środa, 16 października 2013

Czarci mściciel

W "Siarce" panowie Preston& Child zrobili introdukcję postaci Diogenesa Pendergasta, niemniej fabuła była zupełnie o czym innym i w ostatecznym rozrachunku stanowiła ogromne rozczarowanie. Ciężko więc nazwać "Siarkę" początkiem trylogii Diogenesa, raczej jest to taki spin-off do właściwej dylogii "Taniec śmierci"-"Księga umarłych".

Ale mniejsza z tymi pierdołami, najważniejsza jest treść, przeto skupię się teraz na "Tańcu śmierci", powieści, która z jednej strony potwierdza moje wcześniejsze wnioski, że panom skończyły się dobre pomysły i poszli w dziwność, makabrę i mocno naciągane motywacje bohaterów, z drugiej zaś fabularnie jest już lepiej niż w "Siarce" i autorzy trzymają w napięciu od początku do końca, a nawet zapodają porządnego twista na koniec. Ale po kolei.

W "Tańcu śmierci" Preston&Child idą już na całość, jeśli idzie o mieszanie światów przedstawionych swoich wcześniejszych powieści. Pojawiają się nie tylko Pendergast, D'Agosta, Laura Hayward, Smithback, Nora Kelly, Viola Maskalene, Constance, wracają także Margo Green i Corrie Swanson, ale ponadto panowie zapodają nam postać Eliego Glinna (przypomnę, że .... zginął w końcówce "Granicy lodu"), czy hakera Mima z "Laboratorium". Ten ostatni zabił mi niezłego ćwieka, bo za Chiny ludowe nie mogłem długo skojarzyć, gdzie on wcześniej wystąpił. Wraca też niesławny agent Coffey, który tyle krwi napsuł bohaterom w "Relikcie". Tutaj też zresztą wtrąca swoje zgniłe trzy grosze, co sprawia, że sytuacja agenta Pendergasta jest mocno nieciekawa przed "Księgą umarłych". Do akcji autorzy przywołują również kultowe nowojorskie Muzeum Historii Naturalnej, chociaż nie ma już tego niezapomnianego klimatu, co w "Relikcie".

W "Tańcu śmierci" Diogenes zabiera się ostro do dzieła. Najpierw ratuje swojego brata (pisałem przy recenzji "Siarki", że wykaraskanie się Pendergasta z tarapatów w jakich się znalazł będzie kpiną dla inteligencji czytelnika ... i w sumie się jednak trochę pomyliłem, mogło być gorzej pod tym względem), potem zaczyna zabijać jego mniej lub bardziej bliskich przyjaciół, by w morderstwa te wrobić właśnie Pendergasta. Wspomniana przeze mnie okoliczność, że zadawanie się z Pendergastem nie wpływa korzystnie na karierę, zdrowie i życie, w "Tańcu śmierci" znajduje swoje pełne odzwierciedlenie. Więcej niż połowa z wyżej wymienionych postaci traci coś z powodu zadawania się z Pendergastem, a jedna z nich traci wszystko. Fakt uśmiercenia tej osoby przez autorów był dla mnie nie do przyjęcia, niezmiernie się wkurzyłem takim bezceremonialnym jej potraktowaniem (chyba jestem fanem cyklu, skoro zajmują mnie taki głupostki), by na końcu okazało się ... no właśnie, tego dotyczy rzeczony twist :) Takie twisty lubię.

Tak więc fajnie, że panowie pozwolili wrócić do akcji większości swoich bohaterów (chociaż niektórzy dosłownie na chwileczkę). Dobrze trzyma się też fabuła, jest dynamiczna, pełna napięcia i mniej lub bardziej interesujących zwrotów akcji. Gorzej jest już niestety z bohaterami. Potwierdza się po raz kolejny, że panowie mają swój styl, potrafią pisać zajmująco, ale nie mają żyłki do bohaterów. Póki bohaterowie byli istotnym, ale tylko dopełnieniem dobrego pomysłu fabularnego, było ok. Trzy kobiece postaci (Hayward, Nora, Margo) są scharakteryzowane tak, że wszystkie sprawiają wrażenie klonów, różniących się jedynie kolorem włosów. Nie było to widoczne tak bardzo, gdy każda z nich występowała w oddzielnych powieściach, tutaj, wszystkie razem, są po prostu klonami. D'Agosta stracił chyba instynkt samozachowawczy, bo lezie za Pendergastem w każdą kabałę, a jego wątek miłosny z Hayward, sposób jego poprowadzenia przez autorów, to normalnie śmiech na sali. Smithback z kolei, pomimo katatonicznych wręcz doświadczeń z "Granicy osobliwości" (to, co tam zrobili z nim autorzy, to jakiś koszmar rodem z "Piły" przecież) z godną podziwu konsekwencją popełnia ciągle te same błędy i brnie w kolejne tarapaty (tutaj przynajmniej są one stosunkowo niegroźne, poza kilkoma siniakami). 

Najgorzej jednak wypada Diogenes Pendergast, to hipotetyczne koło napędowe tej całej trylogii Diogenesa. Pojawia się osobiście dopiero około 400 strony i w tym momencie już wiedziałem, że facet jest badassem-wydmuszką, karykaturą tego, kim miał być w zamierzeniu autorów. Gwoździem do trumny tej postaci są jej motywacje, a w zasadzie ich brak. Każdy, kto choć odrobinę liznął prawa karnego wie, że kluczem do współczesnego rozumienia tego prawa na całym świecie jest zasada winy (zresztą nie tylko w prawie karnym, także przy cywilistycznej odpowiedzialności deliktowej). Słusznym założeniem zasady winy jest to, że każda czynność człowieka (działanie, zaniechanie) wynika z określonej, wewnętrznej motywacji. czyn zabroniony jest rezultatem świadomie powziętej i zrealizowanej woli sprawcy – negatywnie ocenianego nastawienia psychicznego w formie zamiaru popełnienia czynu albo niezachowania wymaganej w danych warunkach ostrożności. W tym znaczeniu mieści się również nieumyślność (lekkomyślność i niedbalstwo). Historycznym przeciwieństwem zasady winy była tzw. zasada odpowiedzialności za skutek, zastosowana m.in. w Kodeksie Hammurabiego. Każdy więc się zgodzi, że zasada winy ma swój sens, niemniej bardzo istotne jest wykazanie u sprawcy określonego motywu. Biorąc pod uwagę wyrafinowanie kryminalnych zachowań Diogenesa Pendergasta, ciężko przypisać mu nieumyślność, zwłaszcza że gość dysponuje podobno IQ210! (dobrze że nie tysiąc pińćset sto dziewięćset). Kluczem więc do spójności i wiarygodności "Tańca śmierci" są motywacje Diogenesa, w końcu dokonanie morderstw i innych brzydkich rzeczy wymagało nie lada pomysłowości i przygotowań, do wytrwałości potrzeba jakiegoś motywującego czynnika. "Dlaczego zatem Diogenes morduje przyjaciół swojego brata, próbuje go wrobić w te morderstwa? - Bo go nienawidzi. - Ale, Wysoki Sądzie, dlaczego mój klient ma nienawidzić swojego ukochanego braciszka? Bo tak? Nie mam więcej pytań, Wysoki Sądzie." Pod koniec częściowo zostaje to uzasadnione kradzieżą brylantów z Muzeum Historii Naturalnej, no ale z kolei po co mu te brylanty? Żeby sobie na nie popatrzeć? WTF?

Gdyby więc nie ogólna pretekstowość postaci Diogenesa i jego wydumanych motywacji, to "Taniec śmierci" byłby porządnym i rzetelnym czytadłem, a tak wychodzi piękna i sprawnie opowiedziana wydmuszka. Może lepiej będzie w "Księdze umarłych". 

Brak komentarzy: