piątek, 2 maja 2014

Skrót za siatkę, cz.2

Aby całkowicie nie zniknąć w Świecie czarownic w tzw. międzyczasie czytałem sobie insze pozycje, niestety stojące na mniej lub bardziej niskim poziomie merytorycznym. Zgagę po Kosiku przepiłem jabolem Spruilla, a potem niestety nie pomógł zjełczały Carroll.

Rafał Kosik "Obywatel, który się zawiesił" (ocena 1/10)
Koszmar konceptu i jego wykonania. W każdym aspekcie. Na tym pisarzu niniejszym stawiam krzyżyk, po szczegóły mojego stanowiska odsyłam do innych recenzji jego książek, gdzie jeszcze miałem siły i chęci, by się pożalić na marność pisaniny Kosika. 
Tytułem przykładu niech będzie żenujące koncepcyjnie opowiadanie "Czy ktoś tu widział Boga?!" Oto do Nieba po wypadku samochodowym trafia trzydziestoparolatek, w Niebie panują zasady jak z filmów Tima Burtona, czy ostatnio hollywoodzkiego koszmarku "R.I.P.D - agenci z zaświatów". Ani to oryginalne, ani świeżo podane, ani zabawne, nie ma tu niczego, jakby rzekł pewien klasyk. Żeby jednak było mało, to koszmaru dopełniają takie kwiatki jak: "niebiescy biurokraci", "niebieskie zasady". Serio? SERIO?! Nie naczytał się Kosik komiksów Szarloty Pawela aby? A może raczej miało chodzić o "niebiańskich biurokratów" oraz "niebiańskie zasady"? 
Czary degrengolady dopełnia opowiadanie "Wyprawa szaleńców" stanowiąca jakiś spin-off do "Verticala", o którym swego czasu co nieco napisałem, to wtedy po raz pierwszy Kosik pokazał mi środkowy palec jako czytelnikowi. Mój ówcześniejszy zarzut totalnego olania kwestii wyjaśnienia skąd się wziął taki, a nie inny świat przedstawiony, tutaj także pozostaje aktualny. Miliard ludzi podróżuje statkami w nieznane, w celu odkrycia istoty ich świata ... by ostatecznie zakończyć podróż dotarłszy do celu ... ale bez wyjaśnienia najbardziej interesującej kwestii! Panie Kosik, po co wyjaśnić stworzenie oryginalnego i interesującego świata przedstawionego, skoro można się skupić na relacjach społecznych, psychice jednostek i innych takich trele, NA KTÓRYCH W OGÓLE SIĘ PAN NIE ZNASZ, i przez to wychodzi Panu mizeria fabularno-postaciowa. Po co, prawda? 
Koszmaru dopełnia kiczowata i pretensjonalna okładka z wyłażącym z gwiezdnych wrót Kosikiem. A takie żywiłem co do niego nadzieje swego czasu ....
PS. Zbiorek Kosika przeczytałem dzięki uprzejmości przesympatycznej koleżanki z filii nr 11 :) Dzięki!

Steven Spruill "Moja dusza do wzięcia" (ocena 3/10)
Czym jest ludzki mózg? Niczym innym jak najbardziej skomplikowanym tworem natury, maszyną tak doskonałą, że jest dla człowieka niemożliwa do zbadania na tę chwilę. Ludzkość jest w stanie zawędrować do galaktyk tak odległych, że jest możliwe wejrzenie w początki wszechświata, zbudować Wielki Zderzacz Hadronów, niewyobrażalnie potężną maszynerię (długość torusa LHC wynosi 27 km), ale nie jest w stanie zgłębić interkosmosu galarety o długości i szerokości kilkunastu centymetrów. Dlatego każda powieść podejmująca próbę przedstawienia odpowiedzi na pytania o mózg człowieka spotyka się z moim zainteresowaniem, nawet jeżeli jest to z założenia gniot. A nóż widelec przekaz marketingowy wprowadza w błąd i dana powieść jest lepsza niż pozory wskazują? 
Niestety nie było tak z "Moją duszą do wzięcia". Marketing wydawcy nie przekłamuje tym razem - powieść Spruilla to jest tani, tandetny wręcz sensacyjniak, tchnący mrowiem nielogiczności oraz przekombinowanymi zwrotami akcji, co najważniejsze zaś całkowicie prześlizgujący się po interesującej mnie tematyce. W kwestii mózgu Spruill nie ma nic ciekawego do powiedzenia poza oklepanymi frazesami o widzeniu przyszłości w formie przeczuć, czy innych wróżebnych mistycznościach. Intryga jest szyta grubymi nićmi, bohaterowie pozytywni stereotypowi, protagoniści zła są groteskowi, zaś ich motywacje tragikomiczne, tudzież beznadziejny wątek miłosny. Główna bohaterka nie dość, że stanowi obiekt seksualnej fascynacji 3/4 składu męskiego powieści, do tego jest podmiotem kilku prób gwałtu, zabójstw, wypadku samochodowego, z którego wychodzi ze wstrząsem mózgu tak dużym, że nic nie kojarzy i nie pamięta, by kilku godzinach biegać chyżo i znowu uciekać przed kolejnymi próbami gwałtów i zabójstw, a całość jest przyprawiona dwoma wątkami miłosnymi tejże panny z dwoma super atrakcyjnymi samcami, z których żaden nie ma nic przeciwko temu, że ona romansuje z tym drugim! I to pisał facet!
Najlepiej wypadają wstawki medyczne, pewne mrożące krew w żyłach szczegóły operacji przeprowadzanych na otwartym mózgu podawane beznamiętnym tonem świadczą o tym, że Spruill jest lub był lekarzem. Ale to jest kropla w morzu żałości, powieść jako całość leży i kwiczy z nadmiaru suchości i sprawdza się jedynie jako zapełniacz czasu tramwajowo-autobusowego w drodze do i z pracy. Oczywiście w porównaniu z Kosikiem to Spruill jest jak John Irving przy Guy'u N. Smith'ie. 
Słów kilka o polskim tytule książki. Piszę "Moja dusza do wzięcia", no bo przecie takie jest dosłowne tłumaczenie angielskiego tytułu "My soul to take". Angielskojęzyczny tytuł to najlepsza rzecz w tej powieści. Nie jakiś durny, suchy i zupełnie nie przystający do treści "Paradoks Lancastera". Jaki kurna paradoks, dlaczego nie mogło być tutaj tego fajnego, nieco lirycznego tytułu? No ok, powieść Spruilla to jest półka dolnych stanów średnich literatury rozrywkowej, ale po co dobijać ją jeszcze dennym polskim tytułem? 


Jonathan Carroll "Kąpiąc lwa" (ocena 4/10)
Przyznam, że niezwłocznie po przeczytaniu najnowszej powieści Carrolla miałem ochotę rzucić nią o ścianę, podrzeć na kawałki, zrobić z tego ognisko lub wykorzystać jako podkładkę pod trutkę na szczury. Tak wielkie było moje rozczarowanie powieścią, która przez 4/5 objętości świetnie się rozwijała, by potem popaść w mizerię. 
Teraz jednak emocje ze mnie na szczęście opadły i mogę coś w miarę na spokojnie skrobnąć. Zastanawiam się zatem, co właśnie przeczytałem. W pierwszej kolejności "Kąpiąc lwa" skojarzyło mi się z "T" Pielewina, ta sama metoda szaleństwa, ten sam chaos fabularny, od początku do końca zagubienie i nihilistyczne wrażenia. Tylko, że u Pielewina to zaakceptowałem, bo przynajmniej nie ściemniał, że gdzieś tam kryje się sens, napisał surrealistyczną powieść, którą świetnie się czytało. Carroll przez 300 stron podpuszczał mnie, że doczekam się rozwiązania, że gdzieś na 310 stron pozostanę z rozdziawiona gębą z wrażenia nad geniuszem Carrolla. 
Nic z tych rzeczy, "Kąpiąc lwa" to piękna wydmuszka i pod tym względem analogia zachodzi raczej do "Miasta i miasta" Mieville'a. China Mieville stworzył wspaniały świat przedstawiony, ale zupełnie go nie wyjaśnił, pozostawiając czytelnika z potężnym kacem. Carroll zrobił tak samo, stworzył wyśmienitą, zaskakującą intrygę z wieloma wątkami, by potem zakończyć ją naprędce i niejako pośrodku nie wyjaśniając istoty sprawy. W sumie to jakieś mam jedno wyjaśnienie, ale nie przyjmuję go do świadomości, bo wtedy musiałbym uznać, że "Kąpiąc lwa" zasługuje co najwyżej na piękną ocenę 1/10, a nie kilka oczek wyżej. 
Tak się nie robi, Szanowni Panowie! Nie po to poświęcam swój cenny czas czytając wasze dzieła i obdarzając was swoim zaufaniem byście potem w ten sposób mnie traktowali. Zwłaszcza, że nie jesteście jakimiś miernotami z lumpeksu literackiego tylko uznanymi mistrzami pióra, których inne dzieła to w końcu prawie same majstersztyki. Shame on You!, jak mawia Max Kolonko pod adresem swoich interlokutorów. 

Brak komentarzy: