środa, 7 listopada 2012

Ian Macleod - "Pieśń czasu"

Przeczytałem niedawno gdzieś w czeluściach internetu, że Ian Macleod pisze fantastykę, gdyż tworząc literaturę tzw. piękną (nazwa dyskusyjna), zaginąłby w morzu podobnych sobie stylistycznie twórców. I że fantastyka w jego dziełach jest dodatkiem, a nie kwintesencją, w związku  z czym ciężko traktować jego twórczość jako fantastykę.

Po przeczytaniu "Pieśni czasu" nie pozostaje mi nic innego jak zgodzić się z tym stwierdzeniem. Pozbawić powieść Macleoda futurystycznej otoczki i gadżetów (jak np. zbędnych dla fabuły kryształów), a treść na tym niewiele straci.

W zasadzie nie wiem, co jest istotą opowiadanych przez Macleoda losów Roushandy Maitland. Autor porusza mnogość zagadnień, od nieprzystosowania etnicznego, przez samotność, egoizm, zdradę, zazdrość, śmiertelny choroby, problemy społeczne, zmiany środowiskowe, sztukę, politykę, cyniczne oszołomostwo religijne, po konflikty nuklearne. Po wszystkim się prześlizguje, nie ma jakiegoś motywu przewodniego, jakiejś refleksji ogólnej, poza oczywiście banalną konstatacją, że wszystko przemija, nic nie jest wieczne. Ot stara kobieta umiera, wspomina swoje długie życie, cięcie, koniec. Dobrze się to czytało, nie powiem, ale nic nadto. Atrakcyjny, melancholijno-pompatyczny styl Macleoda doskonale sprawdza się przy takiej refleksyjnej, wspominkowej narracji. Fabuła jednak, ani specjalnie nie wzrusza (bohaterka często antypatyczna), ani nie działa intensywniej na inne sensory czytelnicze. Końcówka ładnie spina całość, nawet jest mały twist fabularny, który ożywia nieco jednostajną historię. Tylko nic większego z tego nie wynika, autor opowiedział ładną, spójną, melancholijną historię i poszedł na zasłużonego drinka do baru dla rzemieślników.

Pomimo pretekstowej fantastyki chciałbym dać powieści ocenę bardzo dobrą, ale przyjęcie kobiecej narracji pierwszoosobowej w powieści męskiego autorstwa? No hello, panie Macleod. Założenie konstrukcji całości na czymś takim kładzie wiarygodność nawet największego arcydzieła. Kobiety są z Wenus, a mężczyźni z Marsa, to nawet w Teletubisiach głoszono jako prawdę objawioną (kazus Tinky Winky to odrębna kwestia). A tutaj cokolwiek męski autor (opieram się na wiedzy oficjalnej) wchodzi w buty i umysł kobiety i przedstawia nam świat jej oczyma... 

Tak, więc jako fantastyka "Pieśń czasu" jest dziełem mizernym, jako literatura piękna dobrym, poprawnym, przyjemnie się czytającym, ale niewiele więcej. Ucztą wyobraźni bym tego na pewno nie nazwał. 

Największą zaletą podczas czytania jest szata graficzna polskiego wydania, piękna, klimatyczna ilustracja okładkowa (nawiązuje do opowiadania "Opowieść młynarza"), twarda oprawa, wspaniały, pachnący papier. Palce lizać.


Brak komentarzy: