Pan Michael Chabon postanowił w wieku dziesięciu lat zostać pisarzem i nie ma nic przeciwko temu, by chwalić się tym wiekopomnym faktem na okładce swojej powieści. Niech będzie.
Pan Michael Chabon jest podobno Żydem i postanowił napisać książkę, o tym, co zna, lub, co bardziej prawdopodobne, wydaje mu się, że zna, czyli ... o swoim narodzie. Ok, to też niech mu będzie, nie mam jak tego zweryfikować.
Pan Michael Chabon chce być zauważonym i wymyśla sobie, że napisze powieść osadzoną w świecie alternatywnym, który mógł, ale się nie zdarzył. Dzięki temu powieść otrzymuje świetny fundament fantastyczny i od tej pory jest sprzedawana jako produkt tegoż gatunku, do czego walnie przyczyniają się także nagrody Hugo, Nebula i Locus, którymi powieść zostaje obsypana. I w sumie nic to, skoro "Związek Żydowskich policjantów" jest tylko przeciętnym do bólu i męczącym bułę kryminałem. W sumie to nic nadzwyczajnego takie zagranie, taki Ian Mcleod pisze fantastykę ledwie muśniętą, jest ceniony za piękny styl (też mi się podoba), tylko czy gdyby nie był klasyfikowany jako pisarz gatunku, to byłby zauważony jako pisarz głównonurtowy?
Niewątpliwie "Związek Żydowskich policjantów" jest powieścią niezmiernie interesującą na niwie pomysłu i jego realizacji. Niestety jest również powieścią o kiepskiej, mało porywającej i wlokącej się jak flaki z olejem fabule. Pewnie Chabon pomyślał sobie, że fabuła może być byle jaka, ważne żeby dopieścić świat przedstawiony i klimat noir całości. Jurorzy od ww. nagród się na ten haczyk dali złapać, ja niestety nie, chociaż usilnie poszukiwałem spławika.
Chciałem dać się porwać książce Chabona, napalałem się na nią od kilku lat, w końcu zgarnięcie tylu nagród nobilituje, a tu zonk. Świat przedstawiony jest naprawdę dobry i w wielu miejscach nieźle dopracowany, wyspa Baranowa razi klimatem noir, do tego jesień i schyłek Okręgu Sitka. Żydzi przesiedleni na niegościnne rejony u wybrzeży Alaski, zamiast Izraela mają Sitkę, zamiast Palestyńczyków mają rdzennych indian Tlingit. Palestyna=Tlingit? Nie wiem, czy taki był zamysł, ale analogia jest zbyt oczywista, by była przypadkowa.
Pomimo rozmachu wizji świata przedstawionego wydaje się on być mocno spłaszczony. Dzieje się tak za sprawą fabuły, która kręci się wte i wewte wokół wąskiego grona Żydów i Tlingit, znających się głównie z piaskownicy i imprez weselnych. Nie dosyć, że osoby te żyją na totalnym zadupiu cywilizacji to jeszcze okazuje się, że są w stanie fundamentalnie wpływać na politykę na Bliskim Wschodzie. Gdyby to jeszcze chodziło o jakieś żywe i energiczne jednostki, a to przecież tylko banda władczych i zasuszonych dziadów. Główny bohater miota się tudzież, dostaje po zębach, ale śledztwo prowadzi jak amator, zwłaszcza, że nie jest ono specjalnie skomplikowane i mogłoby się dobrze zamknąć w 200 stronach lektury. Widząc to Chabon musiał dodać mnóstwo pobocznych, niekiedy nawet ciekawych wątków, które rozdęły rozmiar powieści do rozmiarów gwarantujących otrzymanie stosownych nagród.
Żeby nie było, że tylko psioczę. Powieść czyta się dobrze, ale to głównie dzięki wspomnianej zabawie ze światem przedstawionym i całkiem udanej próbie oddania żydowskiego społeczeństwa. Momentami autor musiał oczywiście być za bardzo cool, niemniej gadki bohaterów całkiem fajne. No i sporo niezłych tekstów, jak ten poniższy:
"Miśko bierze
kiszony ogórek, strząsa ziarna pieprzu oraz goździki, które przywarły do jego
kostropatej zielonej skórki, miażdży go w zębach i aż krzywi się z zachwytu.
– Tylko kwaśna kobieta potrafi zrobić dobrą kiszonkę."
Książka dobrze napisana, z ciekawym chwytem (żydowska rzeczywistość alternatywna), pełna językowych smaczków. Ale. To strasznie przeciętny kryminał, akcja mnie znużyła, a gęsta ponura atmosfera żydowskiej alaski strasznie zmęczyła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz