piątek, 28 września 2012

"Jak przeżyć w fantastycznonaukowym wszechświecie" - autoreferencyjne bzdury

Ta książka jest o niczym. Taka jest moja teza. I jest ona dobra, jak każda inna. Albo ta książka jest o życiu. Ta teza też jest dobra, jak każda inna. Być może ta książka jest o życiu w życiu o życiu - czyli życiu w metażyciu. I również ta absurdalna antyteza jest tezą dobrą, jak każde inne.

Mógłbym tak wydurniać się do skończenia świata i nie zbliżyłbym się na centymetr do zrozumienia sieczki jaką próbuje Charles Yu zrobić z mojego mózgu. Chyba najbliżej prawdy (czyli tak na 5 milimetrów) będę, jeżeli stwierdzę, że Yu bawi się (= czy też robi czytelnika w balona) swoją prawniczo-logistyczną erudycją wykorzystując do tego sztafaż podróży w czasie. I wszystko byłoby w porządku, gdyby w tym wszystkim nie przemycał całkiem niezłych, kiczowato poetyckich zdań, które wyrwane z kontekstu brzmią nieźle, ale w ramach zwartego tekstu powieści brzmią jakby Yu robił kopiuj-wklej z Szekspira do podręcznika "Logiki praktycznej" Ziembińskiego. Oto przykłady:

"(...) Lata jego życia, mojego życia, życia z moją mamą, lata, lata i kolejne lata na dole w garażu, obok nas, ale nie z nami, obok nas w czasie i przestrzeni, lata przegryzania się przez obliczenia, zapisywania ich na tablicy. Mój ojciec zbudował wehikuł czasu, a potem przez resztę życia próbował zrozumieć, jak można go wykorzystać, aby mieć więcej czasu. Przez cały ten czas, kiedy był z nami, myślał tylko o tym, jak bardzo chciałby mieć więcej czasu i czy mógłby mieć go więcej. Wciąż to robi, jeśli się nie mylę. Nie widziałem go od iluś lat. (...) Czy jest sam? Czy jest szczęśliwszy tam, gdzie przebywa? Czy myśli o nas przed zaśnięciem?"
"(...) moja matka jest zamknięta w sześćdziesięciominutowej wzmocnionej pętli czasowej (...) buddystka, która niegdyś wierzyła, że poprzez medytację można uwolnić się z temporalnego więzienia krótkowzrocznej samoświadomości, zdecydowała się spędzić resztę życia w wybranej przez siebie godzinie. Wciąż przeżywa na nowo te same sześćdziesiąt minut dopóty, dopóki zechce. Wybrała niedzielną kolację, hipotetyczną, niebędącą autentycznym wspomnieniem. (...) chce żyć w swego rodzaju niedokonanym czasie przeszłym, w powtórzeniach, ciągłości i jednoznaczności, w stanie podobnym do snu. Przyjemna godzina, rodzinny obiad, który mógłby się odbyć w naszym domu jednego z lepszych dni, ale nigdy naprawdę się nie zdarzył."
"Życie bez niebezpieczeństw. Bez zagrożenia teraźniejszością. Zresztą do czego jest potrzebna teraźniejszość? Jej wartość jest przeceniana. Chronologiczne życie to rodzaj kłamstwa. Dlatego z niego zrezygnowałem. Istnienie w jednym kierunku nie ma głębszego sensu niż istnienie w innym. Przeżywanie dni w rygorystycznym porządku kalendarza może sprawiać wrażenie przymusu. Przypadkowości. większość znanych mi ludzi idzie przez życie, poruszając się stale do przodu, ale nieustannie patrząc do tyłu."

Mądre nie? Ale tuż obok jest coś takiego, także mądre, ale inaczej:
"Nigdy nie byłem żonaty. Nigdy się nie ożeniłem. Kobieta, z którą się nie ożeniłem, ma na imię Marie. I, technicznie biorąc, nie istnieje.
Tyle że istnieje. Sprzeczność, pomyślicie. Ale naprawdę, kobieta-z-którą-nigdy-się-nie-ożeniłem jest zupełnie uprawnioną jednostką ontologiczną. Lub klasą bytów. Z logicznego punktu widzenia każda kobieta jest kobietą-z-którą-nigdy-się-nie-ożeniłem. Więc dlaczego by nie nazwać jej Marie? – myślałem.
Nigdy nie poznaliśmy się w taki oto sposób:
Pewnego słonecznego wiosennego dnia Marie wybrała się do parku w centrum miasta, leżącego koło gimnazjum i starej piekarni, którą teraz zamieniono na magazyn mebli. Tak zakładam. Przecież musiała się tam wybrać. Ktoś taki jak ona musiał kiedyś w jakimś punkcie czasu zrobić coś takiego. Marie zapakowała kanapki oraz książkę i piechotą pokonała kilometr dzielący park od domu, w którym mieszkała lub w którym nigdy nie mieszkała. Usiadła na zniszczonej drewnianej ławce, czytała książkę i podjadała kanapkę. Powietrze było jak ciepły syrop, dosłownie gęste od pyłków kwiatów, kulistych dmuchawców i mknących z prędkością światła fotonów. Minęła godzina, potem dwie. Nigdy nie pojawiłem się w tym parku, ubrany w jedyny garnitur, jakiego nigdy nie miałem, ten z dziurą w bocznej kieszeni, której nikt nigdy nie zauważył. Nigdy nie zobaczyłem jej wtedy po raz pierwszy, jak przygląda się czubkom eukaliptusów, jak przesuwa kciukiem po wymiętych rogach stron książki rozłożonej na kolanach. Nasze spojrzenia nigdy się nie spotkały, a ja nigdy się nie potknąłem, po raz pierwszy sprawiając, że się roześmiała. Nigdy nie zapytałem, jak ma na imię, a ona nigdy nie powiedziała, że Marie. Tydzień później nie zadzwoniłem do niej. Rok później nie pobraliśmy się w małym białym kościele na wzgórzu, z którego widać było park, gdzie podczas tego pierwszego wspólnego popołudnia siedzieliśmy razem na ławce, wymienialiśmy uprzejme uwagi i staraliśmy się nie przyglądać sobie zbyt nachalnie, jednocześnie konstruując w wyobraźni idealne życie, którego nigdy nie mieliśmy z sobą dzielić, życie, którego nigdy nawet nie straciliśmy, które zaczęłoby się właśnie tam, właśnie w tamtej chwili, ale którego nigdy nie było."

Zapytam brutalnie - WTF? Czy ja trafiłem z powrotem na pierwszy rok studiów prawniczych, żeby zastanawiać się nad pytaniem: "Nie jest tak, że Wojtek lubi lody lub Jacek lubi lody wtedy i tylko wtedy, gdy nie jest tak, że Wojtek lubi lody i nie jest tak, że Jacek lubi lody? Odpowiedź brzmi:  Nie jest tak, że Wojtek lubi lody lub Jacek lubi lody.

Problem jest taki, że ten prawniczo-logiczny sposób narracji, w połączeniu z fragmentami egzystencjalnymi brzmi po prostu kosmicznie źle, bełkot totalny, powieść, która do niczego nie zmierza, to nawet nie jest meta-powieść, tylko kreacja chaosu myślowego w połączeniu z wydumanym popisem erudystycznym. Yu chce pisać naraz o wszystkim i wychodzą mu trzy-stronicowe akapity o tym, że ojciec na niego przeciągle spojrzał. Książka jest króciutka, a męczyłem się z nią niemiłosiernie, nie mogłem znaleźć punktu zaczepienia. Trzeba naprawdę się postarać, by znudziła mnie powieść o podróżach w czasie o objętości 280 stron i dużej czcionce, no ale autor dał radę.

No sorry panie Yu, ale te pańskie grafomańskie, autoreferencyjne wypociny są funta kłaków warte. Gdyby mi Pan sprzedał tę historyjkę jako maksymalnie 50-stronicowe opowiadanie to jeszcze bym zdzierżył, ale 280-stronicowa tortura? No way.

Brak komentarzy: