Trochę pomilczałem, ale wracam do blogowej aktywności niniejszym wpisem, nad którym patronat obejmują Książkowi Zbrodniarze, facebookowy klub książki. Tym razem nie będzie to do końca recenzja, ale także gro refleksji i informacji na temat reportażu Wojciecha Jagielskiego pt. "Wypalanie traw" o sytuacji polityczno-społecznej we współczesnym kraju przylądkowym, tj. Republice Południowej Afryki. Kraju fascynującym, o stosunkowo krótkiej, ale niezmiernie fascynującej i osobliwej historii, naznaczonej krwią i potem kolonistów i tubylców. RPA to miejsce-soczewka, klasyka braku i chęci porozumienia ponad podziałami, gdzie ksenofobia, rasizm i nienawiść stanowią podstawowy składnik życia społecznego.
"Wypalanie traw" to historia mieszkańców transwalskiego miasteczka Ventersdorp, miasta-soczewki, w którym odbija się obraz południowoafrykańskiego porządku społecznego. Obraz społecznych podziałów, braku zrozumienia, odmienności mentalno-kulturowej i zwyczajnego ograniczenia ludzkich horyzontów myślowych. Jagielski portretuje Venterstdorp dosyć prostymi środkami, tj. opisując prowadzone przez siebie rozmowy z mieszkańcami tego miasta, białymi - Burami (Hank Malan, Dora van Zyl) i Brytyjczykami (Boardmanowie) oraz czarnymi (Tommy Lerefolo, mordercy Terre'Blanche, pracownicy Boardmana, burmistrz Mbambalala). Wszystko zaś kręci się wokół charyzmatycznego i gniewnego Bura, Eugene'a Terre'Blanche. Oto niektórzy z nich (nie znalazłem niestety podobizny Raymonda Boardmana, być może to on jest tą postacią, o której Jagielski wspomina na końcu książki, że zmienił jej dane osobowe):
EUGENE TERRE'BLANCHE
CHRIS MAHLANGU I PATRICK
TOMMY LEREFOLO
(przeglądając profil znajomych Tommy'ego znamiennym jest, że nie ma wśród nich ani jednego białego)
burmistrz MBAMBALALA
"Wypalanie traw" to próba zobrazowania Venterstdorp poprzez samych jego mieszkańców, Jagielski pozwala im mówić o sobie, swoim spojrzeniu na świat, miasteczku i swoim kraju. Jagielski nie ocenia, pozwala samemu wyciągnąć wnioski. Jedynym, z którym nie rozmawia jest właśnie ów charyzmatyczny prawicowiec Eugene Terre'Blanche, trybun Burów, głos i sumienie swojego narodu. Podczas lektury starałem się znaleźć w sieci jak najwięcej informacji o nim, nie tylko z oficjalnych źródeł (pokazujących go jako prawicowego gwałtownika i rasistę). Kim był Eugene Terre'Blanche, co nim kierowało? Już samo jego nazwisko jest symboliczne, na co słusznie zwraca uwagę Jagielski ("czysta ziemia"). By poznać jego, trzeba zapoznać się co nieco z historią Burów, dzielnego i niepowtarzalnego narodu białych Afrykanów. Czyni to całkiem zgrabnie Jagielski w rozdziale 2 swojej książki, więc nie będę tutaj papugował autora.
Terre'Blanche dostrzegał wszystkie zagrożenia dla jestestwa swojego narodu płynące z prostego faktu, że Burowie są białą mniejszością w RPA, a więc w warunkach demokratycznych nie mają realnego wpływu na władzę. Wiedział, co czeka jego naród, gdy do władzy dorwą się czarni, ze swoim naturalnym brakiem zorganizowania, lenistwem i brakiem perspektywicznego, globalnego myślenia. Świetnie to widać po przykładzie robotników Raymonda Boardmana, którym ten naiwnie próbował wpoić umiejętność zarządzania, współrządzenia swoją farmą. Nie da się oddać mentalności afrykańskiego Murzyna za pomocą współczesnego, europejsko-socjalistycznego spoglądania na świat. To jest trochę tak, jak odbieranie średniowiecza poprzez mentalność współczesnego Europejczyka. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, patrząc w oczy Murzyna widzi się czasami bezdenną studnię obcości. Nie te korzenie, nie ta historia, wykształcenie, inteligencja i środowisko, w którym się urodził i żyje. Wszystko inne, nadal niejako barbarzyńskie. Tytułem przykładu Murzyni z Afryki (przynajmniej z południowej jej części) w XXI wieku nadal masowo wierzą w magiczną moc odciętych kończyn albinosów (tutaj jest historia sprzed 3 lat).
Zaskakujące jest także, jak jednostronnie współczesne media światowe oceniają aktualną sytuację w RPA. Eugene Terre'Blanche zginął krótko przed mistrzostwami świata w piłce nożnej w RPA w 2010r., a informacja o jego śmierci została dyskretnie przemilczana przez wiodące media i podana gdzieś na poboczu, mimochodem głównego nurtu informacji. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że kraj ten od 1994r. coraz bardziej podupada gospodarczo i społecznie, zaś już skandalicznym jest milczące przyzwolenie cywilizowanego świata na dokonywane tam za cichym poparciem rządu RPA ludobójstwo burskich farmerów. Morderstwa na Burach podawane są jedynie na traktowanych z przymrużeniem oka portalach prawicowych:
Jagielski także zwraca na to uwagę, porównując sytuację w RPA do sytuacji w Zimbabwe. Do końca lat osiemdziesiątych Zimbabwe (Rodezja) była jedną z najlepszych gospodarek Afryki. Od przejęcia władzy przez czarnych i despotę Roberta Mugabe, który zaczął wywłaszczać i zmuszać białych farmerów Zimbabwe do emigracji (70% ziemi Zimbabwe należało do białych), do dnia dzisiejszego gospodarka tego kraju właściwie przestała istnieć, a stopa bezrobocia wynosi 95% (za Wiki).
Wracając do RPA, usankcjonowany apartheid po 1948 roku to była jedna, wielka, głupia bzdura, która zmasakrowała życie i świadomość kilku pokoleń mieszkańców regionu. To było tak głupie i nieprzyszłościowe rozwiązanie, że aż dziw bierze, że uwierzyło w to tak wielu ludzi. Żeby kwestia pigmentu decydowała o tym, że ludzie żyją na własne życzenie w oddzielnych gettach? Staram się zrozumieć motywy twórców systemu prawnego apartheidu po drugiej wojnie światowej (bo jako zwyczaj społeczny apartheid funkcjonował od początku europejskiego osadnictwa w Afryce Południowej, od początku tubylcy i kolonizatorzy żyli obok siebie, pilnując swojej odrębności jak oka w głowie). Niewątpliwie podłożem dla segregacji rasowej był rasizm, w zasadzie truizm to jest, ale czy tylko to było przyczyną? A może podłożem rasizmu był strach, obawa białych przed zmieszaniem się z czarnymi, z ich odrębnym stylem życia, historią sięgającą w mroczne ostępy czarnej Afryki, prymitywną kulturą, religiami i życiem społecznym?
Po drugiej wojnie światowej władzę w regionie przejęli "rdzenni" mieszkańcy, czyli Burowie, fascynujący naród, z początku mieszanka osiedleńców z wielu narodowości, od dwóch wieków biały naród, którego domem jest Afryka. Ewenement w historii ludzkości. Jagielski słusznie podkreśla w swojej książce, że Burowie mają niesamowicie silne poczucie własnej tożsamości, podobnie jak Amerykanie - młodej tożsamości, wymagającej ciągłej pielęgnacji i podkreślania własnej odrębności. Odmiennie jednak niż Amerykanie, Burowie cały czas są silnie zagrożeni we własnym przetrwaniu, jest ich zaledwie kilka milionów, do tego ostatnio są mniejszością w kraju, gdzie żądzą czarni. Burowie to naród w stepie zahartowany, naród farmerów, traperów, prostych ludzi, którzy opuścili ciepły europejski grajdołek, by skolonizować obiecujące południowoafrykańskie eldorado wolnej przestrzeni życiowej. Musieli zawsze walczyć o swoje, najpierw z tubylcami, potem z Brytyjczykami (słynne wojny burskie i pierwsze obozy koncentracyjne zakładane przez Brytyjczyków), a potem z czarną większością. Jagielski bardzo fajnie zagłębia się w genezę narodu Afrykanerów (str. 57-58) pokazuje, że tak jak Brytyjczycy z wyrachowaniem traktowali czarnych z niższością, tak Burowie szczerze wierzyli w segregację ras, wiarę tę wywodząc z rozumianych dosłownie fragmentów Biblii, której treść w swych wędrówkach mieli zawsze przy sobie. "Swoją obecność wśród afrykańskich ludów uważali za wolę Boga, której nie wolno się sprzeciwiać". Trąci tutaj nazizmem, ale nacjonalizm burski nie zakładał nigdy ludobójstwa.
Usankcjonowany apartheid wziął się więc zapewne z tego właśnie, że Burowie są narodem silnie nacjonalistycznym, zahartowanym w swej wyjątkowości i mesjanizmie (tutaj analogia z XIX-wiecznym romantyzmem polskim). System bzdurny, który w dodatku doprowadził do klęski wizerunkowej Burów w cywilizowanym świecie, dodatkowo potwierdzanej pod koniec coraz bardziej łagodzonego apartheidu przez skrajnie prawicową partię quasi-terrorystyczną Eugene'a Terre'Blanche, tj. AWB (Afrykanerski Ruch Oporu). W okresie apartheidu AWB liczył kilka tysięcy członków, którzy gwałtownie protestowali przeciwko znoszeniu segregacji rasowej i liberalizacji prawa w tym względzie.
Tak więc apartheid był w praktyce zły, ale nic nie usprawiedliwia tego, co się teraz dzieje w Południowej Afryce (czyli wspomniane ludobójstwo burskich farmerów). RPA to fascynujący kraj o fascynującej historii. W tym wszystkim Eugene Terre'Blanche stanowi element polityczno-społecznej układanki. Jego zamordowanie w 2010 roku stanowi przykład na to, że w RPA trwa aktualnie ciche przyzwolenie na ludobójstwo białej ludności. Swoista zemsta za wszystkie lata upokorzeń. Można by powiedzieć, że biali w RPA sami są sobie winni, i byłoby w tym dużo prawdy, ale nic nie usprawiedliwia brutalnych gwałtów, tortur i morderstw na niewinnych ludziach, którzy z szeroką polityką mają niewiele do czynienia, w końcu biali też musieli stosować się do obowiązującego prawa apartheidu. Jak pisze bowiem Jagielski "biali, którzy nie podzielali wiary w apartheid, zżymali się, a nawet buntowali, ale bezradni wobec jego omnipotencji , w końcu machali z rezygnacją ręką (...) np. białym zabraniano jeździć rowerami, uznając, że pojazd ten przeznaczony jest tylko dla służących, a więc czarnych".
Tytułem przykładu znany gdzieniegdzie reżyser świetnego "Dystryktu 9" Neil Bloomkamp w wieku 17 lat (w roku 1996) wraz z rodziną musiał uciekać do Kanady, po tym jak jeden czarny zamordował przyjaciela jego rodziny. O RPA można by pisać i pisać, jest to temat-rzeka. Konotacja jest jedna - ten kraj to tykający bomba społeczna.
Co do samej książki Jagielskiego, to niestety Kapuścińskim on nie jest. Widać starania, chęć zaprezentowania jak najszerszej perspektywy złożoności problemu, zarówno z zewnątrz, jak i oczami miasteczka. Niestety w drugiej części reportażu wkrada się sporo chaosu i zwyczajnej nudy, ciężko jest stwierdzić, ku czemu zmierza książka Jagielskiego, jest w tym trochę braków warsztatowych i pewnych problemów z wyłuszczeniem tego, co chce się napisać, z wysłowieniem się po prostu. Ale za chęci i obiektywizm (Jagielski się nie pieści z nikim, no może trochę z Raymondem Boardmanem, ale ten dostaje w końcu też w kość za swoją naiwność) należy się duży plus. Pod koniec jest też mały zonk, bo przez kilka stron trwa w najlepsze brazylijska telenowela Mike'a i Lynette Boardmanów, ale to powiedzmy też ma służyć zobrazowaniu podziałów pomiędzy narodami, których nawet miłość nie jest w stanie przezwyciężyć.
Polecam przeczytać "Wypalanie traw", przede wszystkim po to, by zapoznać się nieco z tym, jak się żyje w RPA, w tym afrykańskim raju na Ziemi.
2 komentarze:
Zgadzam się z opisem książki i polecam artykuł w DF, który obrazuje dzisiejszą sytuacje w RPA. Autor artykułu potwierdza to co Piotr napisał:
http://wyborcza.pl/duzyformat/1,133686,14508235,Zabij_Bura__zabij_farmera.html
Właśnie jestem po lekturze ksiażki i przypadkiem, szukając informacji na temat Terre'Blanche'a, trafiłam na bloga. Zgadzam się, że W. Jagielski to nie Kapuściński, który jest wzorem niedoścignionym, lecz cieszy mnie, że podjął się opisania sytuacji w tym konkretnym kraju. Sporadycznie natrafiałam na artykuły w gazetach dotyczące RPA, ale nie przypominam sobie żadnego, który próbowałby przedstawić, dla kontrastu, argumenty białej mniejszości. Przerażająca i fascynająca jest przywołana przez Jagielskiego wiara Burów w konieczność segregacji, podwaliny tejże znalezione w religii. Do jakich wypaczeń dochodzi, gdy człowiek szuka sobie miejsca na świecie dzieląc ludzkość na dwa zbiory "swoich" i "obcych".
Prześlij komentarz