niedziela, 18 maja 2014

Andre Norton - Kroniki świata czarownic (tomy 18-25 cyklu)

Trzecim elementem serii o Świecie czarownic jest podcykl o wdzięcznym tytule "Kroniki Świata czarownic", nazywany inaczej opowieściami Wielkiego Poruszenia (angielskie "The Turning"). Wielkie Poruszenie to była zaznaczona jedynie marginalnie w "Trojgu ze Świata czarownic" operacja wielkiej magii czarownic z Estcarpu polegająca na potężnych zmianach geologicznych na granicy Estcarpu i Karstenu, mająca na celu powstrzymać marsz armii Karstenu na Estcarp. Co zabawne nazwa Wielkie Poruszenie została użyta po raz pierwszy dopiero w "Strzeż się sokoła", a sama koncepcja zyskała z rozwojem cyklu fundamentalne znaczenie dla mitologii świata przedstawionego. Mitologia ta zasadza się na banalnym założeniu, że Wielkie Poruszenie poruszyło nie tylko góry i doliny, ale także obudziło drzemiące moce w całym Świecie czarownic, przez co można było bez kozery stworzyć kilkanaście nowych powieści cyklu. Wszystko nagle zyskało globalnego znaczenia, lokalne sprawy opisywane w pojedynczych opowieściach jawią się jako elementy większej całości, czego symbolicznym przykładem była "Tkaczka pieśni", której akcja łączyła w sobie wątki podcykli o Estcarpie i Arvonie. 
Nie może więc dziwić, że Wielkie Poruszenie stało się oficjalnym tytułem trzeciego z podcykli Świata czarownic. Norton wpadła na ten pomysł po wykorzystaniu do potencjału poprzednich podcykli oraz w większości słabych zbiorów opowiadań różnych autorskich przybłędów. Zaprosiła do współpracy kilka autorek, które pisały wcześniej opowiadania, efektem czego było odświeżenie konwencji oraz podkreślenie spójności świata przedstawionego, najważniejszego w końcu elementu każdej długiej serii literackiej. Na Kroniki Wielkiego Poruszenia składają się trzy omnibusy i trzy powieści, z czego ostatnia (napisana samodzielnie przez Norton w podeszłym wieku!) stanowi z założenia epickie zakończenie całego cyklu, ale o tym napiszę w odrębnym poście, formalnie wieńczącym moją przygodę ze Światem czarownic. Na Kroniki składają się następujące pozycje (za encyklopediafantastyki.pl):
  • 1 Storms of Victory (1991), w Polsce wydane jako dwa tytuły:
    • Port of Dead Ships
    • Seakeep
  • 2 Flight of Vengeance (1992), w Polsce wydane jako dwa tytuły:
    • Exile 
    • Falcon Hope 
  • 3 On Wings of Magic (1994), w Polsce wydane jako dwa tytuły:
    • We The Women
    • Falcon Magic 
  • 4 The Key of the Keplian (1995)
  • 5 The Magestone (1996) 
  • 6 The Warding of the Witch World (1997), w Polsce wydane w dwóch tomach:
    • Na straży Świata Czarownic
    • Zamknięcie Bram
Wspólnym mianownikiem spajającym podcykl o Wielkim Poruszeniu jest postać kronikarza Duratana z Lormtu, poznanego w "Tkaczce pieśni". Zadaniem Duratana jest zbieranie opowieści z całego świata, tak aby istniały dowody na wydarzenia spowodowane Wielkim Poruszeniem. Całkiem zgrabny i świetny w swej prostocie pomysł, który w dodatku wzmocniono koncepcją omnibusów, czyli dwóch odrębnych historii połączonych osobą Duratana. Historie te są we wszystkich trzech omnibusach całkowicie odrębne, co zapewne zaważyło na tym, że polski wydawca postanowił podzielić je dla większego zysku na odrębne powieści. Nie mnie w to wnikać, mam wątpliwości, czy taki podział nie narusza praw autorskich do integralności utworu, niemniej oczywistymi ujemnymi konsekwencjami tego stanu rzeczy dla polskiego czytelnika jest z jednej strony brak możliwości wglądu w pierwotny zamysł Norton, z drugiej zaś takie kwiatki jak np. zakończenie "Portu umarłych statków", gdzie mamy kilka akapitów wstępu do .... "Morskiej Twierdzy". Ni przypiął, ni przyłatał, ale taki już los amatorów książek w Polsce. 
Ok, popsioczyłem, teraz przechodzę do recenzji poszczególnych opowieści. 


1. Andre Norton. Pauline Griffin "Storms of victory"
Pierwszy z omnibusów nosi tytuł "Storms of victory", napisany przez Andre Norton wspólnie z Pauline Griffin, której słabe opowiadanie "Związany przysięgą" nie napawało mnie optymizmem przed efektem tej współpracy (ale o tym za chwilę). Jak wynika z blubra okładkowego (obok) w ramach "Storms of victory" kronikarz Duratan zawarł dwie opowieści, które polski wydawca postanowił wydać w dwóch odrębnych tomach pt. "Port umarłych statków" oraz "Morska twierdza". 

a) "Port umarłych statków" tom 18 (ocena 9/10) 
Genialna rzecz! Druga po "Tkaczce pieśni" najlepsza powieść cyklu. Już tytuł wskazywał, że będę miał tutaj do czynienia z rzeczą nietuzinkową, eksploracją nowych krain, nowe potwory, nowa przygoda i potężny klimat klasycznej fantasy.
Trzeba oczywiście wziąć pod uwagę, że "Port umarłych statków" to element większej całości (pierwsza powieść podcyklu kronikarskiego), dlatego na początku jest dosyć długi wstęp o kronikarzu Duratanie i jego pojawieniu się w Lormcie.
Potem jednak przechodzimy do zasadniczej części opowieści. Na arenę wkracza plejada gwiazd początku cyklu, czyli Simon Tregarth, Jealithe, Koris, Loyse, Kemoc i Orsya, oprócz tego jacyś Sulkarczycy, Sokolnicy, pojawia się też postać Destree w narracji pierwszoosobowej. Generalnie prawie powrót do korzeni, ale akcja szybko przenosi się na nieznane wcześniej południowe rejony oceanu rozdzielającego High Hallack i Estcarp. Pojawia się tam niedające się sprecyzować zagrożenie dla żeglugi morskiej oraz w dalszej perspektywie całego świata przedstawionego. Bohaterowie zakasują rękawy, wsiadają na statki i wyruszają w nieznane, by pokonać pleniące się Zło. Klasyka klasyki i do tego niemal perfekcyjne wykonanie, mały minus za lekki spadek jakości w środku powieści.
Ps. Jako  współautorka podana została również Pauline Griffin, ale w moim przekonaniu pełne autorstwo należy przypisać wyłącznie Andre Norton. Wynika to ze wspomnianego beznadziejnego opowiadania "Związany przysięgą", które charakterystycznych elementów stylu Griffin zwyczajnie w "Porcie umarłych statków".
b) "Morska Twierdza" tom 19 (ocena 3/10)
Za to niestety stwierdziłem je w drugiej części "Storms of victory". Teoretycznie nie można nic zarzucić "Morskiej Twierdzy". intryga jest całkiem znośna i jest spójna ze światem przedstawionym, bohaterowie bardzo sympatyczni, tudzież sama dolina Morskiej Twierdzy sprawia wrażenie raju utraconego. Niemniej powieść jest przeraźliwie nudna, zaś rozwiązania fabularne momentami wołają o pomstę do nieba. Zaprezentowana w notce wydawnictwa intryga pomiędzy Uną, a zaborczym sąsiadem jest przekłamana, gdyż z jednej strony sąsiad ten wcale nie korzysta z żadnych ciemnych mocy, tylko zwyczajnie jest bandytą i mordercą, a te ciemne moce to są tam tylko przy okazji i na odpieprz, żeby nie było, że brak w książce czarów, z drugiej zaś strony "Morska Twierdza" to przede wszystkim niezbyt wysokich lotów zwyczajne romansidło pomiędzy Uną, a dowódca Sokolników. Przy czym romans to z gatunku "och, kochamy się, ale polityka i obyczaje nie pozwalają nam być razem, och moje Serce!". 
I tak to leci, stąd mam nieprzeparte wrażenie, że tak jak Norton napisała samodzielnie "Port umarłych statków", tak Griffin jest całkowicie odpowiedzialna za "Morską Twierdzę", a panie widnieją jako współautorki z uwagi na koncepcję omnibusa "Storms of victory". Na szczęście "Morską Twierdzę" czytało się szybko i bezboleśnie i to zasadnicza zaleta tej opowieści.


2. Andre Norton, Mary Schaub, Pauline Griffin "Flight of vengeance"
Kolejnym omnibusem w ramach podcyklu o Wielkim Poruszeniu jest "Flight of vengeance", napisany tym razem przez Norton wspólnie z dwiema autorkami. Tutaj również wydawnictwo Amber podzieliło omnibusa na dwie odrębne powieści, wydając je po kolei pod tytułami "Wygnanka" oraz "Pakt Sokolników". Za pierwszą rzecz współodpowiedzialność wzięła Mary Schaub, za drugą nieszczęsna Pauline Griffin. Tradycyjnie już najpierw mamy opowieść dziejącą się na kontynencie Estcarpu, a następnie wracamy do wątku Sokolników. 
a) "Wygnanka" Mary Schaub tom 20 (ocena 4/10) 
Tak jak wydawało się, że "Morska Twierdza" została napisana wyłącznie przez Pauline Griffin, tak mam nieodparte wrażenie, że "Wygnankę" napisała samodzielnie Mary Schaub. Decyduje o tym inna składnia, styl, konstrukcja opowieści (podział na rozdziały), umiejętność konstrukcji pojedynczych zdań, konstrukcje frazeologiczne, słownictwo itd. Jeżeli przeczytało się kilkanaście powieści ze świata przedstawionego napisanych samodzielnie przez Andre Norton, to potem nie sprawia większego problemu rozróżnienie jej stylu od stylu innej autorki. "Port umarłych statków" sprawiał wrażenie klasycznej opowieści z początku cyklu, jednak już "Morska Twierdza" to nudne i toporne wejście innego sposobu pisania. Podobnie jest i z "Wygnanką", co więcej obydwie te powieści także fabularnie obniżają loty w porównaniu do samodzielnych dzieł Andre Norton.
"Wygnanka" to kolejne uzupełnienie zdarzeń bezpośrednio po Wielkim Poruszeniu. Nolar, dziewczyna z Estcarpu, podejmuje wspólnie z jedną czarownicą w stanie katatonicznym oraz przybłędą z wrogiego kraju wyprawę do tajemniczego miejsca dużej mocy, gdzie dochodzi do kulminacji historii. Powieść jest nudna i ślamazarna, niemniej ma pewną wartość, jeśli idzie o uzupełnienie dziejów świata przedstawionego. Na pewno jest spójna i logiczna w ramach Świata czarownic, tylko fabuła nie porywa. Jako że polski wydawca w notce okładkowej postanowił zdradzić większość twistów fabularnych, to tym bardziej "Wygnanka" została pozbawiona większości zalet fabularnych. Do tego Schaub ma dosyć nudnawy styl pisania, stąd całość się wlecze i nic wielkiego z tego nie wynika. 
b) "Pakt Sokolników" Pauline Griffin tom 21 (ocena 3/10)
Bezpośrednia kontynuacja wątków Uny i Tarlacha z "Morskiej Twierdzy". Bohaterowie przybywają z High Hallack do Lormtu, by uzyskać informację jak by tu znowu połączyć żyjących oddzielnie Sokolich kobiet i mężczyzn, żeby się mogli razem osiedlić w ojczyźnie Uny. Una i Tarlach trochę tam czasu spędzają, wpadają w mrowie napisanych naprędce tarapatów, nic z tego jednak nie wynika dla głównej osi fabularnej. Gdzieś tak w połowie powieści dopiero wchodzimy na główny tor, czyli tematyka inwazji z innego świata. 
Dużo tutaj dziwnych zdarzeń i rozwiązań fabularnych niezbyt zgodnych z dotychczasową mitologią cyklu (Gunnora wysyłająca duchy dziewczynek, by ostrzegła przed kolejną inwazją z zaświatów na High Hallack, Gunnora otwierająca bramę z Lormtu do Morskiej Twierdzy, by Una i Tarlach mogli zdążyć przed inwazją, Sokolnicy planujący wielkie spotkanie wszystkich rodów akurat niedaleko Morskiej Twierdzy, co w ostateczności pomaga odeprzeć inwazję itd.). Generalnie mrowie perfekcyjnych rozwiązań Deus ex machina. które ni w ząb nie pasują do uniwersum świata czarownic. Do tego mamy tutaj nową wersję bitwy pod Termopilami, tylko zamiast 300 mamy Tarlacha i jego 500 Sokolników, a po drugiej stronie 60-tyś! armię inwazyjną. No i oczywiście ekipa wychodzi bez szwanku. Nie ma co, poczucie proporcji i sensu idealne. Pani Griffin już dziękujemy. 

3. Andre Norton, Sasha Miller, P.M. Mathews "On wings of magic"
Powariowały kobity z tymi Sokolnikami. Trzeci i ostatni omnibus w serii i znowu o Sokolnikach. Tym razem Norton dobrała sobie jeszcze inne panie do pomocy i stworzyły wspólnie dwa największe gnioty powieściowe cyklu. Pierwsza z opowieści po angielsku brzmi "We, the women", co już samo w sobie jest niepokojące, i jest kontynuacją wątków poruszonych w tragicznej noweli "Sokolątko". Druga zwie się standardowo, ale niestety jest to kontynuacja poronionego romansu z opowiadania "Odbudować gniazdo". 
a) "Na skrzydłach magii" P.M. Mathews tom 22 (ocena 0/10)
Pani Mathews ma ewidentnie jakiś problem feministyczny pisząc swoje wiekopomne dzieła w ramach uniwersum świata czarownic. Jej opowiadanie "Sokolątko" było obrzydliwie zakamuflowaną manifestacją transwestytyzmu i skrajnej niechęci do mężczyzn. Tutaj mamy kontynuację tej tendencji poprzez z jednej strony przekłamanie oficjalnej wersji przeszłości kobiet i mężczyzn Sokolników (opisanego wcześniej m.in. w "Sokolej krew" i "Sokole prawo" i ostatnio dzieje Uny i Tarlacha), wprowadzając jakieś własne poronione genezy tego ludu całkowicie sprzeczne z dotychczasowym uniwersum świata przedstawionego, z drugiej zaś przedstawianie mężczyzn tej rasy jako zwyrodniałych okrutników, gwałcicieli i ciemiężycieli, co w kontekście np. postaci Tarlacha jest już nawet nie tyle śmieszne, co zwyczajnie groteskowe. Nie mam pojęcia gdzie miała oczy Andre Norton dopuszczając taką grafomankę do skądinąd własnego dziecka. Oczywistym jest, że "Na skrzydłach magii" to samodzielne dzieło Mathews, Norton występuje tu tylko jako redaktorka. 
W konsekwencji tego wojującego pseudo-feminizmu Mathews miota się i plącze i tworzy chyba najbardziej kuriozalną powieść fantasy w historii literatury. Tytułem przykładu autorka z wyjątkową nieudolnością próbuje zaprezentować życie Sokolniczek, które nie wiedzą co to "mężczyzna" (???) i kiedy do ich wioski trafia kilku młodzieńców, to nie potrafią rozróżnić płci, w sensie że nie znają podziału na płcie WTF???!!! Z tego wynikają różne kretyńskie sytuacje, których nie jestem w stanie ogarnąć na trzeźwo. Co za pomroczność jasna kierowała twórczynią tego wiekopomnego dzieła.
Inną "wartością dodaną" twórczości Mathews są oczywiście scenki rodzajowe z życia wsi, które przypominają mniej więcej to: https://www.youtube.com/watch?v=AZ8Bp0Kvqpo
Pojawiają się także jakieś dziwne boginie jak Pani Jastrzębica. Skąd nagle ją Mathews wytrzasnęła, to ze świecą szukać. 
Dramat, dramat, dramat, szkoda tylko w tym wszystkim zbrukanego klimatu świata czarownic. Oczywiście magii i jej skrzydeł nie stwierdziłem. 
b) "Sokola magia" Sasha Miller tom 23 (ocena 2/10)
Kolejny gniot. Bez składu, bez ładu, topornie i nudno. Kontynuowany jest tutaj wątek Sokolnika Yaretha i Eirran z beznadziejnego opowiadania Sashy Miller "Odbudować gniazdo". Tam był żenujący motyw miłosny, w "Sokolej magii" jest m.in. fatalnie poprowadzone wątki rodzicielski, 6-letnich bachorków zachowujących się jak dorośli, antagonizmów pomiędz dwoma Sokolnikami (zakończona tragicznie beznadziejnym posłowiem) oraz cała nielogiczna, nie trzymająca się kupy akcja odbijania małych czarownic z Alizonu. 
Na plus tej historii jedynie dwie rzeczy. Z jednej strony czytelnik po raz pierwszy ma okazję poznać Alizon od środka, chociaż prezentuje się to nadzwyczaj ubogo - kilka rachitycznych chałup, krzaki i główne miasto zwące się ... Alizon. Bida z nędzą. Z drugiej strony jest krótki fragment klasycznej eksploracji, questu, podczas ucieczki przez niezbadane do tej pory góry na wschodzie Alizonu. Te dwa elementy zapewniają pewne minimalnie pozytywne doznania podczas lektury, resztę przemilczę, w końcu ładna pogoda za oknem, można iść na spacer. 
"On wings of magic" to był ostatni omnibus cyklu. Zaczęło się bardzo dobrze od świetnego "portu umarłych statków", ale potem im dalej w las, tym więcej cienia. Za dużo Sokolników, co autorka, to inny pomysł na tę rasę, za mało klasycznego questu i klasycznej magii. 

4. Andre Norton, Lyn McConchie "Klucz Keplianów" tom 24 (ocena 5/10)
Powieść o klasę lepsza aniżeli pięć poprzedzających ją historii o Sokolnikach, niestety mocno nierówna. "Rehabilitacja Keplianów" albo "Indianka w Świecie czarownic", takie mogłyby być alternatywne tytuły tej powieści. Autorki odświeżają konwencję i wprowadzają dwa nowe elementy - jeden to opowiedzenie genezy pochodzenia i niejakie odmitologizowanie tytułowych Keplianów (pół-koni, pół-demonów z "Trojga przeciwko Światu czarownic" oraz z "Tkaczki pieśni"), drugi to wprowadzenie do świata przedstawionego Eleeri, sieroty wymarłego plemienia indiańskiego, która również odnajduje na kartach powieści swoje przeznaczenie.   
Pomimo tych niewątpliwych zalet i ich fajnej realizacji, to niestety "Klucz Keplianów" rozczarowuje swoją nierównością. Przez pierwszą połowę książki mamy wyśmienity quest, z mrowiem nieprzewidywalnej i interesującej akcji, oraz ciekawą i wciągającą fabułą. do tego osnowa fabularna zdaje się mieć istotne znaczenie dla świata przedstawionego, nie tracąc niczego w spójności z wcześniejszą historią cyklu. Niestety w drugiej części siada w zasadzie wszystko, od fabuły po jakość stylu autorek. Zauważalna staranność i pieczołowistość odautorska ustępuje pola bylejakości i dziwnym rozwiązaniom (jak np. opowiadanie historii z punktu widzenia wilkołaków). Najgorsza robi się jednak psychologia postaci, które tracą gdzieś głębię i przypominają parodię samych siebie z pierwszej połowy powieści. 
Wielka szkoda, bo była szansa na jedną z najlepszych powieści cyklu, a tak wyszła ni to wydra, ni pasikonik.


5. Andre Norton, Mary Schaub "Magiczny kamień" tom 25 (ocena 5/10)
Siedemdziesięciopięcioletnia, niema, samotna handlarka z Krainy Dolin i dwudziestoletni Pies Alizonu jako główni pozytywni bohaterowie oraz narratorzy opowieści, czy to się mogło udać? Okazuje się, że tak. Po niezłym odświeżeniu konwencji w "Kluczu Keplianów" tutaj dostajemy po raz kolejny świeży pomysł, a przy okazji wciągającą i zaskakującą kilkoma zwrotami akcji fabułę (byłaby jeszcze bardziej zaskakująca, gdyby cudowny polski wydawca Amber nie zdradził w notce okładkowej jednego z kluczowych dla fabuły twistów). Do tego z nietuzinkowymi bohaterami, rzadko kiedy bowiem można oczekiwać powieści fantasy, której bohaterem jest starowinka zbliżająca się do kresu swojej ziemskiej przygody. 
Niestety "Magiczny kamień" odznacza się podobnymi wadami, co "Klucz Keplianów" - jest nierówny, a świetna fabuła w końcówce robi się zbyt przewidywalna i jednocześnie jest jakby naprędce kończona.
Niemniej "Magiczny kamień" stanowi zasadniczy wstęp do "Na straży Świata czarownic", a sam tytułowy kamyczek jest katalizatorem wydarzeń tam opisanych. Ale o tym już w odrębnym poście. 

Brak komentarzy: