czwartek, 6 marca 2014

Skrót za siatkę, czyli zwięźle i na temat cz.1


Egzamin coraz bliżej, książki ostatnio czytane jedynie dla lepszego snu, nie mam tym bardziej czasu na pisanie rozbudowanych elaboratów recenzenckich, zatem będę się tym razem streszczał, albo przynajmniej starał się to robić.

1. Douglas Preston & Lincoln Child "Krąg ciemności" (ocena 7/10)
Od diogenesowskiej trylogii już nie czekam z taką niecierpliwością na to, co aktualnie wymyśli duet, który tak zachwycił mnie wcześniej "Reliktem", czy też "Granicą lodu". Z biegiem lat panowie popadli w rutynę i taśmowość. Nie ma już tej iskry, tej wyjątkowości wynikającej z udanej kombinacji intrygującej fabuły, akcji i kwestii naukowych. 
"Krąg ciemności" to lepsza robota niż "Księga umarłych". Na plus zdecydowanie zmiana lokalizacji z Nowego Jorku na rejs liniowcem po Oceanie Atlantyckim. Klimat kojarzył mi się cały czas z takim mashupem kilku fajnych filmów jak "Indiana Jones i świątynia zagłady", "Śmiertelny rejs", "Event horizon", "Hellraiser", czy powieścią "Kobierzec" Clive'a Barkera. Oczywiście wszystkiego po trochu, bez oczywistych nawiązań do tych dzieł ze strony samych autorów, to tylko moje skojarzenia, chociaż niewątpliwie najwięcej autorzy wzięli z mitu o puszce Pandory. 
Pendergast już się trochę przejadł, ale za to zawiązanie intrygi i sama akcja przypomniało nieco lepsze czasy "Nadciągającej burzy", czy "Zabójczej fali". do tego agent ma w tej powieści nieliche kłopoty, a nawet na kilkadziesiąt stron dosłownie przechodzi na ciemna stronę mocy i są to jedne z najlepszych momentów całego cyklu o Pendergaście. To w jaki sposób sie zachowuje w tym fragmencie to naprawdę świetny pomysł ze strony duetu. Również swoje pięć minut otrzymuje Constance, a za sam epilog autorzy otrzymują ocenę wyżej, bo to porządny twist jest, prawie tak dobry jak ten z "Granicy lodu".
Tak więc "Krąg ciemności" to porządny thriller grozy z elementami mistycyzmu, akcja rwie do przodu non stop i zasadniczo trzyma się kupy, nie mam też większych zastrzeżeń do motywacji poszczególnych bohaterów drugoplanowych, kilka słabości by się znalazło, ale nie chce mi się ich wymieniać.

2. Magnus Mills "Poskramianie bydła " (ocena 6/10)
Kilka razy musiałem spojrzeć na datę angielskiego i polskiego wydania książki, bo aż nie mogłem uwierzyć, że pierwowzorem Raba i Ritcha nie są polscy operatorzy maszyn prostych typu łopata z młotkiem, czy zlewozmywak. Ale nie, powiastka powstała jeszcze przed wstąpieniem Polski do struktur Unii Europejskiej, a więc przed masową emigracją na zmywaki do brytyjskich Mcdonaldów (nie obrażając oczywiście wartościowych osób, które sytuacja zmusiła do takiej pracy). O dyletanctwie robotników budowlanych w naszym kraju krążą miejskie legendy, tym większą słodko-gorzką frajdę miałem czytając powieść Millsa, bo to tak jakbym czytał o polskim Mietku i Włodku, którym się z góry należy za sam fakt bycia na budowie. Gorzkie jest to, że np. mój ojciec prowadzący małe przedsiębiorstwo budowlane musi się ciągle użerać z takimi roszczeniowymi patafianami. Rab i Ritch z "Poskramiania bydła" to dwa dyletanckie obiboki, cielaki wymagające nieustannego poskramiania ze strony przełożonych, nie nadające się do niczego innego niż tylko bezmyslnego i monotonnego wbijania słupków pod płoty i nawijania drutu. Kiedy pojawia się koncepcja płotów pod prądem to patrzą na to z przerażeniem jakby nagle nastapiła rewolucyjna zmiana w stawianiu płotów. Tak ograniczone umysły mają bohaterowie Millsa, że nie potrafia ogarnąć koncepcji płota podłączonego do transformatora, ale po pieniądze pierwszi wyciągaja ręce i tylko zaliczki by brali. Na takie bydło to nic lepszego, jak płoty ogrodzenia pod napięciem.
Przyjemna i rozluźniająca lektura do poduchy, ze słodko-gorzką refleksją nad kondycją klasy robotniczej.

3. Neil Gaiman - "Nigdziebądź" (ocena 5/10)
To że Gaiman jest przereklamowany, to wiedziałem już po "Amerykańskich bogach", tyle było zachwytów nad tą powieścia, a takie to było mdłe, rozwleczone i zwyczajnie nudne. Potem przeczytałem jeszcze opowiadania z tomu "Dym i lustra", "Koralinę" i "Księgę cmentarną" i miałem poczucie, że no spoko przyjemna i niezobowiązująca lekturka, ale skąd te wszechobecne zachwyty, Gaiman to pisarz jakich wielu, który w dodatku pisze na jedno kopyto. "Nigdziebądź" wpisuje się w ten schemat. Historia oklepana ja sto pięćdziesiąt, od zera do bohatera, do tego ten cały Lodyn Pod jest miejscem wybitnie nieciekawym, brudnym i obleśnym, z mieszkańcami i lokacjami wyjętymi wprost z koszmaru scenografa. Oczywiście, jak to u Gaimana, czyta się lekko i szybko. Dopiero w końcówce poziom powieści skacze mocno do góry, kiedy to Gaiman wprowadza rozkminę co do realności tego, co spotkało głównego bohatera. Za to ocena w górę oczywiście, niemniej za mało tego do zachwytu. 
Jakiś czas temu czytałem inspirowaną "Nigdziebądź" wyśmienitą powieść dla młodzieży Chiny Mieville'a pt. "LonNiedyn". Inspiracja polegała na zapożyczeniu koncepcji równoległego Londynu, ale juz wykonanie Mieville'a, począwszy od konstrukcji świata przedstawionego i jego szczegółowego rozbudowania poprzez intrygę, zwroty akcji, spójność koncepcyjną tego świata, a skończywszy na samych bohaterach (trawestacja idei Wybrańca, genialne wręcz!, czy też przerażający główny badass, w porównaniu z groteskowym Inglintonem), to było mistrzostwo świata. Gdybym wcześniej nie czytał "LonNiedynu", to może by mnie jakoś ta wizja Gaimana bardziej przejęła, a tak Gaiman przy Mievillu wypada słabiutko, jak chihuahua przy buldogu.

4. Robert Silverberg "Program <<Wahadło>>" (ocena 4/10)
Jak to u Silverberga pomysł na fabułę naprawdę zacny, jego koncepcyjne rozwinięcie też niczego sobie, ale już sama fabuła mizerniutka. Tego typu powieść powinna kończyć się naprawdę porządnym kopem w tyłek, autor ma tutaj niesamowite pole do popisu wyobraźni. U Silverberga wyobraźnia kończy się niestety na pomyśle wyjściowym. Nie po raz pierwszy zresztą, podobnie było też w "Czasie przemian", czy osławionym i fatalnym cyklu o planecie Majipoor. wystarczy powiedziec, że projekt Wahadło to koncepcja wahadłowego przemieszczenia sie dwóch braci bliźniaków na przeciwległych szalach wahadła w przeszłość i przyszłość, przy czym podróż w czasie odbywa się wedle tych ruchów narastająco według następujących cykli minutowych (odpowiednio wstecz i w przód): 5 minut, 500 minut (5x10 do potęgi 2), 83 godziny (5x10 do potęgi 3 = 3,5 dnia), 833 godziny (5x10 do potęgi 4 = 34,7 dnia), 347 dnia (5x10 do potęgi 5), 3472 dni (5x10 do potęgi 6 = 9,5 lat), 34722 dni (5x10 do potęgi 7 = 95 lat), 951 lat (5x10 do potęgi 8), 9512 lat (5x10 do potęgi 9), 95129 lat (5x10 do potęgi 10), 951293 lat (5x10 do potęgi 11), 9 mln 512 tyś 937 lat (5x10 do potęgi 12) oraz 95 mln 129 tyś 375 lat (5x10 do potęgi 13). W ten sposób chłopaki przenoszą sie w czasie do epoki dinozaurów i w odległą przyszłość. Cała zabawa więc sprowadza się do tych matematycznych obliczeń, przesuwania przecinka w prawo, bo fabuła nie zachwyca, jest oklepana i zdecydowanie mało zajmująca. Po raz kolejny w przypadku twórczości Silverberga muszę stwierdzić, że zwyczajnie szkoda zmarnowanego potencjału.

5. Łukasz Orbitowski "Święty Wrocław" (ocena 2/10)
O Matko, jaka kiła i mogiła. Orbitowski-fiction po raz kolejny zaatakowało swoją pretensjonalnością i brakiem treści. Ni to horror, ni to opowiastka filozoficzna, bohaterowie miotają się po wrocławskim planie jak w większości polskich filmów o treści głębokiej jak przydrożny staw. Lubię Łukasza jako człowieka, ale jego literatura mnie nie przekonuje i jest to wybitnie delikatne określenie. Sam pomysł wyjściowy, pierwszy rozdział powieści wielce intrygujące i zachęcające do dalszej lektury. Ale co się potem dzieje? Wszystkie uwagi jakie swego czasu poczyniłem pod adresem "Tracę ciepło" sa nadal akualne. Dlatego nie wysilając się zbytnio robię kopiuj-wklej własnej twórczości intelektualnej i już więcej się nie chcę o "Świętym Wrocławiu" wypowiadać:
aleosochodźi? Po zakończeniu lektury zadałem sobie to krótkie ale jakże istotne pytanie. Co autor miał na myśli, co chciał przekazać. Uwielbiam wszelkiego typu historie niesamowite, opowieści rozgrywające się na pograniczu rzeczywistości i snu, ledwo uchwytne, dostępne wyłącznie dla wybranych, szczególnych wrażliwców. 
Z uwagi na totalny mętlik postanowiłem poszukać pomocy u recenzentów książki w internecie. Pomimo mnogości recenzji w żadnej nie znalazłem wyjaśnienia, o co chodziło autorowi w jego dziele, co najwyżej następowała konstatacja, że po prostu jest to "Orbitowski fiction". W takim razie ja dziękuję za takie fiction. 
Mnóstwo słownictwa podwórkowego, emocji jak w "Warsaw shore", chaos w opowiadanej historii. Poza tym groza. Gdzie tu groza? Zarówno Michał, jak i Tomasz są zupełnie linearni nie zmienia ich nic, nawet najbardziej szokujące wydarzenia. Taką historię to i ja mógłbym napisać. Czy mógłbym wtedy liczyć na łaskawość recenzentów i dostać kalkę "Mamerkus-fiction" zamiast zostać zjechanym za chaos i brak sensu? 
Jedynym powodem dla którego "Święty Wrocław" dostało ode mnie wyższą ocenę niż 1 jest pomysł wyjściowy i intrygujący pierwszy rozdział. Niemniej liczyłem na zdecydowanie więcej.

6. Andre Norton - "Świat Czarownic" (ocena 4/10)
Pierwszy tom obszernego i podobno kultowego cyklu. Ja tam nie wiem nic o kultowości, ale wspomnienia są, w końcu w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych z fantastyki można było tylko dostać Andre Norton i Dicka. Dicka nie rozumiałem, ale fantasy od Norton było w sam raz dla niewyrobionego 12-letniego czytelnika.
Pierwszy wniosek jest taki, że to faktycznie nie jest literatura najwyższych lotów. Lektura w sam raz dla młodego adepta fantastyki. Norton niby pisze dla dorosłego czytelnika (próba gwałtu, dużo śmierci, pijaństwa i innych dorosłych grzechów), ale całość ma wydźwięk mocno infantylny i wskazujący, że "Świat czarownic" to książka dla ograniczonego horyzontalnie czytelnika. Pomijając już standardowo wytykane błędy, czyli papierowi bohaterowie, słabe, wręcz pretekstowe zarysowanie świata przedstawionego, chaos fabularny, wątek miłosny z czapy, czy też symboliczne zawiązanie większości wątków. Czyta się szybko i sprawnie, ale to w zasadzie wszystkie wartości lektury, taki odgrzewany kotlet niestety z tego wyszedł.
Drugi wniosek jest jednak zaskakujący, a mianowicie "Świat czarownic" to nie jest do końca klasyczna fantasy. Faktycznie później ten cykl zrobił sie taką klasyką, ale pierwszy tom to mieszanka fantasy z s-f. Obok czarownic i magii mamy tutaj bowiem technikę w postaci łodzi podwodnych, samolotów i innych gadżetów sugerujących miszmasz gatunkowy. Za ten nieoczywisty element "Świat czarownic" dostaje ocenę wyższą o dwa punkty i łącznie dostaje 4/10.

7. Andre Norton - "Świat Czarownic w pułapce" (ocena 6/10)
"Świat Czarownic w pułapce" to bezpośrednia fabularna kontynuacja "Świata Czarownic". Jest lepiej, jeśli idzie o fabułę, nie ma już chaosu, bohaterowie podążają zgrabnie z punktu A do punktu B, nie są już też tacy papierowi, generalnie pewne słabości pierwszego tomu uległy poprawie, chociaż nie są to jakies Himalaje sztuki literackiej. Intryga jest interesująca, całość zmierza ku zakończeniu wszystkich wątków, zgrzyta jedynie fakt, że od bohaterów za dużo nie zależy, wiekszość kluczowych wydarzeń dzieje się niejako obok bohaterów, ale ma to swój oryginalny klimacik. Generalnie lepsze wrażenia niż po pierwszej części. Tutaj nadal nie jest to czyste fantasy, poprzez wrażych Kolderów mamy gadżety rodem z s-f.

8. Andre Norton - "Troje przeciw Światu Czarownic" (ocena 3/10)
Drastyczny spadek jakościowy niestety, całość ratuje jedynie atmosfera questu przez mniej więcej początkowe 2/3 powieści. Kolder pokonany, bohaterowie dwóch pierwszych części są już niepotrzebni, okazuje się przy tym że koncepcja Estcarpu się zasadniczo wyczerpała, więc autorka musiała wymyślić nowe elementy poprzez poszerzenie świata przedstawionego. I tym sposobem na mapie świata czarownic pojawia się Escore, kraj położony za wschodnimi górami. Tam właśnie wyruszają tytułowe trojaczki, by odnaleźć swoje przeznaczenie (kurczę mógłbym pisać blubry okładkowe). Póki trojaczki wędrują i poznają nową krainę, to jest ok, potem niestety zaczyna się totalny chaos fabularny, akcja zbacza na jakieś boczne tory i powieść kończy się nagle w połowie, niedwuznacznie sugerując, że rozwiązania powstałych zagadek nalezy szukać w kolejnych tomach cyklu. Słabizna. Generalnie mam wrażenie, że Norton pisząc pierwszy tom nie miała zamiaru tworzyć z tego rozbudowanego cyklu, ale popularność musiała zaważyć na decyzji o kontynuowaniu i rozbudowywaniu wątków, jak w porządnym tasiemcu. Zobaczymy co będzie dalej, naturalną koleją rzeczy, niezależnie od tego, jak słaba jest książka, interesuje mnie jak to wszystko ma się zakończyć, dlatego muszę zdobyć gdzieś kolejne części cyklu.

Brak komentarzy: