niedziela, 3 stycznia 2016

Skrót za siatkę cz.12 - wydanie noworoczne

Z rozpędu po napisaniu pierwszej notki na bloga od ponad trzech miesięcy wrzucam podsumowanie mojego jesiennego czytelnictwa.

Żądza krwi
Thomas Enger
Cykl: Henning Juul (tom 3) 
I co z tego, że czyta się nieźle, Enger ma coraz lepszy warsztat, fabuła jest ok, skoro autor mnoży tajemnice jak grzyby po deszczu, a w dodatku ich nie wyjaśnia. Czyli co? Żeby dowiedzieć się, kto podpalił chatę głównego bohatera albo dlaczego jego siostra i matka go nienawidzą czytelnik musi czekać do planowanych jeszcze trzech tomów cyklu, których ani widu ani słychu? Mam się o tym dowiedzieć np. w 2020 roku, w 2030? Co to za jaja są, a potem się okaże że wielka tajemnica rozpisana na sześć tomów jest zwykłą wydmuszką, czy też innym sucharem. Takiego wała, panie autor, za kilka lat nie będę już pamiętał, o co chodzi, zatem po raz kolejny zostałem przez pana oszukany.



Zaklęci
Graham Masterton
Klasyczny przykład twórczego wykorzystywania przez Mastertona motywów wierzeń ludowych, mitów, bajań, i innych aspektów pogańskich. W "Zaklętych" pisarz stworzył dosyć interesujący miks wierzeń celtyckich, mitu o "Szczurołapie z Hameln" oraz kabalistycznych pięciu żywiołów świata.
Jedna z lepszych książek Brytyjczyka, gdyby jeszcze w tym wszystkim Masterton posiadał talent literacki i zafundował chociaż odrobinę klimatu, zamiast siermiężnej siepaniny i festiwalu krwi, flaków, seksu, okrucieństwa i innych elementów gore, to "Zaklęci" byliby wyśmienitą powieścią. Bo horror Mastertona to bezprzedmiotowa, pozbawiona subtelności rzeź, brak tutaj strachu, tak samo było zresztą w "Bezsennych", powstałych w podobnym okresie czasu i także wykorzystujących różne aspekty ludowe. Tak naprawdę "Zaklęci" lepiej by się sprawdzili jako mystery fantasy, ta otoczka gore zwyczajnie obniża jakość powieści.
Ale zakończenie wymiata, za najlepsze z możliwych podsumowanie historii ocena poszła dwa oczka w górę.

Alfabet Suworowa
Wiktor Suworow, Piotr Zychowicz
Dwie rzeczy mi tutaj przeszkadzają:
1) formuła alfabetu przyjęta dla książki, z natury swej narzuca istotne ograniczenia w przekazie istotnych faktów; "Alfabet Suworowa" to nie jest książka o historii, to książka publicystyczna, zawierająca opinie Suworowa o historii w oparciu o określone fakty historyczne, jest to istotna różnica, którą niestety bardzo często (zapewne celowo) zaciera się, tak aby czytelnik nie był w stanie sam wyrazić swojego zdania, bo zwyczajnie nie serwuje mu się kompletu suchych faktów, tylko domniemania (i nie zmienia tego fakt, że większość opinii Suworowa w mojej ocenie jest całkiem trafnych, chodzi mi po prostu o zbyt agresywną, prostacką formę przekazu),
2) osoba Piotra Zychowicza, przeprowadzającego wywiad i sprawującego ogólną pieczę redaktorską nad całością; tenże quasi-historyk, a w rzeczywistości opiniotwórczy publicysta, do którego opinii na temat historii II wojny światowej mam bardzo duży dystans, jest jeszcze młody, a jego arogancka, stara jak świat postawa "wszyscy się mylą, tylko ja mam rację", jeszcze bardziej ten dystans zwiększa.
W mniejszym stopniu, ale przeszkadza mi także nadużywanie skrajnych twierdzeń, górnolotnych przymiotników praktycznie na każdą okoliczność np. genialny taktyk, znakomity, straszliwy zbrodniarz w sytuacji, gdy wystarczyłoby użycie słowa dobry, niezły, czy zły (czy zbrodniarz może nie być straszliwy albo zły?). Nie podejrzewam o to samego Suworowa, zatem to zapewne kwestia tłumaczenia, które jak wiadomo często jest twórcze, jeżeli sprawa tego wymaga (tłumacz nie jest podany, więc to pewnie robota samego Zychowicza). W ogóle mocno nierzetelne jest wydanie tej książki, bo nie wiemy, w jakim języku wywiad był przeprowadzany oraz kto tłumaczył poszczególne hasła alfabetu.
Z kwestii merytorycznych, to wspomniane ograniczenie wynikające z formatu sprawia, że omówienie poszczególnych haseł ma charakter pretekstowy, a zdecydowanie więcej szczegółów można poznać w konkretnych pozycjach Suworowa, zresztą sam autor kilkukrotnie odsyła do swoich książek.
Więcej daje pod tym względem wywiad, z którego możemy się dowiedzieć kilku ciekawych informacji o samym Suworowie oraz jego wizji współczesnej Rosji, jako kraju jałowego etnicznie ("upadek rosyjskich mężczyzn"). Rozważania te są interesujące, bo pokazują od zupełnie innej strony sytuację wewnątrzrosyjską. Nie do końca jednak zgadzam się z oceną Putina i jego polityki, moim zdaniem Suworow ukazuje go zbyt jednostronnie i go nie docenia. 
Niezależnie od oceny "Alfabetu Suworowa" jako samodzielnej książki historycznej, jak również pewnego naturalnego "rosjocentryzmu" autora, nie da się ukryć, że Suworowa czyta się świetnie, bo nie owija w bawełnę i mówi jak jest. Facet wyciąga z kapelusza różne ciekawe fakty z życia i takie wartościowe postaci rosyjskie jak Oleg Pogrebiński, Andriej Własow, czy Michaił Łukin.

Sweetland
Michael Crummey
Nie wiem, co jest takiego dobrego w pisarstwie Crummeya, ale facet jest genialny. Napisał trzy powieści i po każdej z nich nie jestem już tym samym czytelnikiem, co onegdaj.
"Sweetland" jest świetny tam, gdzie nieistotne są słowa, w klimacie odosobnienia. To, co niewypowiedziane, jest tutaj najlepsze, posmak pewnej atawistycznej tajemnicy związanej z ludzkim losem. Poezja prozą pisana, a w jej zakamarkach odwieczne sekrety człowieczej egzystencji. Nie podane wprost, nie podane w ogóle, ale kryjące się za samotniczą egzystencją Mosesa Sweetlanda. Gdzieś tam tkwi klucz do zrozumienia, umiejętność odbierania świata każdą komórką swojego ciała, samotność z wyboru, scalenie z samotnością porzuconej przez ludzi wyspy. Zabawa w Robinsona Crusoe z donkiszotowskim skutkiem.
"Popatrzył po wzgórzach wokół zatoki, rozszumianych wodą spływającą z topniejącego na słońcu śniegu. Zawsze uwielbiał ten dźwięk, wyczekiwał na niego każdej wiosny. Gdy go słyszał, nie miał wątpliwości, gdzie jest jego miejsce na ziemi. Zawsze czuł, że to więcej, niż mógłby chcieć - móc budzić się tutaj, patrzeć na te wzgórza." 
Bo czymże jest samotność? Ludzkość - skupisko oddzielnie myślących jednostek, odrębne wyspy na wspólnym oceanie, solipsystyczna egzystencja Mosesa Sweetlanda, duchy przeszłości przenikające rzeczywistość, która przestaje być jakąkolwiek rzeczywistością, kiedy brakuje punktów odniesienia, stycznych wysp. Jak z powieściowej prognozy pogody: "Umiarkowane wiatry. Przelotne opady śniegu. Minus jeden" A wkoło szaleje apokaliptyczny sztorm. 
I to niesamowite zakończenie, po którym ciągle mam ciarki na plecach.

Ślepowidzenie
Peter Watts
No i stało się. Po kilku latach przymiarek przymierzyłem się i zwalczyłem "Ślepowidzenie" Wattsa. Apetyt rósł wykładniczo do wzrostu hype'u wokół powieści od daty premiery. Wyobraźnię mam sporą (chociaż po lekturze mam poważne wątpliwości, czy to nie jest czasem jakiś chiński pokój), oczytanie tudzież, spodziewałem się zatem nie wiadomo jak genialnej rzeczy, a dostałem tylko świetną very hard s-f, gdzie kluczowym elementem jest science. Kocham i uwielbiam, najlepszy, najbardziej pobudzający zwoje mózgowe gatunek literacki i najtrudniejszy do pisania.
Aby wyciągnąć ze "Ślepowidzenia" max 50% ekstraktu, to trzeba przestawić się na inne myślenie o rzeczywistości, spojrzeć na nią analitycznie, na 100% esktraktu potrzeba nie tylko kilkukrotnej lektury, ale także solidnych podwalin w naukach ścisłych. Spełniłem co najwyżej warunki na 50%, ale i tak jestem ukontentowany, chociaż przy takim hype wolałbym bym być wNiebowzięty.
Do rzeczy. Nic tak nie działa na skuteczność przekazu jak tworzenie podziałów dychotomicznych i Watts korzysta z tej zasady pełnymi garściami. Świadomość i pień mózgu, inteligencja i ego, widzenie i ślepowidzenie, somnambulizm oraz czytanie w myślach, ruchy sakkadowe i białkowe komputery, tożsamość i chiński pokój. Peter Watts wziął się za bary z wszechświatami mózgu, największą tajemnicą ludzkości, aby odbyć podróż do wewnątrz udał się na skraj Układu Słonecznego, do hipotetycznego obłoku Oorta, gdzie konfrontuje posthumanistyczną ludzkość z alienami. Watts nie tylko tworzy jedną z najbardziej fascynujących wizji pierwszego kontaktu, na którą składa się design obcych, ich "cywilizacja", środowisko naturalne, biologia itd., ale także rozprawia się z przyszłością człowieka, jako istoty o określonych cechach morfologicznych oraz dorzuca sugestywny, chociaż niezbyt poważny, wątek homo sapiens vampiris. Tworzy się z tego zdumiewająco skondensowany, ciężki w odbiorze, ale i dający dużą satysfakcję poznawczą konglomerat nauk wszelakich, od biologii molekularnej po rozważania natury etycznej, od kosmosu neuronów do kosmosu brązowych karłów. Wszystko to fascynuje, wciąga i przewraca i daje ogromne pole do przemyśleń o otaczającej nas rzeczywistości.
fan art
"Ślepowidzenie" ma w sumie jedną wadę, która jednak sprawia, że powieść nie jest genialna. Dzieło Wattsa jest tak gęsto upakowane nauką i przeważnie udaną próbą jej sprzedania czytelnikowi (o ilości elementu science powinno świadczyć to, że autor pozwolił sobie na końcu dodać kilkunastostronicowe przypisy z obszerną bibliografią), gdzieś ginie płynność akcji. Nie jest to jakaś wielka wada, ale "Ślepowidzeniu" bliżej przez to do traktatu, rozprawki naukowej, aniżeli pełnokrwistej s-f. 
Pewną pomocą przy czytaniu "Ślepowidzenia" służy oficjalna strona autora www.rifters.com/blindsight, gdzie można znaleźć profil Tezeusza, opis bohaterów, naukowy żarcik o wampiryzmie i inne bajery. 
A teraz oddaję głos autorowi (kilka cytatów):
"Gdyby ludzki mózg był tak prosty, że dałby się zrozumieć, my bylibyśmy tak prości, że nie dalibyśmy rady"
"Mózg to maszyna do przetrwania, nie wykrywacz prawdy. Jeśli do przetrwania trzeba się samooszukiwać, mózg kłamie. Przestaje zauważać ... nieistotne rzeczy. Prawda się nie liczy. Tylko przeyżycie. I teraz już w ogóle nie doświadczacie świata takim, jakim jest. Żyjecie w symulacji zbudowanej z założeń. Uproszczeń. Cały gatunek standardowo cierpi na agnozję. Rorschach nie robi wam nic, czego byście sami sobie nie robili"
"Żaden system nie może w pełni zrozumieć samego siebie" (o człowieku)

Listy z Hadesu. Punktown
Jeffrey Thomas
Seria: Uczta Wyobraźni
Nie, nie, nie, nie, nie, jeszcze raz i po stokroć nie! Stanowczo i dobitnie protestuję przeciwko serwowaniu mi tak pretensjonalnych, nadętych, prostackich, infantylnych, głupiomądrych, kiczowatych, pustych, bezmyślnych, tępych, PRÓŻNYCH, daremnych, niepotrzebnych, nudnych, fatalnych, nieciekawych, drętwych, BANALNYCH, miałkich, męczących, jałowych, napuszonych, afektowanych, manierycznych i zwyczajnie, fatalnie, tragicznie beznadziejnych quasi-dzieł jak recenzowany dwupak Dżefreja Thomasa i to w dodatku jako Ucztę Wyobraźni! 
Cóż za dramat. Brak mi słów, żeby oddać przeżywane przeze mnie katusze. Te dialogi, te postaci, te fabuły, te światy przedstawione - czegoś tak źle napisanego to nawet Uznański do spółki z Komudą by nie wypłodzili. Zdecydowanie najgorsza pozycja w historii UW, raczej sabotaż, aniżeli rzecz mająca konkurować w serii z takimi pozycjami jak "Ślepowidzenie", czy "Rzeka Bogów". To się nie umywa nawet do bardzo złej "Trójki" Chapmana, bo tam przynajmniej był zamysł. "Punktown i Listy z Hadesu" to literacka padlina. 
Parafrazując genialny utwór Armii*, Jeffrey Thomas stworzył "słowa donikąd, literaturę po nic". 
PS Swoją drogą skoro taki hardy i kontrowersyjny ten Thomas, to dlaczego nie napisał w "Listach z Hadesu" o bogu pewnej miłującej pokój religii z Bliskiego Wschodu?
* Armia "Piosenka po nic"

V jak Vendetta
Alan Moore, David Lloyd
Genialny klimat, świetna kreska (te cienie!) i absolutnie fatalna, zgniła fabuła. Komiks sprzeczności. Państwo Margaret Thatcher jako źródło inspiracji? Buahahaha. To dzięki tej kobiecie Wielka Brytania nadal istnieje, ale to w sumie już nie potrwa długo. Dzisiejsze wydarzenia polityczne w Europie, z rozwydrzoną poprawnością polityczną (LGBT i inne jenoty) i inwazją roszczeniowych muslimów pokazują, że ludzi trzeba trzymać krótko, bo głupieją od tej wolności. Zasady moralne, brak zasiłków, praca, praca i jeszcze raz praca, a państwo będzie rosło w sile i dobrobycie własnych obywateli.
A co mamy w "Vendecie":
- państwo dające ludziom pracę i bezpieczeństwo (postulat socjalistyczny) i rozprawiające się z LGBT, socjalistami i czarnymi (klasyczny faszyzm),
- państwo prowadzące obozy koncentracyjne i eksperymenty medyczne (ok, to jest bardzo złe),
- republikę bananową, u której szczytów władzy stoi garstka ludzi utrzymująca tę władzę przy pomocy sterowanych mediów, silnego aparatu inwigilacji i karmienia społeczeństwa niskimi potrzebami (czym to się niby różni od współczesnej Polski?),
- ale też państwo, które wprowadziło porządek po latach wojny i zawieruchy, starające się wyprowadzić kraj z nędzy, która zresztą panuje wszędzie na świecie po wojnie nuklearnej, 
- z drugiej strony nawiedzony, obłąkany główny bohater - psychopata, wprowadzający chaos i terror na ulicach, w dodatku stosujący wobec swojej podwładnej tortury psychofizyczne najgorszego sortu, czyli de facto bohater bardziej zły i dwuznaczny moralnie od złych faszystów, 
- główna bohaterka, to jakaś zabiedzona intelektualnie gęś, w dodatku o słabym charakterze, skoro postanawia się prostytuować, zamiast znaleźć drugą pracę,
- cała rzesza drugoplanowych, normalnych postaci (w sensie mających normalne namiętności typu władza, czy pieniądz, a nie zakładanie zboczonej maski), które ratują wiarygodność tej groteskowej historii.
Fabularnie to jest jakaś kicha z kaszaną, wszystko jest tutaj odwrócone na nice, przyczyny zamieniły się ze skutkami (chaos wojny wewnętrznej jest odpowiedzią na porządek społeczny faszyzmu?), wielkie zło (psychopatyczny terrorysta w schizowatej masce) ze złem względnym (ustrój zastany na łamach powieści na swoje plusy dodatnie i plusy ujemne). Generalnie mdłości mnie momentami brały od zgnilizny moralnej toczącej "Vendettę", Moore był chyba na Mocarzu podczas pisania komiksu. 
Na szczęście karty komiksu rozsadza wręcz kosmiczny klimat, który udało się wykreować twórcom. Coś fantastycznego. Ten klimat wynagradza niedostatki fabuły i sprawia, że "Vendetta" zapada w pamięć.

Podróż, która zmieniła świat. Darwin na pokładzie Beagle'a
Alan Moorehead
Sympatyczna, utrzymana w familijnym tonie opowiastka o sympatycznym, dobrym Darwinie, który wybrał się w podróż dookoła świata w towarzystwie neurotycznego, ale sympatycznego kapitana Fitzroya na sympatycznym Beagle'u. Aż ciepło się robi na serduszku. Całość uzupełniona jest hurtową ilością obrazków z epoki, które dodają specyficznego, nostalgicznego klimatu dawnej przygody. Nie ma co ukrywać, to nie jest pozycja, z której czytelnik dowie się poważnych rzeczy o teorii ewolucji, czy samym Darwinie. Ale i tak jest sympatycznie.




Umowa z Bogiem - trylogia
Will Eisner
"Żyd Fagin" tegoż Eisnera był sztampową, mizerniutką fabularnie próbą rehabilitacji jednego z antogonistów Olivera Twista. 
Trylogia posiada te same wady, co "Żyd Fagin". Tutaj nie ma naturalnych dialogów, rozwoju postaci, bohaterowie, zdarzenia są sztampą, za pomocą której w dwóch, trzech obrazkach Eisner kreśli cechy charakterystyczne epoki, miejsc, ludzi. Pod tym względem tytułowa "Umowa z Bogiem" wypada tragicznie, jest historyjką prostacką, nieciekawą i nic z niej nie wynika. Na szczęście o wiele lepiej wypadają "Siła życiowa" i "Dropsie Avenue", przede wszystkim ze względu na bardzo ambitną próbę opowiedzenia czegoś więcej. Te dwie historie wciągają swoją złożonością (ilość wątków, postaci) i opowiadaną historią. Z uwagi na to skomplikowanie fabuł przestają razić dosłowności, skróty i usztampowienie wszystkiego. "Dropsie Avenue" jest szczególnie fascynująca, bo na około 150 stronach Eisner całkiem fajnie opowiada o historii jednej z dzielnic Bronksu na przestrzeni 150 lat, przy okazji przemyca subtelnie rzeczową krytykę multi-kulti. Za te dwie historia ocena całości poszła w górę. 
Co do kreski, to wiadomo, nie do podrobienia, chociaż mógłby się Eisner pokusić o rysowanie atrakcyjniejszych postaci, bo wszyscy sprawiają tutaj wrażenie niezgorszych trolli.

Jeden dzień Iwana Denisowicza
Aleksander Sołżenicyn
Jeden dzień jak tysiąc lat. I ciągle ta sama lekcja przetrwania.
"Zasypiał Szuchow w pełni zadowolony. Wiele mu się tego dnia udało: nie poszedł do karceru, brygady nie pognano na Socgodorok, przy obiedzie podprowadził kaszę, brygadzista dobrze załatwił normę, dobrze się Szuchowowi murowało, nie podpał na kipiszu ze swoim kawałkiem stali, wieczorem zarobił u Cezara, kupił tytoń. I nie zachorował, przetrzymał" Cały komentarz do tego, co chciał przekazać Sołżenicyn tą krótką opowieścią o losie człowieka w katorżniczym łagrze.
Tak czytam ostatnio dużo o życiu w ZSRR w latach 1920-1960 i doprawdy chciałbym wiedzieć, czy był tam człowiek albo nawet całe rodziny nie doświadczone przez czystki, łagry, wojnę, wielki głód i inne atrakcje lewaków.

Wszyscy na Zanzibarze
John Brunner
Seria: Artefakty
W 1968 roku wysmakowana powieść Brunnera musiała robić ogromne wrażenie, dzisiaj niestety trąci trochę ramotką (Beninia, brak samochodów), ale i jest też w wielu aspektach niepokojąco aktualna, futurologia całkiem udana, jeżeli weźmie się pod uwagę, że docelowym rokiem przyszłości jest tutaj ... 2010. Szczególnie jest to widoczne w obrazie społeczeństwa zżytego z telewizorem (państwo Uniwersalni, Skanalizator), narkotykami (rozumianymi jako powszechność i łatwość w dostępie wszelkiego rodzaju używek, uzależniaczy), informatyzacji (Salmanasar), przeludnienia (7 mld ludzi) itd. John Brunner z wściekłością rzucił się tutaj na naprawdę głęboką wodę, począwszy od obrazu pojedynczych ludzi, społeczeństwa, kultur, technik, po geopolitykę. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek przeczytał tak ambitną i złożoną w formie i treści s-f powstałą przed 1970r. Jedyne, co mnie tutaj wyraźnie razi, to jeden z głównych bohaterów, pokojowo nastawiony do świata muzułmanin.
"Wszyscy na Zanzibarze" to zasłużona klasyka s-f, artefakt godzien odkopania i bardzo udany początek mam nadzieję kolejnej świetnej serii od wydawnictwa Mag.

Kroki w nieznane
Almanach fantastyki 2014
Niestety słaba antologia i to niekoniecznie z winy redaktora M.O. Widać jak na dłoni, że z literatury współczesnej musiał wybierać pomiędzy mniejszym lub większym szrotem, tak naprawdę najlepsze wrażenie w zbiorze robią teksty starsze jak Lethem. Na piętnaście tekstów jeden jest godzien zapamiętania na dłużej (wyborny Sherwood), ze trzy są dobre (Green, Lethem, Probert), cztery średniawe (Rivera, Watts, Sanderson, Parker), kilka słabych (Powell, Tavares, Toczinow, Goldin, Liu - na którym srodze się zawiodłem), a dwa wręcz tragiczne (Sharma, Cluley). Sharma to w ogóle sprzedała swoim opowiadaniem najbardziej żenujący twist fabularny w dziejach literatury, do tego zrobiła to z polotem drwala, musiałem sobie setę strzelić dla oczyszczenia umysłu po przeczytaniu "Szmaciarza".

Jonathan Sherwood, girl and gravastar
Zatem polecam jedynie Jonathana Sherwooda, jego "Głębia siwego oceanu" to rzadko dzisiaj spotykane połączenie pomysłu, fabuły i czystej, nieskażonej fizyki, klasyczna, dobra s-f.

Ogromne okno
Lemony Snicket
Seria niefortunnych zdarzeń (tom 3)
Najsłabsza póki co część Serii Niefortunnych Zdarzeń, przede wszystkim dlatego, że jedzie tym samym schematem, co w "Przykrym początku" i "Gabinecie gadów". Ilu krewnych można wynaleźć i po jak dalekiej kądzieli oni będą, jeżeli schemat będzie się powtarzał jeszcze przez kilkanaście tomów?
Tartak tortur
Lemony Snicket
Seria niefortunnych zdarzeń (tom 4)
Czwarta powieść Serii Niefortunnych Zdarzeń i czwarta oparta na tym samym schemacie - dzieciaki trafiają do kolejnego krewnego (skąd oni się biorą, skoro w "Przykrym początku" było powiedziane, że to hrabia Olaf jest tym jedynym krewnym?), a grono skretyniałych dorosłych nie ogarnia rzeczywistości na poziomie podstawowym, tylko biedne sieroty kumają czaczę + "sprytny" Olaf. Bardzo nie lubię schematów, mam nadzieję, że seria nie składa się z 13 opowieści zbudowanych na tym samym szkielecie fabularnym, bo nie zdzierżę.




To tyle na dzisiaj, przyjaciele. W odrębnym poście zamieszczę krótkie recenzje wszystkich komiksów o Tytusie, Romku i A'tomku, jak tylko wszystkie przeczytam, na razie jestem na księdze XIX.

Brak komentarzy: