środa, 17 października 2012

Orson Scott Card - cykl "Powrót do domu"




Na cykl składa się pięć znajdujących się na załączonym obrazku powieści. W zasadzie to nie ma o czym pisać. Cykl jest przeciętny, tak jak przeciętny może być setny klon książki, która przyniosła Cardowi największy sukces. Facet każdą powieść, opowiadanie pisze według tego samego szablonu: młody/młoda, dojrzewający/dojrzewająca wybraniec/dysponujący nieprzeciętnymi zdolnościami zbawia świat. To oczywiście działa, bo patent Carda, w połączeniu z jego naturalnym talentem do storytellingu, sprawia, że za każdym razem jego książki się wręcz połyka. Taki Stephen King fantastyki. Tylko potem po przeczytaniu ma się wrażenie, że w większości to był czerstwy, odgrzewany kotlet, doprawiony dodatkowo nie do końca legalną przyprawą.

Tutaj dochodzi jeszcze problem z konstrukcją świata przedstawionego, coś cały czas zgrzyta, nie pasuje, czy to od strony moralnej, logicznej, czy też zwyczajnie fabularnej. Card nie może się zdecydować, czy bohaterowie są marionetkami Nadduszy, poruszanymi przez ten superkomputer w rytm teatru kukiełkowego, czy też może Naddusza jest jedynie dobrym duchem podpowiadającym właściwe rozwiązania (co by też, złośliwie pisząc, popchnęło ślamazarnie wlokącą się akcję do przodu). Akcja mogłaby się toczyć również na Ziemi (co w końcu następuje), jako powieść obyczajowa, i nic by to w zasadzie nie zmieniło, fantastyka w pierwszych czterech tomach "Powrotu do domu" jest szczątkowa, ogranicza się do innej planety i superkomputera, który za pomocą systemu satelitów oraz możliwości ingerowania w ludzkie mózgi, wpływa na zasadnicze kierunki rozwoju ludzkości (przy okazji pojawia się pierwsza istotna wątpliwość moralna, co do osadzenia trzonu świata przedstawionego w oparciu o ingerencję eugeniczną w ludzkość), a potem jeszcze dwóch inteligentnych ras.

Z czym to się je? W paru krótkich zdaniach. Na planecie Harmonia (cóż za pretensjonalna nazwa, no ale ok, niech będzie) żyje sobie od 40 milionów lat ludzkość (ile?!!!), przez ten czas wszystko jest cacy, ludzie mają komputery i inne bajery, typu skanowanie siatkówki oka, ale nie mają samochodów, broni, silników, prądu itd. 40 milionów lat temu ludzkość uciekła ze zniszczonej Ziemi, bo doprowadziła do samozagłady. Stąd kolonizatorzy Harmonii, w celu uniknięcia powtórki, tworzą system komputerowy, zaprogramowany na ochronę ludzkości przed nią samą, a zarazem manipulują ludzkim genotypem i zapewniają tym samym kontrolę superkomputerowi. Okej... no niech będzie. Wspomniane wyżej ograniczenia w posiadaniu broni itd. to właśnie dzięki Nadduszy (idiotyzmu tej nazwy nie będę komentował). Ale nadchodzi moment, kiedy wszystko się psuje, nawet superkomputer, stąd konieczne jest przeciwdziałanie sytuacji, gdy superkomputera zabraknie i ludzkość będzie musiała decydować sama o sobie. Czyli generalnie, prędzej czy później, dojdzie do tego, że ludzkość znowu się unicestwi. Naddusza wybiera więc wybrańców, którzy z powrotem skolonizują Ziemię. Pada wybór na pewną poplątaną i patologiczną zgraję rodziną z Basiliki. No i zaczynają się "przygody", czyli kłótnie, zatargi, podkładanie świni, próby morderstw, morderstwa, zdrady, itd. do wyboru, do koloru, dzień jak co dzień w ramach standardowego questu na inną planetę. Pojawia się w tym miejscu oczywiście pytanie, że garstka wybrańców, skoro są ludźmi, to i tak pozabijają się albo w drodze na Ziemię albo dopiero tam, więc w zasadzie po co ta cała zabawa z "powrotem do domu" w kontekście determinizmu losów ludzkości? 

Krótko o poszczególnych tomach:
W "Pamięci Ziemi" mamy m.in. do czynienia z morderstwem  popełnionym na bezbronnym, pijanym mężczyźnie przez naszego głównego bohatera (strona moralna i wolucjonarna tego czynu jest wręcz karygodna), wszystkimi działaniami bohaterów kieruje w zasadzie Naddusza, czyli superkomputer umieszczony na orbicie, potrafiący w wyniku manipulacji genetycznych na ludzkości ingerować w ich umysły (kolejna wątpliwość moralna), co sprawia, że w zasadzie dziejące się wydarzenia sprawiają wrażenie z góry zaprogramowanych (logika przyczynowo-skutkowa konceptu fabularnego), a do tego większość bohaterów jest wyjątkowo odrażająca (fabuła). 

W "Wezwaniu Ziemi" (z uwagi na uwarunkowania cyklu, bezpośrednia kontynuacja wydarzeń z "Pamięci Ziemi") jest pod tym względem jeszcze gorzej. Kilkoro głównych bohaterów staje się już wręcz marionetkami Nadduszy, przy czym pobieżnie i zdawkowo wspomniane na samym początku motywacje Nadduszy nie stanowią żadnego usprawiedliwienia dla takiego, a nie innego przyjętego konceptu fabularnego. Niby kibicujemy tej Nadduszy i jej pachołkom, ale cały czas pojawia się pytanie po co ta cała zabawa, po co mam się fascynować mordercami, beznadziejnymi, słabymi charakterami bohaterów, mało fascynującym światem Harmonii, który też nie jest jakoś rewelacyjnie przedstawiony. Akcja generalnie skupia się na "małych" rzeczach, czyli intrygach, psotach, zawiściach, nienawiściach, morderstwach, pretensjach itd. Ok, szybko się to czyta, ale to dlatego, że fabuła nie jest skomplikowana, jest wręcz prostacka, wystarczyłoby na nieco rozbudowane opowiadanie, a tak mamy rozbuchane przepychanki, które i tak, o zgrozo, zmierzają do przewidzianego już w "Pamięci Ziemi" finału. W tym miejscu pojawia się zasadnicze pytanie (znowu ta logika panie Card!): skoro wybrańcy mają być kolonizatorami to dlaczego pula genowa ogranicza się w zasadzie do grona osób z tej samej rodziny?

No ale w końcu bohaterowie opuszczają skazaną na zagładę Basilikę i wyruszają przez kontynent na odległa i opuszczoną wyspę, gdzie od 40 milionów lat czekają już na nich kosmodromy, które ich zabiorą z powrotem na Ziemię :) Buahahaha. Same cudownie objawiające się rozwiązania "deus ex machina", uwielbiam to. Tak zaczyna się najgorsza część cyklu, czyli "Statki Ziemi". Teoretycznie motyw podróży powinien być samograjem, możliwość poznania nieco więcej kultur i biocenozy planety Harmonia itd. Nic z tych rzeczy. Card skupia się cały czas na walkach wewnętrznych w grupie wybrańców. Wyjątkowo niedobrana ta ekipa, jak w "Modzie na sukces", czy "Dynastii". Każdy każdemu chce tutaj świnię podłożyć, zabić, czy to z motywów Nadduszy (czyt. motyw, któremu kibicujemy - "powrót do domu"), czy pobudek własnych. Nie ma co, perfekcyjna Arka Noego. Poza tym Card w "Statkach Ziemi" doprowadza do mistrzostwa pisanie o niczym. I tak przyjdzie nam czytać o seksie homoseksualisty z kobietą i wszelkie związane z tym atrakcje, o Wiekuistym Jajeczku (mister Card http://www.thestockmasters.com/files/images/are-you-serious%5B1%5D.jpg), dalej podchodach do seksu i seksie kaleki z brzydulą, tudzież ich istotnych przemyśleniach po akcie, o tym, że pod wpływem życia na pustyni prokreacja postępuje (w jednym czasie każda kobieta z grupy rodzi dziecko), pojawia się nawet zdaje się Bóg (pod postacią Opiekuna Ziemi) i drzewo życia (które w jakichś zawoalowany sposób ma symbolizować drzewo w raju), czyli miszmasz dla ciała i ducha. Naprawdę miałem nadzieję, że motyw podróży zostanie ciekawie wykorzystany, w końcu z mapki załączonej do książki wynika całkiem interesujący układ trasy bohaterów. Ale autora w ogóle nie interesuje świat przedstawiony, z opisów wynika, że choć bohaterowie przemieszczają się przez cały kontynent, to w zasadzie nikt tam nie żyje, parę miast na krzyż i to wszystko. Przez cały kontynent idzie sobie wesolutka karawana ze stadkiem małych, hałaśliwych brzdąców, których nijak się nie uciszy, a tu w ogóle nikogo nie spotykają, tylko kiszą się we własnym sosie. Najgorsze jest to, że pod koniec książki, zanim jeszcze bohaterowie ruszają w gwiezdną podróż, pojawia się, uwaga: ponad trzydzieścioro dzieci! Dziecioróbstwo perfekcyjne, emerytury zapewnione. I pan autor nie omieszka od razu te wszystkie bachorki, które oczywiście są już w większości wredne na maksa, skrupulatnie przedstawić. Niewiarygodna nuda, panie Card. 

Dotarliśmy do czwartej powieści w cyklu. Tutaj jest już nieco lepiej. To znaczy nadal mamy do czynienia z mrowiem niedorzecznych rozwiązań fabularnych, ale zaczyna się krystalizować teza, której to wszystko jest podporządkowane. Na razie jeszcze nie wiem co to za teza, być może w ostatnim tomie coś się wyjaśni. Nie jest to dla mnie żadne usprawiedliwienie, bo niczego bardziej w literaturze nie znoszę jak podporządkowywanie fabuły, wydarzeń i charakterologii postaci odgórnie przyjętemu konceptowi, na zasadzie jak koncept nie pasuje do logiki rozwoju fabuły, to już niestety problem fabuły. Niemniej w "Odrodzeniu Ziemi" pojawiają się nowe rasy, całkiem ciekawie (co nie znaczy nowatorsko) rozwiązane, wydarzenia nabierają "ziemskiego" rozmachu, a i całość sprawia wrażenie klamry zamykającej podróż bohaterów. Nieco zaskakujące jest to, że na "Odrodzeniu Ziemi" kończą się nasze przygody z Nafaiem i resztą patologicznej brygady (i w zasadzie bardzo dobrze), a ostateczne rozwiązanie zagadki Opiekuna Ziemi i tej całej szamotaniny uzyskamy już z nowymi bohaterami. Jedynie drugoplanowa Shedemei (do tej pory chyba najnormalniejszy bohater cyklu) nadal będzie żyła, co też jest pozytywnym zaskoczeniem ze strony autora. Tak, więc liczyłem na "Dzieci Ziemi" jako powieść drastycznie podnoszącą poziom cyklu (o co nietrudno).

No i się rozczarowałem. "Dzieci Ziemi" tym się różnią jedynie od wcześniejszych tomów, że pojawia się nowy zestaw bohaterów (co nie jest dobrym rozwiązaniem, biorąc pod uwagę, że stylistycznie, fabularnie i konceptualnie mamy kolejną powtórkę z rozrywki) oraz następuje definitywny koniec męczarni z cyklem. Liczyłem na to, że mnie Card zaskoczy i nie będzie to jakiś newage'owy Bóg. Przeliczyłem się. Nie dosyć, że trzeba przebrnąć przez wtórną i przewidywalną historię nowych adwersarzy, to jeszcze autor pokazuje, że cały jego pomysł na cykl sprowadził się do tendencyjnej i niezbyt wysokich lotów promocji księgi mormona. W zasadzie, jak na to spojrzeć, to "Dzieci Ziemi" mają jedną poważną zaletę - rozstrzygnięcie wątków Shemedei i Nadduszy, które rewelacją nie jest, ale może być.

No właśnie, w sumie dobrze się stało, że dowiedziałem się o tej księdze mormona (celowo piszę z małych liter, bo to nie jest dla mnie nic, co zasługuje na wyróżnienie) jako inspiracji Carda dopiero po zakończeniu lektury cyklu. Dzięki temu bowiem samodzielnie dotarło do mnie w pewnym momencie, że "Powrót do domu" ma być tubą propagandową jakiejś pokręconej lub chorej ideologii. Szkoda, że autor o takim talencie do pisania jak Card (łatwość z jaką angażuje czytelnika emocjonalnie w swoje słabe fabularnie i konceptualnie książki, jest porażająca) służy ewidentnie złej sprawie. Tu już nie chodzi o to, że od strony moralnej w końcówce wszystko jest ok (koncept "wszystko jest miłością, kochajmy wszystkich równo" itd.), co kłóci się z morderstwem Nafaia z "Pamięci Ziemi", ale o to, że to wszystko dzieje się pod auspicjami nie tego wyznania co trzeba. Nie jestem jakimś katolikiem, ale plagiatowanie katolicyzmu i sprzedawanie tego jako swojej oryginalnej ideologii jest niesmaczne i nie zasługuje na aprobatę.

Na szczęście mam cykl "Powrót do domu" za sobą, jeszcze muszę odsprzedać Empikowi "Dzieci Ziemi", bo nie chcę takiej słabej książki w swojej domowej bibliotece. Cyklu nie polecam, są lepsze, mniej zideologizowane, z ciekawszymi bohaterami.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Przemęczyłem ten cykl. Słaby, ale wychodził minimalnie na plus. Niestety ostatni tom to już jest mega gniot. Dialogi marne, intryga mdła, nachalnie lansowane chore poglądy autora (nienawidzi wolnej woli), rasizm (raczej gatunkizm) jest oderwany od kwestii konkurencji, ziemi i ekonomii - tzn. wywodzi się z czystej "nienawiści". Prześladowana mniejszość na agresję nie odpowiada nawet pstryczkiem - to bzdura typowa dla współeczesnej propagandy multi-kulti. W rzeczywistości każda przyciśnięta do ściany grupa próbuje zadać choćby symboliczne ciosy. Motyw nawrócenia głównego prowodyra - baba nie wytrzymała, zleciała z orbity, walneła go prądem krzycząc, że on nie ma racji. Alleluja! Nawróciłem się. Głębia tego rozwiązania fabularnego wywołuje u mnie konwulsje. Dno, dno.

Mamerkus pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Anonimowy pisze...

"Idiotyzm nazw" polega w większości przypadków na tłumaczeniu.