środa, 13 sierpnia 2014

Letnie lenistwo - skrót za siatkę cz.4

Tytuł niniejszego wpisu pozornie jest bezsensu. To znaczy de facto jest bezsensu i nie ma nic wspólnego z moim życiem (ciężka orka nad rozpoczętą działalnością gospodarczą), czy też z treścią niżej zrecenzowanych książek, ale bystry czytelnik dostrzeże pewne powiązanie ;) Reszta to już przyjęta konwencja skrótu za siatkę, czyli dwóch, trzech treściwych zdań służących jako recenzja danej pozycji.

Neil Gaiman "Ocean na końcu drogi" (ocena 4/10)
Nic nadzwyczajnego od pana Gaimana. Przemielenie motywów znanych już z "Koraliny", czy "Księgi cmentarnej". Ani to świeże, ani specjalnie wciągające, ot rozbudowana nieco nowela o dorosłym człowieku, który wspomina wydarzenia z dzieciństwa. Siódma woda po kisielu rzekłbym, takich motywów w literaturze jest multum, ot takie porządne "Chłopięce lata" McCammona.





Lemony Snicket "Nieautoryzowana autobiografia" (ocena 6/10)
Nie ulega wątpliwości, że nieautoryzowana autobiografia Lemony Snicketa to pozycja dla osób, które miały wcześniej styczność z twórczością pisarza kryjącego się pod tym pseudonimem. Decyduje o tym nie tylko specyficzny, kpiarsko-parodystyczny styl pisania, ale przede wszystkim bezpośrednie nawiązanie do Serii Niefortunnych Zdarzeń. 
Sam przeczytałem jedynie Przykry Początek, i to dosyć spory kawał czasu temu. Napisałem wtedy m.in. że "traktowanie tej książki serio grozi frustracją i lekkim oburzeniem, że coś takiego jest serwowane dzieciom. Paradoksalnie bowiem jednak to dorośli są bardziej narażeni na emocje związane z czytaniem o śmierci, małżeństwie z nieletnią, nawet lekkich sugestiach pedofilskich(...)" Zatem żeby oszczędzić sobie tych przykrych doświadczeń, nie sięgnąłem potem po żadną z kolejnych opowieści o rodzeństwie Baudealaire. I trochę żałuję, bo zapewne uciekło mi sporo smaczków podczas lektury Nieautoryzowanej autobiografii, związanych z nawiązaniami do Serii Niefortunnych Zdarzeń. Ale i tak jestem usatysfakcjonowany, od początku do końca Lemony Snicket nie pozostawia złudzeń, że robi sobie jaja ze wszystkiego w najlepszym stylu Monty Pythonów. Jego quasi-autobiografia (która oczywiście autobiografią jest tylko z nazwy) to świetna zabawa i wytchnienie od powagi otaczającego nas świata.

Samuel R. Delany "Babel-17" (ocena 6/10)
Bardzo dobre, koncepcyjne s-f. Pomysł wyborny, realizacja pomysłu świetna, tylko mocno szwankuje fabuła i bohaterowie. Główna bohaterka Rydra Wong posiada tyle nadludzkich cech w wieku dwudziestu paru lat (znajomość iluś tam języków i dialektów, umiejętność dowodzenia statkami kosmicznymi, pisarka, telepatka itd.), że jest całkowicie odrealniona, ciężko ją sobie wyobrazić, a co dopiero się z nią utożsamiać. Reszta bohaterów tak samo jest dosyć sztuczna, chociaż design świata przedstawionego, którego elementem są również postaci powieści, jest spójny. Fabuła trzeszczy w szwach wołając o pomoc w kilku istotnych momentach. Ostatecznie Delany'emu udaje się wyjść obronną ręką i stworzył poprawną historię, tyle że Dukaj z tym samym konceptem poradziłby sobie lepiej. 

David Hewson "Dochodzenie" (ocena 4/10)
Przejmująca i chwytająca za serce opowieść o tragedii rodziny Larsenów, przedstawiona w formie tasiemcowego serialu telewizyjnego, została przeniesiona na łamy 800-stronicowej powieści. Historia toczy się z subtelnością Big Brothera lub programów Jerry'ego Springera. Czytałem z wypiekami na twarzy, ale miałem cały czas poczucie, że manipuluje się moimi emocjami jak w jakimś Fakcie, czy inszych Rozmowach w toku. Logika trzeszczy w szwach położona na karbie efekciarstwa i tanich chwytów, utrzymujących zainteresowanie widzów na kolejne odcinki. Osławiona Sarah Lund i inne tuzy kopenhaskiej policji działają jakby wspierali dzielnie scenarzystów w utrzymywaniu odpowiedniego poziomu paska oglądalności kolejnych odcinków serialu, a to zdradzą osobom postronnym tajemnice śledztwa, a to uganiają się co chwila za kolejnym podejrzanym, jakby chodziło tylko o to, żeby gonić króliczka, a nie żeby go złapać. W pewnym momencie zostało 300 stron do końca, w tym czasie policja podejrzewała i aresztowała już połowę męskiej kompanii z powieści, a sensu nadal ani widu ani słychu. Ostatecznie trup ściele się gęsto, a często, prawda nie wychodzi oficjalnie na jaw, chociaż końcówka wyjaśnia zagadkę tragicznej śmierci Nanny Birk Larsen. Tylko po co ta cała 800-stronicowa gonitwa za króliczkiem, ten brak logiki i motywu (po co morderca topił żywcem Nannę w jeziorze?) skoro całość można było zamknąć w ładnym, ascetycznie 200-stronicowym kryminale w stylu pary Wahloo, Sjowall?
No ale to w końcu literacka adaptacja serialu telewizyjnego, czuć to na każdej stronie "Dochodzenia", to, co ciemny lud kupił w formie obrazkowej już nie do końca dało się sprzedać w formie spisanej. W każdym razie ja nie kupiłem. I tylko faktycznie szkoda w tym wszystkim biednej Nanny Birk Larsen, jednej z najsympatyczniejszych bohaterek młodego pokolenia we współczesnej popkulturze, że ją taki kiepski los spotkał ze strony cynicznych scenarzystów.

Brak komentarzy: