poniedziałek, 24 marca 2014

Andre Norton - Świat czarownic (zakończenie podcyklu Estcarp; tomy 4-8)

No dobra, w poprzednim poście przeanalizowałem na swoim przykładzie perypetie czytelnika idącego do biblioteki z zamiarem wypożyczenia konkretnych pozycji, w tym przypadku książek z serii Andre Norton. Te dywagacje ani nie były specjalnie interesujące, ani nie miało to większego znaczenia. Teraz jednak już szybciutko przechodzę do recenzji pięciu powieści kończących podcykl Estcarp w ramach uniwersum "Świata czarownic". Na ten podcykl składają się następujące pozycje:
* "Świat czarownic" (ocena 4/10)
* "Świat czarownic w pułapce" (ocena 6/10)
* "Troje przeciw Światu czarownic" (ocena 3/10)
* "Czarodziej ze Świata czarownic"
* "Czarodziejka ze Świata czarownic"
* "Czarodziejskie miecze"
* "Strzeż się sokoła"
* "Brama kota"
Pierwsze trzy tomy oceniłem i krótko zrecenzowałem w poście z 6 marca. 


"Czarodziej ze Świata czarownic" (ocena 6/10)
Kanwą "Świata czarownic" i "Świata czarownic w pułapce" były losy Simona Tregartha i Jaelithe w walce z imperium Kolderu. "Troje ..." to dzieje ich dzieci w drodze do odkrycia Escore, opowiedziane w narracji pierwszoosobowej Kyllana Tregartha i on jest głównym bohaterem. "Czarodziej ze Świata czarownic" to z kolei historia Kemoca Tregartha i jego walki o duszę siostry Kaththei, opowiedziana z jego punktu widzenia. Bohaterowie są już za pan brat z siłami Światła w Escore, niemniej zło czyha i dosłownie uwodzi Kaththeę. Dziewczę głupieje, ignoruje swojego ukochanego brata Kemoca, Kyllana tudzież i znika w mrokach wschodnich czarów. Przejęty Kemoc rusza na jej ratunek, po drodze spotykając swoją miłość, odkrywając własne czarowskie umiejętności i wiele innych dziwów nadziemnego i podziemnego świata Escore. 
Generalnie "Czarodziej..." jest rzeczą o klasę lepszą od "Trojga ...". Historia ma swoje zakończenie, które choć jest napisane pobieżnie i na szybcika, to rozwiązuje niemal wszystkie wątki. Quest jest interesujący, wydarzenia intrygujące, dużo się dzieje, no generalnie ciekawa historia, to są elementy, dzięki którym ocena "Czarodzieja..." skacze do góry. Bohaterowie nie są zbyt głęboko przedstawieni przez autorkę, no ale to już dobrodziejstwo inwentarza tego uniwersum. 

"Czarodziejka ze Świata czarownic" (ocena 5/10)
Bezpośrednia kontynuacja wątku Kaththei z "Czarodzieja...", tym razem w jej narracji pierwszoosobowej. Dziewczyna wyzuta z magii na skutek wydarzeń wcześniej opisanych nie może sie odnaleźć, więc wpada na pomysł, by udać się do czarownic z Estcarpu, może jej pomogą. Generalnie po drodze zdarza się wypadek, który powoduje, że zamiast na zachód przez góry do Estcarpu, Kaththea trafia przez cały Escore na wschód aż do morza, także do innego świata i z powrotem do Escore. Po drodze odnajduje swoje umiejętności, zaginionych rodziców i kogoś jeszcze. 
Motyw bramy, odnalezienia tego "kogoś jeszcze", rodziców, trochę elementów futurystycznego s-f, to wszystko zdecydowanie na plus. Słabuje tym razem niezbyt interesujący quest, za dużo tutaj pierdu-magii i manipulowania psychiką słabszych istot, no i ten na siłę dodany wątek miłosny. Sama Kaththea też nie budzi specjalnej sympatii, coś pani Norton nie wyszła zmiana na pierwszoosobową narrację kobiecą. 

"Czarodziejskie miecze" (ocena 4/10) 
Wątki rodzeństwa Tregarthów zostały wyczerpane, zatem pojawiają się nowi bohaterowie w dwóch odrębnych historiach, połączonych funkcjonalnie tytułowymi mieczami. Pierwszy wątek dotyczy młodzieńca Yonana, który poprzez czarodziejski miecz odnajduje swoje przeznaczenie i kumpla Uruka, drugi dotyczy jego koleżanki Crythy, która także odnajduje swoje przeznaczenie, ale przy okazji czarodziejski miecz. Te historyjki nie byłyby takie złe, gdyby nie wszechobecny geas, który w Świecie czarownic stanowi klątwę, obowiązek nałożony przez odgórne, bliżej nie określone moce na jednostkę/jednostki, a który sprawia, że staja się one w zasadzie bezwolnymi wykonawcami tegoż geas. Nie mogą robić nic, co nie byłoby związane z mniej lub bardziej bezpośrednią realizacją geas. I tak to nie Yonan znajduje miecz, tylko miecz jego i od tej pory Yonan staje się narzędziem (dosłownie!) mocy do realizacji zaprzeszłych, a nie rozwiązanych spraw. Podobnie jest z wątkiem Crythy, tylko tutaj to są jakieś mentalne reminiscencje, gdzie na jej osobowość nakłada się jej inkarnacja z przeszłości. Generalnie pomieszanie z poplątaniem, prowadzące do wniosku, że co to za bohaterowie, którzy są bezwolnymi kukłami w rękach tajemniczych sił wyższych. Megadziwne rozwiązanie, które sprawia, że od bohaterów nic nie zależy, że cokolwiek się wydarzy, cokolwiek bohaterowie zrobią, to nie będzie ich wola, ich działanie, tylko jakiejś tajemniczej siły, której natury autorka w ogóle nie raczy wyjaśnić w wątku Yonana, w przypadku Crythy z kolei wyjaśnia, ale ta siła wyższa zwana Ninutrą rozczarowuje. Tak więc całościowo jest słabo.
Motyw geas pojawił się już w "Trojgu...", gdzie poddany mu został Kyllan Tregarth przez bliżej nieokreśloną siłę wyższą (sic!), gdzieś tak w 2/3 powieści. Od tego momentu jakość "Trojga..." spikowała ostro w dół skali ocen. Generalnie ten cały geas wydaje się być wygodnym dla Andre Norton środkiem do ukrycia zwyczajnych zagrań typu deus ex machina.

"Strzeż się sokoła" (ocena 3/10)
Przez 2/3 powieść stanowi wyśmienity quest, by potem zamienić się w magiczno-geasowską plątaninę dziwnych motywów, wydarzeń i generalnie czynników wywołujących tylko irytacją głupotą autorki w nieumiejętności kończenia wątków. 
Fabuła jest taka, że jest sobie zwykła dziewczyna Tritha, ostatnia z karsteńskiego rodu Sokoła, która potrzebuje wrócić z Estcarpu do swojej rodowej siedziby, zniszczonej dwie dekady wcześniej podczas hekatomby Starej Rasy. Do spółki dobiera sobie Sokolnika i tak ruszają przez góry na granicy Karstenu i Estcarpu, po drodze zgarniając jeszcze będącego w tarapatach, utalentowanego magicznie dzieciaka Alona, którego pochodzenie jest nieznane (piękna sprawa, myślę sobie, to będzie najlepsza powieść serii). I tak sobie wędrują, po drodze odkrywając stopniowo przyczyny swojej wędrówki. Z każda kolejną stroną mój optymizm ulegał destrukcji. Bo się ostatecznie okazuje, że cała trójka została ZBIOROWO obłożona ... geas! I to geas sprawia, że Sokolnik trwa przy Trithi, chociaż z natury swojego rodu nie cierpi kobiet, że spotykają tajemniczego Alona, że Tritha w zrujnowanej siedzibie swojego rodu szuka pewnej magicznej szkatułki, że brną dalej w otwartą gardziel oczywistego niebezpieczeństwa, że tajemnicze moce, które się nimi posługują czynią ich bezwolnymi kukłami, a na końcu nawet ofiarami odgórnych gierek. Takie mięso armatnie, jak na wojnie piechota wysyłana naprzeciwko czołgom przez wyższą siłę, czyli dowództwo. Wspaniale, kolejna świetnie zapowiadająca się historia fantasy, która w swych założeniach opiera się na tak karygodnych motywach. Bohater to bohater, musi podążać z punktu A do punktu B, ale DOBROWOLNIE, aby czytelnik mógł się z takim delikwentem chociaż trochę zidentyfikować, pokibicować mu w jego queście. Ten cały motyw geas powoduje, że cała historia rozpisana na 224 strony nie miała żadnego sensu, skoro absolutnie nic od bohaterów nie zależało. Do tego dochodzi klasycznie już spartolone zakończenie, niewyjaśniony wątek tego Alona, pokręcone wyjaśnienie, kto i dlaczego nałożył to geas (wychodzi na to, że znowu Ninutra), tradycyjny wątek miłosny na siłę, no i pojawienie się z czapy Yonana, Crythy i Uruka, którzy dużo gadają o szykowaniu się na wielką bitwę z adeptem Ciemności, by potem stać i przyglądać się jak ten zostaje w mgnieniu oka zabity rzuconym nożem. Śmiech na sali. 
Spore rozczarowanie, wysoka ocena 3/10 tylko za początkowy klimat fajnego questu.

"Brama kota" (ocena 2/10)
Ostatni tom podcyklu o Estcarpie. Motyw jest taki, że w konflikt z siłami Ciemności zaplątuje się Kelsie Mcblair, przybyłe przez tytułową bramę kota niewinne dziewczę z naszej rzeczywistości. Zaraz po przybyciu Kelsie zostaje zaopatrzona przez umierającą czarownicę w swój klejnot mocy, a tym samym oczywiście nakłada na dziewczynę geas, by odnaleźć starożytne źródło mocy klejnotu. Potem na chwilę Kelsie trafia do siedziby Światłości, a potem wyrusza w najbardziej poroniony quest w dziejach literatury.
Ocena 2/10 tylko dlatego, że przez pierwsze kilkadziesiąt stron Kelsie nie jest w ogóle zainteresowana przebywaniem w tym świecie, tymi magicznymi pierdu-pierdu, chce wrócić do naszego świata i generalnie całkiem ciekawie to zostało przedstawione, w szczególności w konfrontacji z Simonem Tregarthem, który pojawia się tutaj epizodycznie. Niestety potem Kelsie zostaje opanowana przez geas i zaczyna wędrówkę na wschód razem z czarownicą z Estcarpu do pierwotnego źródła mocy klejnotów. Jest więc to zasadniczy wątek fabularny "Bramy kota", który okazał się dla mnie totalnym nieporozumieniem, miszmaszem nieczytelności, chaosu fabularnego i zupełnej zbędności dla świata przedstawionego. Kulminacyjna batalia była co prawda tym razem odpowiednio długa, rozpisana na kilkanaście stron, ale zupełnie niezrozumiała, jeśli idzie o to kto, z kim i dlaczego walczy. Innymi słowy wyszedł Andre Norton klasyczny gniot. 

Podsumowując Andre Norton to nie jest Ursula Le Guin. Jest wyśmienita, jeśli idzie o klimat questu, przygody polegającej na wędrówce w nieznane, odkrywaniu nowych krain, miejsc, podążaniu przez bohaterów z punktu A (jakiś etap ich życia) do punktu B (miejsce, wydarzenie, w ramach których urzeczywistnia się przeznaczenie bohaterów). Jest słaba w zakresie wolucjonarności i spójności charakterologicznej bohaterów występujących w więcej niż jednym tomie, w czym z kolei przoduje Le Guin. Szczególnie to razi na przykładzie Kaththei Tregarth, która w "Trojgu..." jest najrozsądniejszą z rodzeństwa, by nagle w "Czarodzieju..." popaść w zależność od Dinzila i zachowywać się jak rozkapryszona nastolatka, mająca za nic tak podkreślaną wcześniej więź łączącą ja z bratem Kemocem. Jest to jeden z bardziej rażących zgrzytów pod tym względem. Norton słabuje także na polu akcji i, o dziwo, nie potrafi za bardzo przedstawiać dynamicznych wydarzeń, często jest tak, że bohaterowie przez 200 stron docierają do określonego punktu, napięcie się kulminuje, musi być ono rozładowane jakąś epicką batalią, a tu nagle na 2-3 stronach Norton szybciutko i bez kozery opisuje jakąś małą bójkę jak w przydrożnym barze i znienacka kończy całą książkę, dodając jeszcze totalnie z czapy wątek miłosny (Kaththea i Hilarion). Tytułem przykładu "Strzeż się sokoła" do 170 strony było wyśmienitym questem, by potem zamienić się w jakąś magiczno-niezrozumiałą popierdółkę z nieczytelną intrygą i mrowiem zbędnych postaci, które tylko stoją i przyglądają się jak demoniczny stwór zostaje pokonany zwykłym rzutem nożem. Ewidentna słabość autorki pod tym względem.
Nie zmienia to faktu, że lubię uniwersum Świata czarownic, ma ono posmak wspomnienia, poniekąd moja wyobraźnia kształtowała się na tej serii, ten klimat klasycznej fantasy dla młodzieży, to ma swoją oczywistą wartość. Ja, stary pryk po trzydziestce, mam zwyczajnie sentyment do tego świata, konstrukcja świata przedstawionego jest świetna, chociaż w wielu miejscach niedopracowana, czy też fragmentaryczna, pobieżna. Będę dalej kontynuował czytanie, być może w podcyklu o High Hallack Andre Norton mnie czymś zaskoczy pozytywnie w zakresie wyżej opisanych wad? Liczę na to. 

Na osobna uwagę zasługują niesamowicie klimatyczne ilustracje okładkowe Steve'a Crispa do niemal wszystkich powieści cyklu. Gościu w niemałym stopniu jak sama autorka przyczynił się do stworzenia unikalnego klimatu Świata czarownic. Facet dosyć długo współpracował z wydawnictwem Amber, nie tylko przy książkach Andre Norton, stworzył wiele niezapomnianych ilustracji do polskich wydań książek zagranicznych autorów. Tutaj przypomnę dodatkowo kilka z nich (kultowy motyw mgły):


Brak komentarzy: