szczerze odradzam męczenie tej powieści, zaś z twórczości Waltera M. Millera zaznajomić się obowiązkowo i wyłącznie z "Kantykiem dla Leibowitza".

Brak komentarzy: