Podróż przez "Opowieści sieroty" dobiegła końca, chociaż początek drugiego jej etapu był nieco żmudny i męczący, na co złożyło się wiele czynników pozaksiążkowych. Ale dobrnąłem do szczęśliwego końca, jestem zadowolony i usatysfakcjonowany i prawie wniebowzięty. Całościowo jednak Valente podołała, a jej dylogia jest jedną z najlepszych rzeczy fantastycznych, jakie kiedykolwiek czytałem.
Od razu na początek "W miastach monet i korzeni" pojawia się przerażający majstersztyk absurdu i
horroru w jednym, czyli monstrum Gonod w ramach opowieści o głodnym panu, "(...) stworzenie
złożone wyłącznie z zębów. Cztery nogi były mieszaniną trzonowych,
przedtrzonowych, siekaczy. Błysnęły oczy: wilcze kły pożółkłe ze starości.
Wielki płaski cios słonia tworzył kręgosłup, a długie kły tygrysie zakrzywiały
się w żebra. Stopy były kopytami z zębów; żuchwa zwisała łakomie otwarta, biała
i żółta. Twarz delikatna: rząd po rzędzie mlecznych ząbków, perłowych i
bladych. Stwór nie miał w sobie niczego, co nie byłoby zębami - pomiędzy
zgrzytającymi trzonowcami widziałam pustkę(...)". W tej historii Valente
osiąga szczyt autorskiej manipulacji czytelnikiem, czytając byłem
jednocześnie zdębiały z przerażenia i rozbawienia, a końcówka wgniata w
fotel, kiedy Gonod opowiada o swoich narodzinach: "(...) Ale
zębów nie zamknął w relikwiarzu. Wspiął się na zębową górę, która teraz prawie
dosięgała sufitu, i położył je na szczycie. Pan
był nasycony, a ja się zbudziłem. Białe
zęby Małgorzaty wpadły do mojego serca i podniosłem się z kopca, nagi i
niepewny niczym noworodek. Maciej wytrzeszczał oczy, gdy stawiałem pierwsze
kroki, kopyta zębów klekotały na płytach podłogi. Słaniałem się, w oczach mi
się ćmiło - lecz wreszcie ujrzałem go wyraźnie, a za nim wiklinowe ciało. Ujrzałem
go i zgłodniałem. (...) -
Połknąłem go w całości, z kośćmi i zębami. Wciąż byłem głodny, odwróciłem się
więc w stronę wiklinowej kobiety, która niegdyś była Małgorzatą, i spojrzeliśmy
na siebie, oko z gałązek i oko zębowe. Nie chciałem jej pożreć. Była moją
siostrą, oboje poczęliśmy się z głodu. Dlatego wyskoczyłem z dworu na wzgórzu,
teraz ciemnego, ciemnego jak skała na kamieniu, i zabrałem z sobą swój głód. To
wszystko, czym jestem. Jestem głodem, a głód jest mną. Razem szukaliśmy rzeczy
dość wielkich, żeby się nasycić. (...)" Ciary idą po plecach przy takiej literaturze.
W drugim tomie "Opowieści sieroty" kontynuujemy wędrówkę poprzez jeden z najbardziej pokręconych światów fantasy w dziejach literatury. Valente prześciga samą siebie w wymyślaniu dziwów i potworów i niesamowitych historii. Tym razem opowieści dodatkowo szokują brutalnością i horrorem. Gdzieś między wierszami można odczytać, że akcja dzieje się sporo czasu po wydarzeniach "W ogrodzie nocy", a sam świat przedstawiony pławi się tym razem w niezdrowej dekadencji wynaturzenia i upadku. Pod tym względem Valente tworzy mocno sugestywne, boschowskie obrazy degrengolady, smutku i nostalgii za utraconym.
Cieszy to, że w subtelny i zawoalowany sposób powoli i nieubłaganie zazębiają się opowieści z pierwszego tomu. I tak w "W miastach monet i korzeni" znajdujemy dopełnienie losów dziewczyny-gąski, ognistego ptaka, Gwiazdy-Węża, czy też rozwinięcie zasygnalizowanych "W ogrodzie nocy" opowieści, takich jak historia bazyliszka, nawet selkie ponownie przemyka gdzieś ukradkiem jako epizodyczna foka.
Zazwyczaj przeszkadza mi to, że autor ułatwia sobie zadanie, tworząc świat bez widocznych reguł. W tej sytuacji może wymyślić cokolwiek, gdyż i tak będzie się to kupy trzymało, skoro nie ma fundamentów, chaos to chaos. Czytając epopeję Valente też wielokrotnie zgrzytałem zębami ze złości na coraz to bardziej nielogiczne i nietrzymające się kupy historie i stwory, ale gdzieś cały czas jarzyła się podświadomość, że się mylę, że na mocno niewyraźnym, muśniętym poziomie, przedstawiony świat jest jak najbardziej spójny. I tak się faktycznie dzieje, bo gdy dotarłem do ostatniej opowieści, historii sieroty, wiedziałem, że miałem właśnie do czynienia z dziełem wyśmienitym, z czymś wyjątkowym i niepowtarzalnym, zaiste prawdziwą ucztą wyobraźni.
"W miastach monet i korzeni" jest odrobinę gorszą powieścią aniżeli "W ogrodzie nocy", ale to tylko z moich subiektywnych powodów (np. bardzo chciałem się dowiedzieć, co się stało z tym całym przerażającym Gonodem, którego absolutnie nieodwracalna, niszczycielska siła jawiła się w pewnym momencie jako prawdziwy armaggedon, więc jego nagłe zniknięcie ze sceny bez wpływu na dalsze losy świata jest jakimś niedopełnieniem konstrukcji świata przedstawionego).
Oczywiście zasadnicza ocena należy się przede wszystkim całości dylogii, a ta jest bardzo dobra z plusem. Historia sieroty się bardzo ładnie wyjaśnia, a to ona odgrywa tutaj kluczową przecież rolę. Pomimo tego, że zakręcony i szalony w wielu miejscach, to porwał mnie ten baśniowy świat Valente, nie tyle domniemaną poezją, co zwyczajnie wciągającą i ujmującą swoim wyjątkowym klimatem akcją. Warto było poświęcić te kilkanaście wieczorów na wędrówkę po krainie upadłych Gwiazd.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz