niedziela, 4 listopada 2012

Jedna jaskółka, czy klucz?

http://img2.demotywatoryfb.pl/uploads/201211/1351800888_gyq4zd_600.jpg 
W dniu dzisiejszym zakończył się turniej, w którym młody talent tenisa z Polski w końcu wystrzelił. O tym przełomowym tygodniu w życiu Jerzego Janowicza trąbi się w polskich mediach na okrągło (dodam, mediach, które w 99% nie mają zielonego pojęcia o jednym z najpopularniejszych sportów świata, w którym rywalizacja toczy się o planetarną popularność), więc nie będę się powtarzał. O jakości geriatrycznego komentarza w wykonaniu Bohdana Tomaszewskiego też się nie będę wypowiadał, bo po 5 minutach zapodałem sobie transmisję internetową z profesjonalnym komentarzem Skysports. W każdym razie wiedzą tenisową społeczeństwa polskiego i dziennikarskiego obrazuje powyższy demot. Histeria z jaką opisuje się wyczyny Janowicza podczas turnieju jego życia ("to było jak Somosierra") potwierdzają powyższe słowa. A najlepiej o braku wiedzy tenisowej, proporcji i umiejętności odniesienia w polskim narodzie świadczy fakt, że Jerzy jest lepiej przyjmowany niż regularna i będąca na absolutnym topie od paru lat (przypadek wyjątkowy), wygrywająca wszystko, z wyjątkiem szlemów, Agnieszka Radwańska. Tylko dlatego, że styl Jerzego jest efektowny i czasami efektywny, a u Agnieszki odwrotnie. Oczywiście dla mnie sukcesy Jerzego, Agnieszki, Urszuli i Łukasza Kubota są warte tyle samo. Tylko nie należy po prostu zapominać ile osiągnęła Agnieszka, a ile do tej pory Jerzy, w dawaniu wyrazów histerycznego uwielbienia.

Zaledwie może 1% społeczeństwa (do którego to błędu statystycznego i ja się zaliczam) wie, że Jurek nie wyskoczył jak Filip z konopi i że jego talent objawił się już w roku 2007. Wtedy to, podczas pamiętnego US Open, kiedy młodziutka nastolatka Agnieszka Radwańska pokonała megagwiazdę Marię Szarapową (adekwatna, ówczesna histeria medialna), dotarł do finału juniorskiego turnieju singlistów. Jerzy to to samo pokolenie co Agnieszka i Ula Radwańskie (odpowiednio zwyciężczyni juniorskiego Wimbledonu 2005 i Roland Garros 2006, oraz zwyciężczyni juniorskiego Wimbledon 2006), tylko po prostu trzeba było czekać jeszcze przez 5 lat, aż wystrzeli. Te 5 lat to lata stracone, lata, w których z powodu permanentnych problemów finansowych, nie mógł grać z silnymi graczami, próbować się z nimi, tylko musiał grać tam, gdzie się opłacało. 

Cieszę się, że nie wygrał tego turnieju, dzięki temu medialna histeria nie będzie za duża, sytuacja się uspokoi, następne turnieje w dalekiej Australii, rozgrywane po nocach, będzie trochę spokoju i czasu, żeby oswoić się z nową rzeczywistością. Mam nadzieję, że się w niej Jerzy odnajdzie.  

A ja tylko zacieram ręce na nadchodzące lata w tenisie. Tenis oglądam od liceum, czyli tak od roku 1996. Wtedy moimi idolami byli Sampras, Krajicek, Ivanisevic, Courier, Martin czy Hingis. Inne czasy, inny styl, epoka techniczna, epoka tenisa magicznego. Na takim tenisie się wychowałem, taki do dzisiaj wielbię. Pamiętam wtedy jakim przeżyciem była dla mnie możliwośc oglądania Magdy Grzybowskiej podczas jej zwycięskiego meczu z Anke Huber w French Open 2000. Magda zapowiadała się świetnie, ale to i tak najwyżej na drugą dziesiątkę WTA. W najśmielszych snach nie spodziewałbym się, że przyjdą czasy kiedy polski tenis stanie się jednym z wiodących w świecie, bo do sióstr Radwańskich, Kubota i deblistów dołącza Jerzy Janowicz, którego granice możliwości są niebotyczne. W 2008 roku podczas Australian Open zarywałem noce i ciężko odchorowywałem, bo mieliśmy dwie polskie tenisistki w 1/8 Wielkiego Szlema (Domachowska i Radwańska). Potem długo tylko Agnieszka, bo Domachowska miała tylko jeden wystrzał, Ula miała poważną wadę kręgosłupa grożącą trwałym kalectwem, a Jerzy nie miał kasy. W 2010 i 2011 roku nagle pracuś Łukasz Kubot objawił się w pierwszej setce rankingu ATP i otarł się nawet o 1/4 Wimbledonu marnując w 1/8 meczbole z Feliciano Lopezem. A tu nagle w 2012 roku Ula Radwańska wchodzi do 30 WTA, Janowicz także wdziera się do 30 ATP. W porównaniu więc do wcześniejszych, wyłącznie koneserskich lat oglądania tenisa, nagle lata 2006-2012 zaczęły dostarczać niemożliwych wcześniej do wyobrażenia wrażeń czysto emocjonalnych. W Wimbledonie 2012 była pierwszy raz sytuacja, kiedy to w turniejach singlowych było pięcioro Polaków (przypominam porównawczo wspomniany wyżej kazus Grzybowskiej): Agnieszka i Ula, Jerzy, Łukasz i niespodziewanie młoda gniewna Sandra Zaniewska.

A wydaje się, że to dopiero początek. Oby, gdyż sezon 2013 rozpocznie się od pierwszego w historii przypadku, by w Wielkim Szlemie była trójka rozstawionych Polaków! (styczniowe Australian Open). I, jeżeli Łukasz nagle nie obniży lotów, to przez jakiś czas możemy mieć pewność, że w Szlemach będzie czworo singlowych reprezentantów. Żyć, nie umierać, dlatego niedobór snu w styczniu będzie znaczący. Idę spać.

Brak komentarzy: