niedziela, 23 marca 2014

Nieuporządkowane rozważania ogólne, w tym na temat serii literackich - interludium do cyklu "Świat czarownic" Andre Norton

Egzamin radcowski za mną, z karnego było dosyć przyjemnie, z cywilnego niestety była rzeźnia, z gospodarczego zaskakująco łatwo (no chyba że była jakaś podpucha, której nikt nie dostrzegł), a administracyjne nieoczekiwanie problematyczne i męczące. 3 dni od środy do piątku, łącznie 20 godzin na 4 przedmioty, dużo stresu i poczucia, że kończy się pewien etap w życiu. A dokładnie etap nauki. Mając wiek chrystusowy na karku (rocznikowo), przerzedzone włosy, siwiejącą z lekka brodę i kilka zakrętów życiowych za sobą, nawet w sytuacji, gdy okaże się, że egzamin będzie zdany, to w efekcie czeka mnie .... kolejny zakręt w życiu. Ech, ile to człowiek musi się napocić, by pozostać w zgodzie z samym sobą, czyli zdeka leniwym wielbicielem książek, tenisa, gór i pięknych kobiet :) A w to wszystko trzeba jeszcze wkomponować narwany charakter i konieczność rozwoju zawodowego (czyt. więcej kasy). 
No dobra, ale to nie blog o mnie, ani moich przeżyciach wewnętrznych, tylko o tych moich przyjemnostkach. Dawno nic nie napisałem o górach (albo nigdy), a to dlatego, że od założenie bloga w górach byłem niestety tylko raz i to takich górach, co to nie przekraczają 1.500 m n.p.m. w kapeluszu, a więc nie było o czym pisać, no może poza faktem, że wypad był całkiem udany, dopisało towarzystwo i pogoda. Co do tenisa, to ostatnio mam taką huśtawkę nastrojów, których nie ogarniam, że ograniczam się jedynie do wypowiedzi na forum radwanskie.net, gdzie mogę wyrzucić z siebie na bieżącą różne emocje, by potem je prostować albo się z nich tłumaczyć. 
Dlatego też blog sprowadza się ostatnio do mniej lub bardziej nudnawych wpisów o książkach, ale też takim miał być - miał być miejscem, gdzie ujście znajdują moje przemyślenia, ugruntowane wieloletnim doświadczeniem czytelniczym. Kilka tysięcy przeczytanych dzieł z różnych gatunków literackich powoduje, że czuję się samozwańczo upoważniony do komentowania, analizy i przede wszystkim rzeczowej krytyki nie tylko pojedynczych książek, ale także twórczości poszczególnych pisarzy. Użyszkodnicy (to chyba jest nowomowa polityczna, gdzieś to zasłyszałem) pewnego portalu książkowego na początkową literę B mogliby sobie wziąć do serca praktyczne rozróżnienie pomiędzy znaczeniem pojęć krytyka i być krytycznym, od trollingu i pozamerytorycznego najeżdżania na pisarza i jego twórczość. Jestem przewrażliwiony na tym punkcie, bo traumatyczne doświadczenia z dyziami tamtego forum (między innymi cenzurowanie moich rzeczowych recenzji oraz ich komentowanie w sposób absolutnie oderwany od ich treści lub skupianie się na zdaniach wyrwanych z kontekstu - co wskazuje również na podstawową nieumiejętność czytania ze zrozumieniem) zmusiła mnie niejako do założenia tego bloga, stwierdziłem bowiem, że poziom dyskusji na forum B. jest nieco za bardzo egzaltowany, skrajnie lewicowy (bardzo, bardzo źle pojmowana tolerancja), i zwyczajnie histeryczny. To już wolałem żadną dyskusję na alternatywnym portalu LC, aniżeli poziom targu z bibelotami na jarmarku świętojańskim. 
Ok, dosyć pitolenia o zeszłorocznej zupie grzybowej, mam tutaj do podzielenia się z kilkoma przemyśleniami o tzw. seriach literackich w oparciu o rozpoczętą lekturę "Świata czarownic" Andre Norton. Cykli literackich jest od cholery i trochę. Większość pisarzy to wyrobnicy, którzy muszą jakoś przeżyć ze swojej bazgraniny od pierwszego do pierwszego, więc przeważnie, gdy jakaś książka takiego artysty osiągnie przyzwoity sukces na skalę jego oczekiwań finansowych, a dodatkowo pojawia się grupka fanów pragnących poznać dalsze losy bohaterów/świata przedstawionego (niewłaściwe skreślić), to autor leci od razu z produkcją tasiemca. Często się zdarza, że świeżość pierwowzoru zostaje wyparta przez bezmyślne odgrzewanie kotletów. Przykładem takiej kolei rzeczy są "Kroniki wampirów" Anne Rice, wystarczy bowiem porównać niebanalny egzystencjalizm płynący z jej debiutu ("Wywiad z wampirem" z 1976r.), z dziewiątym tomem cyklu, obrzydliwym kupsztalem z 2002r. pt. "Posiadłość Blackwood", by zauważyć dramatyczny upadek poziomu literackiego w obrębie jednego cyklu. Oczywiście na drugim końcu szali są pisarze, którzy mniej lub bardziej udanie świadomie tworzą z góry zaplanowane i rozpisane na określoną ilość tomów serie literackie, ale to też przecież nie gwarantuje, że poziom literacki będzie co najmniej na równej prostej. Można jako przykład podać tutaj George Martina i jego "Pieśń lodu i ognia" (serię znaną dzisiaj szerzej pod telewizyjnym mianem "Gry o tron"), czy też gwiazdę fantasy ostatnich lat, niezwykle płodnego, a jednocześnie trzymającego bardzo wysoki poziom literacki swoich utworów, Brandona Sandersona (doskonała trylogia "Mistborn", czy zapowiedziany na 36 tomów(sic!) cykl "Stormlight archive" - na razie Sanderson spłodził dwie powieści, przy czym pierwsza z nich ma się ukazać w Polsce już w kwietniu 2014r.). Martin utknął ze swoim cyklem na piątym tomie i idzie mu jak po grudzie, a jeszcze dochodzą ostatnio informację, że prędzej ukaże się film kinowy kończący wszystkie wątki, aniżeli jego pierwowzór literacki, karygodna sprawa, panie Martin. Natomiast w syzyfowe wyzwanie Sandersona wierzę, bo gość ma łeb na karku i jest stosunkowo młody, by podołać. 
Póki co Andre Norton i jej "Świat czarownic" umieściłbym gdzieś pośrodku tej klasyfikacji, ale o tym za chwilę. Tak, czy inaczej z cyklami jest dużo zachodu. Zabierając się za serię można podejść do tematu olewczo i czytać wchodzące w jej skład książki nie po kolei, wyrywkowo lub w znacznych odstępach czasu, tracąc niuanse i inne subtelne pierdy związane ze śledzeniem tasiemców odcinek po odcinku. Osobiście nie rozumiem takiego podejścia, w ten sposób można przecież stracić sporo wrażeń i drobnostek związanych z bohaterami i wydarzeniami, ale przede wszystkim znacznie utrudnia ocenę całościowej jakości cyklu, ocenę rzetelności autora na takich kluczowych polach jak spójność charakterologiczna bohaterów (w tym zachodzące w bohaterach przemiany na przestrzeni całej serii), spójność i logika świata przedstawionego (jak dla mnie, to jest najważniejszy element) oraz fabuła, akcja itd. trzymające się kupy od pierwszego do ostatniego tomu cyklu. Nie chodzi mi tutaj o jakąś ortodoksję, ale o istotę tych zagadnień, o to, by bohaterowie, świat przedstawiony, fabuła w swych założeniach były spójne. Jako przykładem posłużę się swoją refleksją po przeczytaniu "Ziemiomorza" Ursuli Le Guin, która swego czasu wywołała burzliwą dyskusję i odsądzanie mnie od czci i wiary na wspomnianym wyżej forum B., (ale to już cecha tego portalu pełnego histeryków i nepotów). Moja wypowiedź w dwóch częściach była dosyć obszerna, więc może wkleję po prostu link do całej dyskusji: "Ziemiomorze". Tak więc czytanie po kolei i w miarę krótkim odstępie czasu pozwala możliwie szeroko ocenić całościową wizję autora.
Za każdym razem, kiedy zabieram się za jakiś cykl, chcę przeczytać go od początku do końca, po kolei i względnie szybko. Realizacja tego zamiaru napotyka na kilka zasadniczych problemów z tym związanych takich jak:
- autor nie raczy zakończyć swojej pracy (wspomniany kazus George'a Martina i jego "Pieśń lodu i ognia" daleka jest od finalizacji, shame on you Goerge, przez Ciebie nie mogę ruszyć z cyklem),
- seria liczy sobie ilość pozycji większą aniżeli jest ziarenek piasku nad bałtycką plażą,
- polski wydawca męczy się długo z wydawaniem serii, nie kończy jej, wydaje nie po kolei itd.,
 - seria wydawana była wieki temu i nie można jej zwyczajnie dostać, często to pozycje trudno dostępne lub nigdy nie wydane w Polsce.
Przedostatnia bolączka była dotkliwa, kiedy czytałem "Świat czarownic" wyrywkowo w latach swej świetlanej młodości. Tym razem uwziąłem się i postanowiłem przeczytać wszystko od początku do końca, jak karze chronologia cyklu na oficjalnej stronie Andre Norton (http://www.andre-norton.org/wworld/wworl.html), a że seria liczy sobie około trzydziestu książek, z czego nie wszystkie zostały wydane w Polsce w pierwszej połowie lat 90-tych, zaś czytanie ebooków lub zakup na allegro preferuję tylko w ostatecznej ostateczności, to ze szczególną mocą objawił się problem dostępu do poszczególnych pozycji. Czekało mnie nie lada wyzwanie, któremu podołałem w następujący sposób:
- przed rozpoczęciem poszukiwań należałem do dziewięciu filii Biblioteki Raczyńskich w Poznaniu, co i tak wykraczało poza wszelkie normy zdrowego rozsądku, chociaż korzystałem z nich z różnym natężeniem, aktualnie jest to szesnaście filii, gdyż po tylu porozrzucane były poszczególne powieści cyklu,
- nieoceniona pomoc przy poszukiwaniach stanowił internetowy katalog Biblioteki Raczyńskich, zawierający księgozbiór większości filii,
- mieszkam w centrum Poznania, dzięki czemu miałem zapewnioną w miarę dużą mobilność do większości z tych filii, a i tak trochę czasu poświęciłem na przemieszczanie się z filii do filii.
Dużo było z tym zabawy, ale efekt wygląda następująco (począwszy od siódmego tomu cyklu, gdyż pierwsze sześć już przeczytałem):

Jedynie w jednej filii cykl jest godnie reprezentowany, katalog prowadzony jest bardzo, bardzo rzetelnie (to tam, gdzie są numerki na książkach wskazujące na kolejność w cyklu). Zaskakująco dobra robota bibliotekarska, niemniej i tak ta filia posiada jedynie nieco ponad połowę książek z serii. Na powyższej półce brakuje jedynie dwóch niewypożyczonych powieści, bo wyczerpałem limit i dwóch, których nie ma w żadnej filii i będę musiał je przeczytać na kompie w pdf-ie.

Aktualnie rozpocząłem czytać podcykl o High Hallack powieścią "Korona z jelenich rogów". W oddzielnym poście zamieszczę recenzję z pięciu ostatnich tomów podcyklu Estcarp. Szłoby mi to zdecydowanie szybciej, no ale ten egzamin itd., siłą rzeczy nie powinienem był nic czytać, tylko kuć i ryć kodeksy i komentarze, a tak sobie troszkę pofolgowałem. 
Nic to, napiszę jeszcze tylko tak ogólnie, że tak jak pisałem w poprzednim poście przy okazji recenzji trzech pierwszych części cyklu, ze Światem Czarownic zetknąłem się pierwszy raz mając naście lat i byłem wtedy pod dużym wrażeniem, ale generalnie to byłem wtedy pod dużym wrażeniem wielu przeczytanych rzeczy, taka już jest niewymagająca wyobraźnia nastolatka. Teraz jestem już dojrzałym prykiem, wartość sentymentalna Świata czarownic pozostała, niemniej literacko to już jest ubogo w porównaniu np. z epickością takiego Tolkienowskiego Władcy Pierścieni. Stąd też zresztą większość ocen powieści z cyklu nie przekracza pewnego średniego pułapu, na więcej po prostu nie zasługują, chociaż oczywiście fajnie się je czyta, taki klasyczny klimacik fantasy.

Na tym zakończę te przedobiednie wynaturzenia, ale fajnie jest wrócić do nieskrępowanego pisania na blogu, bez spiny i stresu, że "trzeba się uczyć!!!" :) Ciao.

Brak komentarzy: