wtorek, 9 lipca 2013

Letnie recenzje c.d.


Głowa zaprzątnięta przez dwa tygodnie fenomenalnym w wykonaniu Polaków Wimbledonem nie była w nastroju do czytania i pisania na blogu. Chciałem coś skrobnąć o tenisie, ale przyjąłem zabobonnie, że jak nic nie napiszę, to Agnieszka i Jerzy wygrają swoje turnieje. Rozczarowanie porażką przede wszystkim Agnieszki Radwańskiej spowodowało, że do dzisiaj nic na blogu nie napisałem i pewnie już tak zostanie. Ale za to wracam z opiniami na temat książek przeczytanych w ciągu ostatnich trzech tygodni. 

1. Arthur Conan Doyle - "Studium w szkarłacie" (ocena 4/10)

Jak klasyka to klasyka. Czytałem już Agathę Christie, prekursora kryminału, czyli "Morderstwo przy Rue Morgue" Poe, szwedzkich klasyków Sjowall i Wahloo, czas przyszedł w końcu i na Sherlocka Holmesa, który do tej pory kojarzył mi się bardziej z licznymi filmowymi interpretacjami jak świetny i klimatyczny film "Piramida strachu", z fenomenalnym Nicholasem Rowe jako młodym Sherlockiem Holmesem, aniżeli klasyką Conan Doyle'a. Paradoksalnie to właśnie Sherlock Holmes Nicholasa Rowe ma najwięcej wspólnego z literackim pierwowzorem, którego poznałem po lekturze "Studium w szkarłacie".
Krótko i na temat. "Studium w szkarłacie" jest pozycją dosyć przeciętną literacko, konstrukcja powieści sprawia wrażenie wręcz prostackiej, czyli w pierwszej części poznajemy Watsona i Holmesa, pojawia się morderstwo, a nawet dwa, Holmes w trymiga uwija się z zagadką stosując metody godne trapera z prerii, byśmy w drugiej części mogli zapoznać się ze łzawą historyjką mordercy doświadczonego przez wstrętnych mormonów. No nie porwało mnie to specjalnie jako kryminał, do tego klasyczny, ale może Conan Doyle rozkręcił się bardziej w kolejnych częściach swojego cyklu. Póki co "Studium w szkarłacie" mnie zawiodło.



2. Dan Simmons - "Drood" (ocena 6,5/10)

Dan Simmons to jest pisarz, którego dzieła są dla mnie języczkiem u wagi czytelniczych zainteresowań, podejrzewam że i dla innych entuzjastów dobrej literatury s-f i mystery, z których słynie Simmons.  Na przeczytanie "Drooda" czekałem od 2009r., kiedy to się ukazał na Zachodzie. W końcu wydawnictwo Mag we wrześniu 2012r. wydało powieść w Polsce, szybko ją kupiłem ... by potem czekać z jej przeczytaniem do dogodnego momentu. Dogodny moment znalazł się ostatnio, kiedy mam trochę więcej czasu ... i niestety mam mieszane uczucia.
Kiedyś w wywiadzie udzielonym przez Dana Simmonsa jednemu z portali internetowych (bodajże Katedrze) autor zdradził, że nie pisze wedle konspektu, tylko na czuja, tak jak mu się w danym momencie wydaje, że akcja i fabuła powinny się rozwijać. To w jego dziełach faktycznie widać (np. wyśmienita, ale nierówna dylogia Ilion-Olimp), niemniej przeważnie zalet jest więcej niż wad.
Przykro to stwierdzić, ale w "Droodzie" ten jego styl jest szczególnie widoczny. "Drood" jest niezmiernie obszerny jak na poruszaną przez siebie tematykę. Być może taki był zamiar autora, ale zwyczajnie przedobrzył. Zręb fabularny jest porywający (ostatnie pięć lat życia Charlesa Dickensa z punktu widzenia uzależnionego od opium i lekko obłąkanego rywala i przyjaciela Wilkie Collinsa), poszczególne motywy i postaci (Drugi Wilkie, mózgożuki, potwór na schodach dla służby, Drood, Podmiasto itd.) tudzież, niemniej to wszystko jest zatopione w morzu nieistotnych szczegółów z życia rzeczonych pisarzy, a przede wszystkim z cyklu tworzenia przez nich swoich dzieł. Miałem przemożne wrażenie, że czytam pracę magisterską napisaną przez studenta filologii angielskiej z analizy procesu twórczego Wilkie Collinsa nad np. spektaklem "Bez wyjścia". Tego typu mało dla mnie istotnych akademickich bzdur jest bez mała z 200 stron łącznego druku, co wpływa przede wszystkim na rozmycie się zasadniczej linii fabularnej. 
Oczywiście to wszystko można bardzo łatwo obronić, bo w końcu całość "Drooda" unurzana jest w oparach opium, omamów i halucynacji, do samego końca narrator Wilkie Collins nie wyjaśnia, czy opisywane przez niego wydarzenia, to tylko jego schizy, czy rzeczywistość, narrator relacjonuje fragmentarycznie i chaotycznie. Simmonsa myli tropy, tworzy 800-stronicową fantasmagorię utkaną morzem pierdół, poprzetykaną gdzieniegdzie fenomenalnymi, simmonsowskimi motywami jak rzeczona akcja z potworem na schodach służbowych, zwiedzanie Podmiasta, postać Drooda itd. Tylko ile w tym wszystkim jest tak naprawdę konsekwencji w realizacji autorskiego zamierzenia, a ile przypadkowości i zbędnego bajdurzenia wynikającego li tylko ze stylu, w jakim Simmons pisze swoje książki? Po zakończeniu "Drooda" mam przemożne wrażenie, że taka, a nie inna formuła "Drooda" (mało konkretów schowanych za oparami opium) ułatwiło po prostu ukrycie Simmonsowi odautorskich niedociągnięć.
Tak więc jako całość "Drood" jest świetny jeśli idzie o motyw przewodni i fragmentami jego realizację, ale przez opisany wyżej styl pisarski Simmonsa czyta się fatalnie - fabuła momentami dynamiczna i niesamowicie wciągająca, momentami wlecze się jak wóz ze smołą, przeładowana nieistotnymi dla całości szczegółami histo- i faktograficznymi, które równie dobrze mogłyby pozostać tam, gdzie ich miejsce - czyli w encyklopedii. Gdyby więc "Drooda" odchudzić o te nieistotne fragmenty, czyli tak o ok. 150-200 stron, całość by tylko jeszcze bardziej zyskała i dałbym ocenę 9/10, a tak to tylko będzie 6,5/10. 




3. Poul Anderson - "Stanie się czas" (ocena 7/10)

Lubię klasykę s-f spod pióra Poula Andersona. Nie jest on jakimś literackim geniuszem, pisze dosyć przeciętnie, ale jego twórczość ma dla mnie dosyć istotne znaczenie z jednego punktu widzenia. Otóż z każdego jego dzieła wyłania się ogólne zainteresowanie przyszłością ludzkości. Sam również mam czasami przemyślenia na temat sensu życia, ludzkości, roli człowieka we wszechświecie i takie tam pierdy w oparciu o nabytą w życiu wiedzę o historii cywilizacji, są to pytania, które mnie nurtują, bo chcę zrozumieć, pojąć cel istnienia ożywionej materii, sens tego dynamicznego kotła ewolucyjnego zwanego planetą Ziemia. Rozwiązania religijne, czy mistyczne nie są dla mnie wystarczające satysfakcjonujące jako niepodlegające wnioskowaniu logicznemu, a sam nie mam w sobie na tyle inteligencji, czasu, pieniędzy i determinacji, aby pojąć wszystko od strony naukowej i empirycznej. Dlatego czytanie dzieł takich pisarzy jak Poul Anderson jest dla mnie jak otrzymywanie dodatkowych argumentów w wewnętrznej dyskusji na tego typu tematy. 
W "Stanie się czas"  Andersona interesuje właśnie przyszłość ludzkości, w kontekście wzrostu i upadku dotychczas znanych nam dziejów cywilizacji rzymskiej, egipskiej, Sumerów, greckiej, czy współczesnej nam naszej cywilizacji zachodniej. Sam mam niejasne przeczucie, że cywilizacja, w której przyszło nam żyć zmierza do nieuchronnego upadku. Anderson dostrzega przyczyny i skutki upadku cywilizacji i stara się znaleźć odpowiedź na pytanie: jakie warunki muszą zaistnieć, aby w końcu ludzkości udało się się stworzyć cywilizację zdolną przetrwać samą siebie? Warto zacytować tutaj samego autora w kontekście naszych czasów: "Jednym z problemów starej cywilizacji było to, że zmuszała wszystkich ludzi do stawania się podobnymi do siebie. Nie tylko doprowadziło to do upadku tej cywilizacji. Tam, gdzie się udało ulepić wszystkich na jedną modłę, doszło do jeszcze większej katastrofy" - str.154. Tutaj pojawia się zdaniem Andersona miejsce dla Jacka Haviga i innych podróżników w czasie, którzy traktują swój talent nie jako dar od losu, ale obowiązek względem ludzkości. 
"Stanie się czas" jest świetną powieścią, jeżeli skupić się wyłącznie na warstwie s-f, Anderson zadaje klasyczne pytania gatunkowe wykorzystując klasyczny środek w postaci podróży w czasie. Klasyka klasyki s-f można by rzec. Słabo niestety wygląda jednak powieść Andersona od strony fabularnej, czyta się dosyć topornie i dopiero w końcówce czytelnik dostaje odpowiedź na wyżej postawione pytania, które same zresztą nie są oczywiste od samego początku. Dlatego lekturę "Stanie się czas" polecam przede wszystkim osobom takim jak ja, szukającym w s-f odpowiedzi lub przynajmniej sugestii odpowiedzi na najważniejsze z ważkich pytań

Brak komentarzy: