wtorek, 3 września 2013

Sierpniowe impresje czytelnicze

No dobra, było sporo o wypalaniu traw, to teraz krótko i na temat o innych zaliczonych ostatnio pozycjach.

1. Rafał Kosik "Mars" (ocena: 2/10)
Koszmar stylu i konceptu. Z Kosikiem miałem do tej pory do czynienia dosyć dużo, byłem pozytywnie do niego nastawiony po "Verticalu", pierwszych dwóch, czy trzech powieściach z cyklu o Felixie, Necie i Nice oraz fenomenalnym opowiadaniu "Ilsa". Niestety każda z powieści zawiera braki, które wskazują na to, że Kosik nie umie pisać dłuższej formy. W "Verticalu" prawie się udało, świetny koncept został spartolony katastrofalnym zakończeniem (pisałem o tym tutaj), w rozdętym do niepojętych rozmiarów "Kameleonie" nie ma nic ciekawego, poza ostatnim rozdziałem, który jest zresztą pierwowzorem powieści, "Gang niewidzialnych ludzi" to w zasadzie zbiór opowiadań w formie rozdziałów, połączonych koncepcyjnie postaciami bohaterów, reszta powieści stanowi mniejsze lub większe powielenie pomysłów z "Gangu niewidzialnych ludzi". Jedynie niedoceniana "Trzecia kuzynka" stanowi najlepszą powieść Kosika.
"Mars" plasuje się na tym samym poziomie, co "Vertical" i "Kamelon", dodatkowo zawierając wszystkie możliwe wady powieściowego debiutu. To, co zalinkowałem powyżej odnośnie "Verticalu:", odnosi się także do "Marsa". Kosik pisze bez konspektu, jak leci, jak mu akurat makówka podpowiada (sam się d tego przyznał w jednym z wywiadów), i to widać. Kosik nie jest Danem Simmonsem, by mu się takie bezkonspektowe pisanie udało. Nudy, nudy, nudy, przeplatane domorosłą filozofią bohaterów poprowadzonych jak w teatrzyku kukiełkowym. Tytułem przykładu scena: środek pustyni marsjańskiej (nie wiadomo gdzie, chociaż należy mniemać, że chodzi o półkulę północną) senator Griffin, który przeżył katastrofę samolotu, który najpierw był przedstawiany jako podstarzały zboczeniec (niech mi ktoś wytłumaczy o co chodziło z macaniem Doris po kolanie), a potem zbawca ludzkości, prowadzi dyskusję światopoglądową na temat religii z ludźmi pustyni, którzy go uratowali (i którzy nie mają pojęcia, co to religia??!!! WTF?, bo na Marsie nie ma ustawowo religii):
"(...)- Religia jest więc złem?
- Jeśli jest prywatną sprawą ludzi, to nie. Problemy zaczynają się, gdy miesza się z polityką i próbuje ingerować w życie publiczne. A już dwie różne religie z reguły oznaczają nienawiść. W jednym społeczeństwie może istnieć tylko jedna religia. Jeśli jest inaczej, zaczyna narastać konflikt. Tak było na Ziemi, gdy zaczęły znikać granice. Nie ma religii - nie ma wojen ideologicznych.(...)" Taki trochę poziom myślenia i naiwności piętnastolatka, który widzi wszędzie proste sposoby na rozwiązanie fundamentalnych problemów ludzkości. Trochę jak z pomysłem apartheidu swego czasu. Idea nie była zła, ale pomysł w praktyce tak głupi, że wszyscy na świecie od początku stukali się w głowę. 
Pomijając już fakt wiekopomnych i prowadzonych na poziomie dysput spod budki z piwem dyskusji o sprawach ważnych, to wytłuszczony wniosek jest tak karygodny i totalnie nietrafiony, że nawet głowa małego dziecka, by to ogarnęła. Nie wiem, co łyka Kosik, ale za pisanie o sprawach, na których się nie zna, nie powinien się zwyczajnie zabierać. Przecież truizmem jest, że to właśnie brak rozwarstwienia społecznego, życie multi-kulti (religijno-narodowościowe) jest źródłem pokoju między narodami. Oczywiście musi to być pełna symbioza, nie może to być coś na kształt apartheidu, ale na kształt Rzeczpospolitej Obojga Narodów z XVI wieku, gdzie wszyscy żyli ze wszystkimi w wielkiej zgodzie i wzajemnym szacunku. 
Fabularnie akcja dzieje się najpierw w roku 2300, około trzysta lat po rozpoczęciu zasiedlania Marsa, gospodarczo i społecznie jest dosyć tradycyjnie, nie ma specjalnych usprawnień technicznych, prawie jak aktualny XXI wiek. Następnie przenosimy się o około 50  lat w przód i tu nagle się okazuje, że w trakcie tych 50 lat wszystko się pozmieniało, ludzie żyją z czipami, gdzieś po drodze zaszła niesamowita rewolucja społeczna i techniczna. Ale gdzie, kiedy, jak to możliwe, że są zmiany traktujące mózg człowieka jak serwer komputera. Trochę to wygląda, jakby ze średniowiecza w 50 lat przeskoczyć od razu do lotów w kosmos. Brak stanu pośredniego, stopniowego rozwoju. To jest jedna kwestia.
Drugą kwestią jest fabuła powieści jako całości. Takowej nie ma. "Mars" jest poszatkowany i nie trzyma się kupy. Intryga zawiązuje się gdzieś tak w połowie książki. Rozwiązanie intrygi, ta cała mega zagadka podziemnej budowli jest durna i obrzydliwa i trąci na kilometr popłuczyną po Daenikenie. Do tego Kosik próbuje ją tandetnie wyjaśnić podłą naturą człowieka. No way,. mister author, braków warsztatowych nie należy usprawiedliwiać tandetnymi frazesami. Bohaterowie się miotają w tę i wewtę, Kosik się miota, bo nie wie o czym pisze, czytelnik się gubi, bo nie wie, o czym czyta. Tragedia.
To jest oczywiście przykład na to, o czym "Mars" tak naprawdę jest. Teoretycznie "Mars" to książka o terraformingu czwartej planety, w rzeczywistości powieść ta to konglomerat zbędnej treści, fatalnie poprowadzonych kukiełkowych bohaterów (np. Kosik zna się na kobietach jak mało kto, Doris dostaje od Allena w prezencie uwaga .... krem przeciw zmarszczkom i z wdzięczności całuje go w policzek; normalnie koń by się uśmiał), nudy i rzucenia się autora na zbyt głęboką wodę. "Mars" już na starcie nie wytrzymuje porównania z traktującą o analogicznych sprawach trylogii marsjańskiej Kima Stanleya Robinsona. Nie ta skala (np. Robinson znał szczegółową topografię planety i do niej dopasował fabułę, Kosik w ogóle nie korzysta z topografii Marsa, bo jej zwyczajnie nie zna; no dobra wspomina o Olympus Mons i o Cydonii, normalnie mistrzostwo świata), nie to gruntowne przemyślenie tematu i umiejętność ogarnięcia tego, o czym się chce pisać. Kosik pracuje bez konspektu, co widać na każdej stronicy "Marsa". Proponuję skupić się na pisaniu opowiadań, są idealne dla takiego stylu pisania. 

Miało być krótko i treściwie, a się rozpisałem zanadto, tak mi Kosik zagotował krew. No teraz już naprawdę krótko. 

2. Arthur Conan Doyle - "Znak czterech" (ocena 5/10)
Drugi chronologicznie Sherlock Holmes. Fabularnie jest lepiej niz w "Studium w szkarłacie", ale nadal jakiś mdły ten Holmes. Intryga trzyma się kupy, nie jest jednak jakos specjalnie porywająca, ot standardowy kryminałek.
Powieść zapamiętam w zasadzie przez to, że Holmes jawnie i bez skrupułów zażywa kokainę, jako środek zastępujący mu w okresach bezczynności detektywistyczną podnietę. Naprawdę mocne, panie Doyle :)


3. Anna Kańtoch - "Czarne" (ocena 5/10)
Wiem, że w tej powieści kryją się pokłady geniuszu, wiem, że jest to naprawdę dobra powieść, ale ja tego niestety nie znalazłem. Na Katedrze Adam Rotter bardzo ładnie przeanalizował tę (wbrew pozorom, które towarzyszyły mi przez całą lekturę) skomplikowaną i trudną w odbiorze powieść (tutaj ta analiza). Kupuję tę wykładnię w ciemno. Sam dostrzegłem w "Czarnym" jedynie, że panienka dojrzewa, ma schizy i fantazje lesbijskie, a że wychowuje się w katolickim kraju, to z poczucia winy traci poczucie rzeczywistości i trafia do dziekanki. To wszystko podlane standardowym sosem niedomówień i przyprawione świetnym stylem pisarskim Ani Kańtoch.
Tak więc ocena musi być wymierna w stosunku do subiektywnych, czytelniczych wrażeń, a te nie były specjalnie ujmujące, choć dużo w tym mojej własnej winy. Kajam się przed samym sobą, i samego siebie muszę przeprosić, bo widocznie z lenistwa umysłowego zaprzepaściłem gro wyjątkowych doznań, które (o ile Rotter ma rację) zwyczajnie mnie ominęły. Nie pozostaje mi nic innego, jak w nieokreślonej przyszłości, przeprosić się z "Czarnym" i ponownie podejść do jej lektury, tym razem jednak w lepszej kondycji psychofizycznej. A Anneke przepraszam, że tylko tyle byłem w stanie wyciągnąć z jej powieści.

4. Orson Scott Card - "Gra Endera"  (ocena 6/10)
Powieść-legenda, jedna z kilku kultowych pozycji w dorobku światowej fantastyki, powieść, która dała początek ogromnej popularności autora oraz całej serii swoich własnych kontynuacji, nie tylko książkowych ... ale literacko jest to tylko przyzwoita pozycja, bez gromkopierdnych zachwytów. Dobrze się czytało, jednak dobrze się czyta wszystko spod pióra Carda, taki juz ma gościu atrakcyjny styl pisania. 
Fabularnie "Gra Endera" nie powala. Akcja jest dynamiczna, dużo się dzieje, końcowy twist spoko, niemniej koncepcja gwiezdnych wojen z udziałem młodocianego geniusza strategii trąci bajką dla dzieci. Do tego dochodzi karygodne z punktu widzenia humanitarnego wykorzystywanie militarne bachorów, zabieranie im dzieciństwa i traktowanie jak produktu wojskowych fabryk broni. Dlatego cały hajp wokół tej powieści jest zdeka przesadzony, dobrze się czyta, ale niewiele ponadto. 
Teraz się wezmę za bary z całym cyklem, lecz nie spodziewam się za wiele, skoro już mająca porywać "Gra Endera" nie porywa.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Życie multi-kulti gwarantem pokoju? Gdzie? W Syrii, w Jugosławii, w Rwandzie? Zapraszam do murzyńskiego getta w Detroit. Zamiast Billa Cosbyego spotkasz tam zgraje Tysonów ze scyzorykami. Ewentualnie bliżej są jakieś arabskie dzielnice Paryża, gdzie nie zagląda nawet policja.

Każda dostatecznie wyodrębniona grupa będzie chciała się sama rządzić i moim zdaniem ma do tego święte prawo. Źle gdy granice nie są jasno oddzielone i nie chodzi mi wcale o drut kolczasty. Ja np. nie będę gorszył muzułmanów gołymi kolanami, a oni nie będą mi strofować córki, że włosy odsłoniła. Możemy sobie wyznaczyć jakis neutralny grunt. Ale mieszać wszystko w jakieś multi-kulti? Wyjdzie niestrawna papka. Z resztą multi-kulti to eufemizm na niszczenie kultury europejskiej za pomocą pozaeuropejskiej emigracji. Czyni tak ponadnarodowa władza w imię dziel i rządź. Do promocji multi-kulti w Europie przyznają się liczni Żydzi, i to w dodatku ci co w kwestii swojej czystości rasowej, walki o ziemię w Izraelu-Palestynie mają totalnego szmyrgla. Multi-kulti na przykład nie organizuje się w Japonii, bo tam nie ma antyjapońskiego lobby skłądającego się z kretów udających Japończyków.

Rzeczypospolita to był półanarchiczny, zjadany przez oligarchię żywy trup a nie żaden przykład harmonii. Chłopi byli podludźmi, mieszczanie trochę też, Żydzi mieli totalną autonomię i nie utożsamiali się z państwem. Z Kozaków próbowano zrobić chłopów pańszczyźnianych, więc się buntowali. Litwini polonizowali się i za to nas teraz nie lubią. Szlachta miała wszystko w D - a to nie jest tolerancja. To jest tumiwisizm.

Wszelkie państwa budowane na idei multi-kulti sypią się po wiekach jak domki z kart. Rzym, Austria, Turcja. Tysiące lat trwają Chiny, bo choć są wewnętrznie zróżnicowane, to nie aż tak jak wcześniej wymienione.

W PRL można było np. nakręcić "Zmienników", "Alternatywy 4". My czujemy "Pana Tadeusza". A co zaoferujesz w multikulturalnej Polsce? McDonalda?

Anonimowy pisze...

c.d.

tzn. do czego można się odwołać w "narodzie" złożonym ze 100 ras, 100 religii? Do Cesarza? Jaki wspólny mianownik?

A jakie tabu w przestrzeni publicznej? Ludzie poważnie traktujący swoje religie mogą przecież mieć tendencje do nietolerancji. Pozwolić im na nietolerancję czy ich nietolerować?

Ja np. nie jestem świętojebliowy ale nie toleruję toples. A inna kultura może uznać za obowiązkowy. I jak tu postępować np. we wspólnym metrze, autobusie?

Mówimy tu o diametralnie innych kulturach a nie różnicach typu jeden to dres a drugi metal, jeden fan SF, a drugi teatru.

Narody i religie powinny tworzyć patchwork, ewentualnie delikatnie się przenikać. Multi-kulti to gwałt na harmonii, poroniona ideologia. W Afryce byli kolonizatorzy potworzyli "państwa" idące w poprzek podziałów plemiennych. Po co? By tymi "państwami" zakulisowo rządzić. To jest NIESZCZĘŚCIE Afryki.

A co do Afryki...Pisałeś o głupocie aparthaidu. Może i głupota, ale teraz w RPA mamy oficjalne prześladowanie białych, np. w zatrudnieniu, przetargach. Gospodarka zaczyna popadać w ruinę, połowa samolotów uziemiona, flota straciła zdolność wychodzenia w morze, 4000 białych farmerów zamordowali czarni. Są to mordy całych rodzin, znam przypadek ugotowania dziesięciolatka żywcem. Nie lepiej było podzielić się na osobne terytoria?

Mamerkus pisze...

Tam gdzie jest nienawiść możliwe jest tez pokojowe współistnienie, tam gdzie jest zróżnicowanie religijne, tam i jest możliwa pokojowa koegzystencja (czyli my Ciebie tolerujemy takim jakim jesteś, a Ty nas). Wszystko zależy od ludzi. W podanym przeze mnie przykładzie Rzeczypospolitej Obojga Narodów (który tak pięknie przekręciłaś/eś) przykładzie, co ma fakt koegzystencji różnych religii do tego, że Rzeczpospolita Obojga Narodów jako twór polityczny przetrwał kilka wieków, a taki twór jak np. Jugosławia już tylko kilkadziesiąt lat? Wszystko zależy od ludzi, od tego, jak podchodzą do życia swojego i swojego społeczeństwa. W tym kontekście (a o taki mi tylko chodziło w swoim komentarzu do książki Kosika) teza Kosika do durność nad durnościami. A zwrot multi-kulti to w moim wykonaniu był tylko potoczny, acz chwytliwy skrót od pojęcia "wielokulturowość". Gdybyś w swoim zacietrzewieniu na to pojęcie drogi kolego/koleżanko, nie zapomniał się i nie oderwał od tekstu, który komentujesz, to byś zrozumiał w pełni moją intencję. Nie chodziło mi więc o pojęcie multi-kulti tak słodko niewinnie używane przez współczesnych zachodnich propagatorów źle pojętej tolerancji w jedną stronę (my obrażamy Twojego Boga, ale ty nie obrażaj naszego proroka).
Rzeczpospolita Obojga Narodów to może faktycznie nie był najlepszy przykład. Najlepszym będzie Jerozolima przed wojnami krzyżowców, gdzie trzy religie współżyły pokojowo i we wzajemnej tolerancji pod światłym przewodem tej najbardziej agresywnej dzisiaj, czego wyrazem jest dzisiaj właśnie to, że każda z tych trzech religii rości sobie do Jerozolimy wyłączne prawo.

Jeżeli, drogi interlokutorze, nie zdajesz sobie z tego sprawy, to albo reprezentujesz klasyczne myślenie liniowe albo zwyczajnie jesteś złośliwy. W swojej długiej wypowiedzi mieszasz wszystko ze wszystkim, od teorii spiskowej poczynając ("do promocji multi-kulti w Europie przyznają się liczni Żydzi" - wtf?), a skończywszy na teorii wszystkiego.

Co do apartheidu to przeczytaj sobie mój wpis pod tytułem "Kwestia Burów" z tego samego miesiąca, bo odnoszę wrażenie, że próbujesz mnie przekonać do czegoś, do czego już jestem przekonany.

PS Anonimowość w sieci anonimowością, ale piszesz o poważnych rzeczach, powaga osoby zaś wymaga, żeby się chociaż przedstawić.

Pzdr
Piotr