Oj ciężko idzie mi ostatnio czytanie, pisanie bloga i ogólnie życie. Co prawda ciężkość wynika po części z niewygodnych godzin pracy, mocno nieszczęśliwego miejsca pracy, wrastającego paznokcia palucha lewej stopy i dziwnej kontuzji (złamanie, stłuczenie?) palucha prawej stopy, przez co chodzę jak kulawy pirat, po części jednak z tego, że zwyczajnie ostatnio nie idzie mi czytanie. Rozgrzebałem kilka książek, w kulminacyjnym momencie było wczoraj rano sześć pozycji, niektóre są wybitnie nieciekawe i muszę się zmuszać torturami, żeby je czytać (jak np. "Grę w kości" Cherezińskiej). Strach się bać, co będzie dalej, niemniej poniżej postaram się sprezentować kilka zdań o tych książkach, które udało mi się skończyć..
Trzecią z kolei powieść Doyle'a o Holmesie skończyłem już jakiś czas temu, ale nie miałem jakoś siły, żeby coś o "Psie Baskerville'ów" skrobnąć. Z kryminału na kryminał forma Doyle'a wzrasta, chociaż nadal coś tam brakuje. Tym razem tandem Holmes/Watson trafia na prowincję, gdzie musi się zmierzyć z klątwą ciążącą nad pewnym znamienitym dla okolicy rodu. Klimacik powieść ma niezgorszy, niemniej nie jest to quasi-horror, jak tradycyjnie "Pies Baskerville'ów" jest sprzedawany. Ot klasyka kryminału z nutką mistycznego dreszczyka w tle. Na pewno jednak najlepsza merytorycznie i fabularnie część przygód Holmesa z dotychczas przeze mnie przeczytanych.
Trochę mierzi jedynie sztuczny podział na ludzi szlachetnych (Baskerville) i podłych do szpiku kości (morderca). Być może wynik to z kolejnego specyficznego elementu XIX-wiecznej Europy. W "Znaku czterech" była to kokaina, traktowana jako niegroźny stylumant umysłu, tutaj jest to fizjonomika, czyli determinizm cech człowieka wynikający z kształtu głowy. Motyw ten przewija się w "Psie Baskerville'ów" dosyć często, np. "Pozwoli mi pan, panie Holmes, zbadać swoją czaszkę. Od pierwszego rzutu
oka spostrzegłem, że jest niezwykła: zdradza zdolności, rzekłbym nawet —
geniusz dedukcyjny. Taka czaszka byłaby ozdobą każdego muzeum.
Przyznaję, że jej panu zazdroszczę." Wbrew pozorom nie jest to niewinny tekst, chociaż brzmi śmiesznie. Słowa doktora Mortimera są wyrazem rozpowszechnionej w XIX wieku wiary w fizjonomikę, pseudonaukę, której założeniem była wiara w to, że wygląd twarzy, kształt czaszki determinuje charakter człowieka i jego powodzenie w życiu. Fizjonomicy twierdzili, że potrafią rozpoznać w człowieku przestępcę. W skrajnych przypadkach postulowali eliminowanie ze społeczeństwa egzemplarzy, których wygląd determinuje do schodzenia na złą drogę, co było wyrazem eugenicznego podejścia do ludzi. Takie to były "oświecone" czasy.
Na koniec życiowa konstatacja naszego genialnego detektywa: "Naprawdę złym jest ten mężczyzna, którego nie opłakuje żadna kobieta."
Lektura tramwajowa. Na początku istnienia mojego bloga przeczytałem zbiór opowiadań "Armagedon w retrospektywie", wydany już po śmierci pisarza zestaw odpadów jego twórczości, które upchnął w szufladzie bez zamiaru ich wydawania. Można było jednak liczyć na spadkobierców. Teraz kolejny taki zbiorek pod zawadiackim tytułem "Popatrz na ptaszka". Jak to w przypadku takich zestawów, raz jest lepiej, raz jest gorzej. Na szczególną uwagę zasługują "Mili ludeczkowie" (w stylu Dicka, nie wiadomo, czy to kosmici, czy obłęd bohatera), "Krople wody", czy wiodące "Popatrz na ptaszka". Reszty już za bardzo nie pamiętam, chyba jednak większość tekstów powinna była zostać w szufladzie.
W normalnych okolicznościach powieść zupełnie nie z mojej bajki, przeczytana wyłącznie z uwagi na uczestnictwo w pewnym klubie książki. Warunkiem udziału w klubie jest czytanie bez szemrania wyznaczonej pozycji, stąd się zmusiłem. No i w sumie nie było tak źle. Dużo mądrości w stylu Paulo Coelho i mniej lub bardziej błyskotliwego filozofowania, niemniej "Przepowiednia Dżokera" to powieść zupełne niezła pod względem konceptualnym. Lubię takie rzeczy, gruntownie przemyślane, zapięte od a do z, konsekwentna i w pewien sposób oryginalna. Do tego fabuła jest wciągająca, koncept (rola jednostek-dżokerów w społeczeństwie, jako dostrzegających więcej niż inni), chociaż bez większych rewelacji. Czytało się całkiem nieźle. Na zdecydowany minus motywy ucieczki matki od rodziny (słabe to było, matka znika, porzuca wręcz męża i syna, nie kontaktuje się z nimi, oni jada do niej po iks latach, ona ich widzi i ni z tego ni z owego wraca do nich, rzucając znienacka dotychczasowe zajęcie; bałbym się takiej kobiety) oraz wspomniane pitolenie o kosmosie, życiu i zeszłorocznym śniegu, no ale to w końcu dzieło spod pióra autora "Świata Zofii" mogło być zdecydowanie gorzej. Gaarder to jednak sprawny wodolej, potrafi sprzedać truizm i prawdę objawioną jako świeży towar. Generalnie więc jestem całkiem zadowolony, póki co uczestnictwo rzeczonym klubiku ma swoje pozytywne strony.
Tyle na dzisiaj, może uda mi się wymęczyć coś do końca tygodnia i wtedy objawię się znowu na swoim blogu błyskotliwymi wypowiedziami i ciętym językiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz