wtorek, 17 września 2013

David Henry Lewis - "Córy wiatru" (ocena 8/10)

David Henry Lewis - człowiek legenda w środowisku wilków morskich, żył w latach 1917-2002 i było to życie zasługujące na ciekawą filmową biografię. Żeglarz-amator, podróżnik, lekarz, "the sailor who set out to see it all" (jak napisał o nim tutaj jeden z australijskich portali, po jego śmierci). W artykule tym czytamy, że Lewis był człowiekiem, który przeżył więcej przygód, niż ktokolwiek, ale będzie znany przede wszystkim ze swoich autorskich badań nad tradycyjnymi metodami nawigacji Polinezyjczyków. Czy ja wiem, ja go od tej pory będę raczej kojarzył jako gościa, który miał śmiałość powiedzieć dotychczasowemu życiu "fuck off" i zacząć realizować własne marzenia. No i nie bać się wciągnąć w ich realizację rodzinę. Wspaniała przygoda. Na forach internetowych David Lewis wymieniany jest wśród "top 10 inspirational sailors". Porządna nobilitacja, bo co innego branżowe uznanie, a co innego podziw zwykłych ludzi. 

Sam Lewis o filozofii swoich przygód mówi w ten sposób (nie podejmuję się przetłumaczenia, musi wystarczyć oryginał): I think adventure is important to a human being because I think we're all born with an outgoing curiosity, curiosity for what lays on the other side of those ranges. Water can clearly be a barrier to contact between different places, but can be also a highway. The ocean, to me, I think, has been a pathway to many adventures, many projects, much learning. I think, in any enterprise, the dream, the vision, comes first. And then you have to work out how you're going to make it happen. I've never been interested in things that you just watch. I want to participate. Nie da się ukryć, że filozofia tego gościa do mnie mocno przemawia, im jestem starszy, tym mam większe poczucie upływającego czasu i chęci odnalezienia swojej własnej przygody. Tutaj jest źródło tej wypowiedzi.

"Córy wiatru" to świetna, klimatyczna opowieść o rodzinnej wyprawie katamaranem dookoła świata. I zupełnie nie przeszkadza temu fakt, że Lewis nie za bardzo potrafi pisać. To znaczy prawidłowo konstruuje zdania i przekazuje morze fantastycznych informacji, ale czyni to z topornością drwala, autor zresztą sam pisze o sobie, że nie potrafi oddawać odczuć, doznań, skupia się na kronikarskiej, niemalże beznamiętnej relacji, sporadycznie wspominając o emocjach towarzyszących podróży. Być może wynika to z tego, że książka była pisana przy ścisłej współpracy z żoną i oboje stwierdzili, że pewnych rzeczy lepiej pozostawić w tajemnicy życia prywatnego. Mnie tam rybka, można skupić się na samej podróży od strony technicznej i topograficznej.

Gwoli ścisłości "Córy wiatru" opowiadają o pierwszej części tej podróży, tj. z Plymouth, przez Newport, Wyspy Zielonego Przylądka, Ziemię Ognistą, wody Patagonii, Juan Hernandez (wyspa Robinsona Cruzoe), Wyspy Wielkanocne, Tahiti, Wyspy Cooka do Nowej Zelandii. Kontynuacją tej podróży ma być książka "Dzieci trzech oceanów", do której wkrótce się zabiorę. Środkiem lokomocji był dwukadłubowy katamaran "Rehu Moana" (tutaj jest filmik z jego wodowania, w tle przewijają się bohaterowie przygody), a jego kapitan dr David Lewis rozpoczął żeglugę od wzięcia udziału w samotnych regatach przez Atlantyk (Plymouth - Newport). Początkowo (od Newport) załogę w podróży stanowiła jego żona Fiona i dwie córeczki. Gdy zaczynali podróż Vicky miała niewiele ponad rok, Susie jeno dwa i pół roku (albo na odwrót). Można zgryźliwie napisać, że dzisiaj Davidowi i Fionie z powodu narażania dzieci na niebezpieczeństwa oceanicznej wędrówki odebrano by prawa rodzicielskie. Wówczas jednak (lata 60-te) byli oni uważani za bohaterów, ich odwaga i determinacja komentowana na całym świecie, a dziewczynki uwielbiane w każdym porcie. Później, po dotarciu do Valparaiso, jeszcze jedna dorosła osoba uzupełniła załogę. Pozwoliło to Lewisowi na poczynienie od tej pory bardzo ciekawych eksperymentów w żegludze bez kompasu po Pacyfiku. W zasadzie jednak książka jest opowieścią o rodzinie, sprawozdaniem z przygody, która z pewnością powoduje, iż wielu ludzi zazdrości Lewisom ich determinacji i odwagi. 

Niejako na marginesie Lewis czyni ciekawe i nieco melancholijne obserwacje, np. trafnie wskazał (w kontekście zagrożonych wyginięciem Indian Alaculufów z Patagonii): "wydawałoby się, że obecne wysiłki, aby ocalić gatunki zwierząt, którym grozi wymarcie, powinny iść w parze z podobną działalnością na rzecz unikalnych społeczeństw ludzkich".

Bardzo satysfakcjonująca, wymagająca lektura, która pozostawiła mnie niezatarte wrażenie, pomimo toporności stylu pisarskiego Lewisa. Już nie mogę się doczekać kontynuacji. 

Brak komentarzy: