Panowie Douglas Preston i Lincoln Child serwują kolejny techno-thriller, w którym z pewną łopatologiczną manierą przestrzegają przed chorą ambicją i zabawą w Boga. Nie jest to szczyt możliwości duetu (ten zapewne wyczerpali fenomenalnym "Reliktem"), ale czyta się to znośnie, a w pewnym momencie nawet naprawdę dobrze, w czym zasługa zaskakującego i dynamicznego zwrotu akcji.
Ostatnio coraz częściej sięgam po ich książki, co ma związek z tym, że mam nostalgię do gatunku wypromowanego przez Michaela Crichtona, czyli thrillerów, w których akcja podbudowana jest solidną dawką nauki. Tak, żeby coś z takiej literatury wynieść więcej, aniżeli tylko czyste emocje i wrażenia zapachowe :) (uwielbiam zapach książek).
Ostatnio coraz częściej sięgam po ich książki, co ma związek z tym, że mam nostalgię do gatunku wypromowanego przez Michaela Crichtona, czyli thrillerów, w których akcja podbudowana jest solidną dawką nauki. Tak, żeby coś z takiej literatury wynieść więcej, aniżeli tylko czyste emocje i wrażenia zapachowe :) (uwielbiam zapach książek).
Tym razem Preston i Child w swoim "Laboratorium" wzięli na świecznik inżynierię genetyczną. Dzisiaj ta pochodna genetyki nie budzi już takich kontrowersji, jak w latach 90-tych, kiedy powieść powstała. Nadal jednak istnieje ryzyko, że gdzieś na świecie nastąpi ingerencja w komórki rozrodcze człowieka, skutkujące nieodwracalną gatunkową zmianą, być może na gorsze. Na tej właśnie obawie zasadza się fabuła "Laboratorium". Jest sobie firma specjalizująca się w inżynierii genetycznej, jest jej charyzmatyczny i nieco pomylony szef Brent Scopes, jest przyszły antagonista naukowiec-traper Carson, jest piękna i ostra asystentka Susana, jest i szlachetny rycerz ludzkości, profesor Levine, który walczy na wszelkich frontach o zakazanie praktyk inżynierii genetycznej na komórkach rozrodczych. Carson przyjeżdża do tajnego kompleksu Mount Dragon na pustynnym zadupiu amerykańskiego Południa, by kontynuować pracę doktorka, któremu w prologu zdeka odbiła szajba pod wpływem potraktowania siebie jako alfa testera. Tam poznaje Susanę, a stopniowo także prawdę o przeprowadzanych w Mount Dragon badaniach nad komórkami rozrodczymi. Potem następuje nieoczekiwany zwrot akcji i ze ślamazarnej akcji wewnątrz laboratoryjnych pomieszczeń następuję zmiana na dynamiczny i emocjonujący pościg przez pustynię. Naukowiec Carson zmienia się w niedoścignionego pustynnego wykidajłę i generalnie to taki nieco uboższy krewny uwielbianego Indiany Jonesa. Zmiana tempa i lokalizacji akcji zaskakująca, ale in plus, bo dzięki temu dostajemy klimatyczną i klasyczną walkę o przetrwanie w sercu amerykańskiej pustyni. Są więc obowiązkowe porady co do picia moczu, czy porannej rosy, łapanie grzechotnika, strzelanina w samo południe i znajdowanie skarbu z legendy. Generalnie piach, gorąc i spieczone wargi, czyli to, co tygrysy lubią najbardziej. Równolegle odbywa się rozgrywka Levine'a ze Scopesem, której osią jest ... cyberprzestrzeń. Tak, więc autorzy serwują prawdziwy miszmasz cybertechnothrillera biologicznego z pustynnym surwiwalem. I całkiem nieźle im to wychodzi.
Nie będę się tutaj rozwodził nad mizerną wiarygodnością charakterologiczną bohaterów, bo to nie o to chodzi. Biorę to z dobrodziejstwem inwentarza, w każdym razie mogło być zdecydowanie gorzej. Z początku Carson to nieco ciamajdowaty gość w kitlu, w wolnych chwilach gra na bandżo i jeździ konno, potem przemienia się w lisa pustyni, co to z niejednego pieca przetrwania chleb zajadał, łapie węże, króliki, myli tropy, normalnie skrzyżowanie McGyvera z Dr Housem. Z kolei motywacje Scopesa są dziwne i naciągane, biorąc pod uwagę jak lubi szastać pieniędzmi, no ale to można zrzucić na karb ogólnego dziwactwa i egocentryzmu tego gościa. Intryga też wydaje się być skrojona tępym tasakiem, ale co tam, grunt, że się dobrze czyta, jest problem naukowy, jest klimat pustyni, cyberprzestrzeń (ówczesna nomenklatura, w końcu to połowa lat 90-tych), gra na bandżo, skarb z XVI wieku, węże i szarżujące szympansy.
Nie będę się tutaj rozwodził nad mizerną wiarygodnością charakterologiczną bohaterów, bo to nie o to chodzi. Biorę to z dobrodziejstwem inwentarza, w każdym razie mogło być zdecydowanie gorzej. Z początku Carson to nieco ciamajdowaty gość w kitlu, w wolnych chwilach gra na bandżo i jeździ konno, potem przemienia się w lisa pustyni, co to z niejednego pieca przetrwania chleb zajadał, łapie węże, króliki, myli tropy, normalnie skrzyżowanie McGyvera z Dr Housem. Z kolei motywacje Scopesa są dziwne i naciągane, biorąc pod uwagę jak lubi szastać pieniędzmi, no ale to można zrzucić na karb ogólnego dziwactwa i egocentryzmu tego gościa. Intryga też wydaje się być skrojona tępym tasakiem, ale co tam, grunt, że się dobrze czyta, jest problem naukowy, jest klimat pustyni, cyberprzestrzeń (ówczesna nomenklatura, w końcu to połowa lat 90-tych), gra na bandżo, skarb z XVI wieku, węże i szarżujące szympansy.
Najbardziej atrakcyjnym elementem "Laboratorium", są rozważania na temat zysków i zagrożeń płynących z zabawy w inżynierię genetyczną. Kluczowe wydaje się być rozróżnienie inżynierii komórek rozrodczych i somatycznych: te pierwsze wchodzą w skład genomu i są przekazywane z pokolenia na pokolenie, te drugie "służą" danej osobie i umierają wraz z nią. Nie będę podważał, czy tak faktycznie jest, czy nie, bo się na tym nie znam, podział zaproponowany przez autorów wydaje się być wiarygodny i go przyjmuję. Istotne jest jednak to, że krucjata Levine'a nie jest jakąś nieprzemyślaną i awanturniczą przepychanką przeciwko inżynierii genetycznej jako takiej, lecz tylko i wyłącznie ma służyć zapobieganiu ingerowaniu w komórki dziedziczone, tak aby nie doszło do nieopatrzonego poprawienia lub popsucia pracy wykonanej przez Boga. Tak, więc inżynieria komórek somatycznych ok, komórek rozrodczych jest be.
Końcówka jest emocjonująca i logicznie domyka wszystkie wątki. Całościowo "Laboratorium" to porządne, rzetelne czytadło.
1 komentarz:
Mam lekko odmienne zdanie na niektóre tematy.
Najbardziej rzuciło mi się w oczy w Twojej recenzji to, że w sumie opowiedziałeś całą książkę, tylko bez szczegółów. Mnie pościg na pustyni zaskoczył, spotkanie Levine'a i Scopesa także, mam trochę wrażenie, że obdzierasz książkę z jej zaskakujących momentów ;) Niemniej trzeba przyznać, przekonałbyś mnie "miszmaszem cybertechnothrillera biologicznego z pustynnym surwiwalem".
Pozdrawiam.
Prześlij komentarz