środa, 26 września 2012

Drew Magary - "Postmortal"

Pozory jak zwykle mylą i przesłaniają obraz całości. Pomimo durnego tytułu i wybitnie debilnej ilustracji okładkowej, pomimo prostego stylu pisarskiego Drew Magary'ego i kilku irytujących błędów jego debiutancka powieść jest zaskakująco ciekawa, wciągająca, niegłupia i ma to coś, co sprawia, że będzie się o niej pamiętać  - przebijające się z opowiadanej historii przesłanie, że życie jest wszystkim, ale nie za wszelką cenę. Banał? W interpretacji Magary'ego nie do końca.

Stawiam "Postmortal" (będę się upierał przy oryginalnym tytule) bdb z minusem. Może na początek wymienię minusy:
1. Błąd logiczno-prawniczy - John jest prawnikiem, a jakoś nie wie podstawowej w zawodzie rzeczy, że emeryturę nabywa się z wiekiem. To, że bohater nie będzie się fizycznie starzał, nie oznacza, że nie będzie się starzał pod względem prawnym (posuwał w latach). Tym samym dywagacje na początku powieści, że z momentem pozbycia się "genu starzenia" bohater nigdy nie przejdzie na emeryturę są zwyczajnie durne i pokazują braki warsztatowe autora (słaby prawniczy research) oraz logiczne.
2. "Lekarstwo na śmierć/lekarstwo" - naprawdę autor nie mógł wymyślić lepszego określenia, np. R30 albo dopomulfocelotelomamina? Cokolwiek. To oklepane "lekarstwo" używane wszem i wobec przez wszystkich sprawia wrażenie niezmiernie infantylne i prostackie wręcz, co stoi w rażącej sprzeczności z samą powieścią, która jest zwyczajnie dobra i inteligentnie napisana.  "Lekarstwo na śmierć" to nie było żadne lekarstwo (czyli produkt, który leczy), tylko zwyczajny specyfik, antidotum, produkt genetyczny likwidujący w organiźmie człowieka tzw. gen starzenia.
3. Pomimo tego, że pod względem konceptualnym Magary wychodzi obronną ręką, to jednak konstrukcja powieści jest ograniczająca i autorowi poza te ograniczenia wyjść się niestety nie udaje. No bo w zasadzie obserwujemy całość z punktu widzenia mało istotnego bohatera, w określonych odcinkach czasu, a tym samym zasadnicze wydarzenia dzieją się niejako z boku albo w ogóle się o nich nie dowiadujemy. Sprawia to, że wydarzenia pojawiające się w powieści (o ile nie stanowią relacji z innych wydarzeń w formie listów, artykułów, reportaży itd.) są nierelewantne. Nie jest to bynajmniej duży kulfon, Magary'emu się wszystko ładnie zazębia, po prostu czegoś mi tutaj zabrakło, jakiejś kropki nad i.

Ale dosyć psioczenia, pora wymienić zalety począwszy od sympatycznych drobnostek, a skończywszy na zaletach natury ogólnej:
1. Przedstawiona jako konsekwencja "lekarstwa na śmierć" rewolucja w prawie, czyli m.in. nowa definicja śmierci, czy nowe prawo rodzinne (np. alimenty od tego, że drugi małżonek nigdy nie umrze, małżeństwa cykliczne) oraz wynikające z tego problemy natury społecznej. Z zawodowego punktu widzenia niezmiernie zajmujące :)
2. Rzucanie się na trudne tematy jak np. historia "matki-zamrażarki", eutanazji itd. Różnie to autorowi wychodziło, ale generalnie potrafił wciągnąć, przejąć czytelnika problemem, a dodatkowo bardzo interesująco i oryginalnie zaprezentować takie zagadnienia. Jest to jeden z większych plusów powieści.
3. Pojawiający się od czasu do czasu humor. Nie jest to może pełna beka, jak sugeruje wydawca w promocyjnych notkach na okładce, ale trochę się w niektórych momentach słodko-gorzko pośmiałem, co z uwagi na ogólny pesymistyczny wydźwięk całości nie było łatwe.
4. "Postmortal" czyta się świetnie. Pomimo tego, że osobowość bohatera jest zdawkowa, to jego losy przejmują, tak jak i losy jego bliskich. Do tego wartkie tempo, wciągająca historia, interesujące rozwiązania fabularne, wszystko łącznie dobrze się prezentuje.
5. Rzecz najważniejsza - jest klimat, do tego miejscami mocno sugestywny! Tytułem przykładu (John z ramienia rządu dokonuje eutanazji osób umierających na owczą grypę):
"(...) Klęknąłem przy pierwszej chorej. Lekarstwo musiała przyjąć jeszcze przed trzydziestką. Delikatnie pociągnąłem ją za ramię, jakbym budził śpiąca dziewczynkę. Otworzyła oczy. Były zielone, zaropiałe. Z ust spływał jej brązowy płyn, skapywał na liście i igły, karmiąc ziemię śmiercią. Sięgnąłem po jej prawo jazdy. Miała na imię Olivia.
- Czy umarłam? - spojrzała na mnie.
- Nie. Ale jest pani bardzo chora. Zapewne zostało pani około sześciu godzin życia. (...) Mam tutaj sto milionów roztworu fluorooctanu sodu, który położy kres zarówno pani chorobie, jak i pani życiu. Nie poczuje pani bólu ani innych nieprzyjemnych doznań (...)
Podwinąłem jej rękaw. Chwyciła mnie za rękę.
- Zaczekaj - poprosiła. - Jeszcze... minutę. Proszę. Chciałabym dostać jeszcze jedną minutę.
Cofnąłem się. Kobieta spojrzała w niebo, poprzez baldachim surowych, mokrych gałęzi. Powiodła oczami z lewa na prawo. Pociła się mocno, gorączkowała. Ciężkie, skapujące z drzew krople spadały jej na twarz i obmywały pot. Przez chwile wydawała się zadowolona. Nagle skurczyły się jej źrenice, jakby ktoś wyłączył światło. Znów popatrzyła na mnie.
- Nie tak miało być. Chciałam o wiele więcej.
Skinęła głową. Wykonałem zastrzyk (...)"

Do tego zaskakująco ciekawe i trafne przemyślenia, niebanalne wnioski na temat otaczającej nas rzeczywistości. Powieść godna polecenia.

Brak komentarzy: