poniedziałek, 24 czerwca 2013

Upalnoczerwcowe czytadełka

Słoneczko ostatnio przygrzało, główka przeciążona gorącem, ciężkim powietrzem i durną pracą, to i lektury musiały zostać dostosowane do poziomu przemęczenia. Oto one w całej swej zrecenzowanej przeze mnie okazałości:


1. Yann Martel - "Życie Pi"

Wiele hałasu o nic. Tak można jednym hasłem spuentować niezwykle popularne ostatnio dzieło Yanna Martela. "Życie Pi" to nie jest nadzwyczajna literatura, w kilku miejscach ociera się o kiczowatość, w kilku nawet o grafomaństwo. Nie był to co prawda  pretensjonalny gniot, jak miałem wrażenie po przeczytaniu kilku początkowych rozdziałów, ale jakąś rewelacyjną literaturą "Życie Pi" na pewno nie jest. Po raz kolejny okazuje się bowiem, że marketingowa popularność powieści, a jej wartość literacka zdecydowanie nie idą w parze.
To, co się rzuca w oczy na pierwszym miejscu, to fakt, że nie jest jasne, jakie wnioski należy wysnuć z lektury "Życia Pi". Jeżeli ma to być lansowany motyw wiary w Boga, to jakoś nie odniosłem przemożnego wrażenia, że Pi zawdzięcza przetrwanie Bogu lub ogólnie swojej oryginalnej wierze. Tego tutaj zwyczajnie nie ma, Martel prześlizguje się po temacie oryginalnego podejścia swojego bohatera do wiary (Pi jest praktykującym katolikiem, muzułmaninem i buddystą). Nie chodzi mi o to, że takie połączenie jest niewiarygodne, bo Martel całkiem wiarygodnie to przedstawia z punktu widzenia Pi, a raczej o to, że nie idzie w tym pomyśle na swojego bohatera dalej, zatrzymuje się niejako pośrodku. Pi trafia do szalupy i przez 200 stron o Bogu jest może słowo ze 4-5 razy, w szalupie jest tylko Pi i zwierzęta kontra ocean. Gdzieś tam Martel w ostatniej części powieści próbuje uzasadnić wiarą w Boga przetrwanie Pi, ale czyni to wyjątkowo nieudolnie, co wzbudziło we mnie uśmiech politowania. Tak więc motyw religijności wyszedł Martelowi mizernie.
O wiele lepsze wrażenie robi w powieści motyw zwierząt. Kwestie zoologiczne, opisy zachowań i zwyczajów zwierząt, relacje pomiędzy gatunkami, relacje zwierzę-człowiek, czy też uzasadnienie dla istnienia ogrodów zoologicznych. Tutaj momentami Martel daje popis erudycji i ciekawych informacji o zwierzętach. Stanowi to największą wartość powieści.
Generalnie część pierwsza, czyli pobyt Pi w Indiach i część trzecia, rozmowa z Japończykami w szpitalu są słabiutkie i odstają poziomem od części drugiej, czyli walki o przetrwanie na oceanie. To wygląda tak, jakby Martel najpierw napisał wędrówkę po oceanie, a potem postanowił dorobić do tego filozofię, a że filozofowanie wypada ewidentnie słabo, to ogólny poziom "Życia Pi" jest nierówny.
Na plus wypada ewidentny element fantastyczny powieści, czyli mięsożerna wyspa. Pi w rozmowie z Japończykami upiera się, że wyspa była prawdziwa, ale z drugiej strony jest to koniec podróży i nie wiadomo, czy nie są to zwyczajnie majaki wycieńczonego psychicznie i fizycznie rozbitka.
A więc zwierzęta i oceaniczna wędrówka zawyżają poziom tej dosyć przeciętnej i nierównej powieści o przetrwaniu.


2. Rafał Kosik - "Felix, Net i Nika oraz gang niewidzialnych ludzi"

Polacy nie gęsi i swoje trasnsformery mają. I w sumie nie tylko je, bo i swoją Strefę 51, UFO, Boże Narodzenie po łamerykańsku (w rozdziale o Bożym Narodzeniu liczącym ok. 20 stron nie pojawia się ani razu imię Boga, Jezusa, czy nawet Marii, za to jest od groma Mikołaja i reniferów w osobach własnych, no i oczywiście najważniejszy element Bożego Narodzenia, czyli prezenty, wzorowa laickość i komercjalizm panie Kosik, gratuluję!), nawiedzoną szkołę, poszukiwanie skarbów, magia (patrz: umiejętności Niki), sztuczną inteligencję, no i clou programu, czyli rzeczone transformersy. Brakowało tylko zombie, asteroidy i dinozaurów. Naziści podobno są w innej książce. Tak w ogóle to transformery Kosika są o wiele lepsze niż te od Hasbro i Michaela Baya, bo mają więcej opcji, mogą przybrać postać człowieka (i nikt się nie zorientuje!), lodówki, szkolnego automatu do napojów, odkurzacza oraz potężnego i krwiożerczego robota. Tak w ogóle to się zastanawiam, dlaczego Kosik nie poszedł dalej i nie zrobił z transformerów terminatorów i kazał im przybierać postać np. rodziców Neta i Felixa? Nie chciał ich zabijać
Ok, nie mogłem sobie odmówić, Kosik zrzyna z czego się da i się z tym nie kryje. Niemniej "Gang niewidzialnych ludzi" dobrze się czytało, tylko zwyczajnie trzeba było zawiesić niewiarę na kołku. Czytadełko lekkie i przyjemne. Gwoli sprawiedliwości Kosik ma też fajne pomysły, które objawiają się przede wszystkim w kreacji nauczyciela biologii, czy historii zamku na Kociej Skale. Tak więc dobre na rozleniwiony umysł, w sam raz na gorące, czerwcowe popołudnia. 

3. William Goldman - "Magik"
Wpadła mi w ręce swego czasu totalnie anonimowa rzecz, czyli rzeczona "Magia" Williama Goldmana (taki jest tytuł angielski). Sam autor znany ze słyszenia, kojarzył mi się do tej pory z politycznymi dreszczowcami (chociaż w sumie nie wiem dlaczego). Czym jest jego "Magia", to nie mam pojęcia, mogę tylko zgadywać, poniżej ogólny wniosek.
Głównym bohaterem jest niejaki Corky (nie Thatcher lol!*), mający ambicje iluzjonistyczne. Przez 2/3 fabuła toczy się leniwie, i ciężko się domyślić o co chodzi, co jest motywem przewodnim. Dopiero potem się okazuje, że ma nie po kolei z główką, co zresztą jest źródłem jego sukcesu. Corky ma więc scenicznego partnera, którą jest laleczka Gruby.  Jak się wkrótce okazuje z Grubym nie ma przelewek. 
"Magia" to taki goldmanowski Jekyll i Hyde, laleczka Chucky jako synonim rozdwojenia jaźni. Nie wiem, czy to "talent" autora, czy tłumacza (osławiony miernota Paweł Korombel, który zepsuł wiele książek w latach 90-tych), ale "Magia" jest napisana strasznie nieudolnie. Dialogi, fabuła, logika i wiarygodność głównego wątku nie lepią się Goldmanowi, wszystko jest takie niedorobione, począwszy na konstrukcji powieści, a skończywszy na Corky'm, którego rys psychologiczny woła o pomstę do nieba. William Goldman wznosi się na wyżyny twórczej grafomanii tworząc dziwny twór, który od biedy można nazwać literaturą piękną. Wyłącznie dla fanów (są tacy?) twórczości Goldmana, powieść jest dosyć krótka, a męczyłem się z nią niemożebnie.
Obejrzany pobieżnie na youtube film z Anthonym Hopkinsem robi wrażenie bardziej rzetelnego i wciągającego niż jego pierwowzór literacki. No cóż, Goldman nie stanie się teraz moim ulubionym pisarzem.

* tak, wiem suchar miesiąca, ale nic nie poradzę, że wychowałem się na "Life goes on" i imię Corky tylko tak mi się kojarzy :)




Brak komentarzy: