Minął już ponad rok, od kiedy stworzyłem tego bloga. Zadziwiające jest to, że nadal go prowadzę i mniej lub bardziej regularnie aktualizuję, chociaż ostatnio czynię to rzadziej. A już totalnie zaskakujące jest dla mnie, że czytacie mojego bloga, moi Drodzy :) Dzięki Wam, to miłe i stanowi niebagatelną zachętę do dalszego pisania. Raz idzie mi to lepiej, raz gorzej, czasami mam ochotę daną książką wytrzeć podłogę, czasem też powieść jest tak oklepana i nudna, że ciężko sklecić choć dwa sensowne zdania na jej temat, ale największą frajdę sprawia mi napisanie entuzjastycznej recki książki, która wgniotła mnie w fotel i pozostawiła w stanie jak po najlepszym seksie (np. "Źródło Mamerkusa", czy ostatnio "Granica lodu"). Jestem krytyczny to fakt, ale nie w potocznym znaczeniu tego słowa. Gdybym był tylko hejterem, to co by był ze mnie za fan literatury? Myślę, że moje refleksje są na tyle obiektywne w ramach pewnej aksjologii, że stanowią dla Was jakiś punkt odniesienia do czytania książek naprawdę godnych uwagi.
A co do innych rzeczy, które kocham, to no cóż... Chciałem napisać coś o Wimbledonie, ale turniej ten skończył się mimo wszystko rozczarowaniem w przypadku polskich półfinałów. Po Wimbledonie chłopaki grali już tylko gorzej, Agnieszka na swoim normalnym poziomie przed Us Open, ale w jej przypadku już nie podniecam się występami pozaszlemowymi. Dziewczyna wygrała już wszystko, co ważne, z wyjątkiem tej wisienki na torcie, tego upragnionego Szlema. Niestety w Us Open wtopiła koncertowo w 4 rundzie.
Z kolei w górach w tym roku nie byłem, ale nadal jest szansa na mały, jesienny wypad w Beskidy. Jakby co wrzucę potem foty. Aktualnie ekscytuję się CLT20 (czyli Liga Mistrzów krykieta w formule twenty20). Mniej więcej rok temu spłodziłem wpis o zdobyciu przez reprezentację Karaibów mistrzostwa świata w twenty20 (tutaj), w tym roku też coś może skrobnę.
To tyle tytułem wstępnych refleksji o wszystkim i o niczym. Pora na słów parę o książkach, co do których odnosi się tytuł posta, chociaż w odmienny sposób.
Czy ktoś dzisiaj pamięta Wieletów? Prusaków? Sławnikowiców?
Jedno ich wszystkich łączy: są gatunkiem wymarłym, wyginęli. Połabianie i
Prusacy w wyniku germańsko-krzyżackiej kolonizacji, Sławnikowice w
wyniku dworskich intryg w młodym państwie czeskim. Nadto mało podkreślanym, ale bardzo
istotnym czynnikiem intensywnej chrystianizacji na przełomie X i XI wieku była
zwykła chęć przetrwania narodu. Chrześcijaństwo stanowiło gwarancję jedności, spójności, wiara w jednego Boga unifikowała regiony, podzielone ustrojem opartym na wspólnocie rodowej i partykularnych wierzeniach religijnych. Kto się nie chrzcił narażał się na narodową
śmierć. To właśnie spotkało Wieletów, którzy zaciekle walczyli z
chrześcijaństwem, aż w końcu zostali zduszeni przez połączone siły
Cesarstwa Niemieckiego i księstwa Polan. Ówczesne Połaby (ziemia rdzennie słowiańska) to dzisiejsze
Niemcy Wschodnie po prostu. W tym wszystkim znakomicie odnalazł się wówczas Bolesław Chrobry, który ugruntował po swoim ojcu, a nawet powiększył władztwo jednolitego państwa Polan.
Jak więc napisać niebywale nudnego i siermiężnego kupsztala o tych niezmiernie
interesujących czasach, o czasach św. Wojciecha, zjazdu gnieźnieńskiego, panowania papieża-naukowca-reformatora Sylwestra II, Bolesława Chrobrego i cesarza Ottona III? Elżbieta Cherezińska przychodzi z pomocą i swoją "Grą w kości" udziela perfekcyjnej odpowiedzi na to pytanie. Autorka obficie korzysta ze źródeł
historiograficznych, niemniej jest to korzystanie bezmyślne i
toporne, na zasadzie bardziej kopiuj-wklej + stereotypy, aniżeli próba
oddania klimatu społeczno-politycznego tamtych czasów. Znamienne jest
to, że np. Cherezińska w ogóle nie pochyla się nad wpływem świeżo
nabytego chrześcijaństwa na życie społeczne Polan, fascynujące przecież
musiało być wzajemne przenikanie się pogaństwa i chrześcijaństwa. Do
dzisiaj przecież mamy ślady tegoż np. w wielkanocnym zwyczaju zajączka. W
zamian tego dostajemy oklepaną do bólu, nudną i nijaką historyjkę o
tym, jak to Otto spotkał Bolka i co z tego niby wyniknęło. Zieeew!
Jakieś żenujące, kilkustronicowe opisy inicjacji seksualnej Ottona, to
ma być ta tytułowa gra w kości?
No i zdarzają się i takie kwiatki: "(fragment dialogu) "Radzim dotarł do Rzymu dopiero zimą. Wcześniej spotkał się z cesarzem w Akwizgranie. Był przez niego przyjęty na audiencji i, jak się zdaje, także na prywatnym posłuchaniu, to potwierdza wieści, jakie przyniósł stamtąd Bogusza, który jednak nigdy nie mówił, czego dotyczyła rozmowa w cztery oczy, bo go przy nim nie było, zaraz potem wrócił do nas, jak było umówione". Konia z rzędem temu, kto rozumie ten bełkot. Takich fragmentów jest oczywiście więcej, ale szkoda mi sił i czasu, by je cytować.
Autorka nieudolnie próbuje ukazać Ottona III i jego nauczyciela Gerberta (papieża Sylwestra II) jako jednostki wybitne, wyrastające ponad swoją epokę, Bolesława Chrobrego zaś jako wielkiego, charyzmatycznego męża stanu, gotowego iść za ottońską ideą odnowionego cesarstwa rzymskiego. Z uwagi na brak umiejętności czysto pisarskich (nie wiem, może brak lepszej korekty, samokrytycyzmu?) wyszedł jej festiwal męskich, histerycznych płaczek, w dodatku całkowicie oderwanych od rzeczywistości, wspierających się na zbrojnym ramieniu impulsywnego i emanującego samczą siłą polańskiego władcy.
Do tego ten nieszczęsny, dwukierunkowy podział fabuły, z jednej strony losy Ottona jego ferajny, z drugiej akcja toczy się w otoczeniu Bolesława. Element ten w połączeniu z porażką autorki na polu konstrukcji postaci i dialogów sprawia, że "Gra w kości" stanowiła dla mnie czytelniczą drogę przez mękę. Najlepszym fragmentem całości był zjazd gnieźnieński, a więc moment, gdy Bolek i Otto się w końcu spotykają. Przez kilkanaście stron fabuła jest jednostronna i od razu jest lepiej. No ale Cherezińska nie kończy powieści na zjeździe, okazuje się bowiem w końcu, że jej celem było opowiedzenie, jak doszło do interwencji Bolesława na Miśni i początku kilkunastoletniej wojny z cesarstwem (1002-1018). Jednak w tym miejscu już mi, że tak powiem brzydko, to zwisało.
Esy-floresy od nieznanego mi wcześniej węgierskiego pisarza. Marai spisuje przemyślenia wszelakie na tematy ważkie i prozaiczne, z których wyłania się obraz zadufanego, egocentrycznego mizoginika, traktującego siebie samego z wyższością pana (pisarz) nad nieokrzesanymi parobkami (motłoch). Najlepsze jest to, że Marai nie jest w stanie nawet mrugnąć do swoich wiernych czytelników (byli i są tacy?), gdyż jedzie po nich równo z nieczytelnikami. Marai to bóg, reszta to masy, nic nie rozumiejące z jego prywatnej religii.
Na Marai'ego zwróciłem uwagę poprzez recenzję z jego książki "Sąd w Canudos" zamieszczoną na Esensji. Momentalnie zapragnąłem przeczytać tę powieść, a tymczasem najpierw w moje ręce trafił dziwny zbiór myśli "głębokich" "Niebo i ziemia", o życiu po czterdziestce, umieraniu i pisaniu. Kwaśno-gorzki obraz świata oczyma pisarza rozczarowanego i pogodzonego z losem. Traktując tę pozycję dosłownie dostajemy obraz spaczonego życiowymi nieszczęściami umysłu pisarza-człowieka przegranego, złamanego przez świat, wojnę i małostkowość innych ludzi. Przenośni nie stwierdziłem, gdyż zwyczajnie "Niebo i ziemia" drugiego dna nie posiada, chociaż Marai nieudolnie próbuje ściemniać w tym kierunku.
Na szczęście, z rzadka bo rzadka ale jednak, zdarzają się również całkiem trafne przemyślenia. I, kierując się zasadą, że szklanka jest do połowy pełna, zacytuję tutaj dwie z tylko kilku udanych myśli Marai'a, pomijając tę kiepską resztę: "(...)Uważnie przyglądam się światu i czuję, nie bez zdziwienia, że nic dość mocno mnie z nim nie łączy, stąd też nie boję się niczego. Ale jeszcze trochę (...) boję się samego siebie. Podejrzliwie przyglądam się sobie, temu osobliwemu przeciwnikowi, którego każdą sekretną myśl znam doskonale, a jednak nie potrafię przewidzieć jego kroków i uczynków. Boję się siebie, bronię się przed sobą wszelkimi dostępnymi środkami, karcę siebie i gdy trzeba, straszę, a nawet wymierzam sobie karę. (...) Czasem boję się, że w końcu on jest jednak silniejszy, ten drugi ja, znajomy i niezrozumiały, który (...) jest mną co najmniej tak mocno, jak moje ręce lub oczy. (...)" albo: "(...) Siły, jakie uruchamiają się podczas porodu, są siłami życia i śmierci: matka i dziecko podczas tych godzin niezmiennie błąkają się między życiem i śmiercią, w głuchej ciemności, powodowani ślepym instynktem. Takie siły napinają ciało matki, takie siły ożywają w owych chwilach, jak w czasie trzęsienia ziemi. (...)"
Tak więc dziwny był to dla mnie eksperyment i mam nadzieję, że wspomniany "Sąd w Canudos" będzie pozycją o "Niebo i ziemię" lepszą.
Na Marai'ego zwróciłem uwagę poprzez recenzję z jego książki "Sąd w Canudos" zamieszczoną na Esensji. Momentalnie zapragnąłem przeczytać tę powieść, a tymczasem najpierw w moje ręce trafił dziwny zbiór myśli "głębokich" "Niebo i ziemia", o życiu po czterdziestce, umieraniu i pisaniu. Kwaśno-gorzki obraz świata oczyma pisarza rozczarowanego i pogodzonego z losem. Traktując tę pozycję dosłownie dostajemy obraz spaczonego życiowymi nieszczęściami umysłu pisarza-człowieka przegranego, złamanego przez świat, wojnę i małostkowość innych ludzi. Przenośni nie stwierdziłem, gdyż zwyczajnie "Niebo i ziemia" drugiego dna nie posiada, chociaż Marai nieudolnie próbuje ściemniać w tym kierunku.
Na szczęście, z rzadka bo rzadka ale jednak, zdarzają się również całkiem trafne przemyślenia. I, kierując się zasadą, że szklanka jest do połowy pełna, zacytuję tutaj dwie z tylko kilku udanych myśli Marai'a, pomijając tę kiepską resztę: "(...)Uważnie przyglądam się światu i czuję, nie bez zdziwienia, że nic dość mocno mnie z nim nie łączy, stąd też nie boję się niczego. Ale jeszcze trochę (...) boję się samego siebie. Podejrzliwie przyglądam się sobie, temu osobliwemu przeciwnikowi, którego każdą sekretną myśl znam doskonale, a jednak nie potrafię przewidzieć jego kroków i uczynków. Boję się siebie, bronię się przed sobą wszelkimi dostępnymi środkami, karcę siebie i gdy trzeba, straszę, a nawet wymierzam sobie karę. (...) Czasem boję się, że w końcu on jest jednak silniejszy, ten drugi ja, znajomy i niezrozumiały, który (...) jest mną co najmniej tak mocno, jak moje ręce lub oczy. (...)" albo: "(...) Siły, jakie uruchamiają się podczas porodu, są siłami życia i śmierci: matka i dziecko podczas tych godzin niezmiennie błąkają się między życiem i śmiercią, w głuchej ciemności, powodowani ślepym instynktem. Takie siły napinają ciało matki, takie siły ożywają w owych chwilach, jak w czasie trzęsienia ziemi. (...)"
Tak więc dziwny był to dla mnie eksperyment i mam nadzieję, że wspomniany "Sąd w Canudos" będzie pozycją o "Niebo i ziemię" lepszą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz