czwartek, 7 listopada 2013

Stek z wodsela, wojna końca świata i komercyjny shit

Trochę czasu upłynęło od ostatniego wpisu, kolejne kolokwium na aplikacji zaliczone, krótki i intensywny wypad w Beskid Żywiecki tudzież. Koło zaliczone po najmniejszej linii oporu, ale i tak spowodowało odcięcie mnie od książek na 2 dni. Z kolei wędrówki po górach z natury swojej są niezwykle zajmujące i zwyczajnie przez cały długi weekend udało mi się przeczytać jedynie jakieś 80 stron. Ale to było parę dni temu, już nieco nadrobiłem zaległości. W ostatnim czasie rozczytałem się w kilku książkach na raz, po powrocie z gór udało mi się skończyć tę, którą zacząłem najpóźniej oraz te najcieńsze i o nich słów kilka.  

"Pod skórą" nieznanego mi wcześniej autora legitymującego się godnością Michel Faber to taki typowy dla współczesnych prozaików mindfuck. Podobieństwo z takim "Pachnidłem" jak najbardziej uzasadnione. Bynajmniej jednak nie z powodu tego, kim lub czym okazują się być Isserley i jej wodselożerni kompani "Pod skórą" ryje beret, ale z powodu tego że w ostateczności powieść ta to wyjątkowo oryginalna ... wydmuszka. Przez 320 stron Faber z niewątpliwie dużą klasą i wyczuciem częstuje Czytelnika elementami zaskakującej fabularnej układanki, stopniowo poznajemy coraz więcej przerażających faktów o Isserley i jej czynach, "Pod skórą" czyta się jak rasowy dreszczowiec s-f z elementami psychologicznymi (przede wszystkim Isserley i Vess), by skończyć powieść w momencie zwykłego wypadku samochodowego, bez jakiegokolwiek wyjaśnienia ze strony autora, po co w ogóle stworzył taki, a nie inny świat przedstawiony. Najprostszym wyjaśnieniem tego o czym tak naprawdę jest "Pod skórą" stanowi konstatacja, że pod płaszczykiem odwrócenia ról człowiek - zwierzę (tutaj alien - człowiek) autor przemyca banalne życiowe prawdy i coś, co chwytliwie brzmi, ale przy chwilowym zastanowieniu się tak naprawdę to nie wiadomo o co chodzi (jak myśl wiodąca powieści: "pod skórą wszyscy jesteśmy tacy sami"). 
Michel Faber warsztat ma doskonały, doprawdy od strony zamysłu fabularnego i konsekwentnej jego realizacji "Pod skórą" jest mistrzostwem świata, byłem zafascynowany jak umiejętnie Faber dawkuje Czytelnikowi ten fabularny tort. Jednak całościowo, biorąc pod uwagę jakby przesłanie powieści (do którego Faber automatycznie żywi pretensje z racji zaliczenia "Pod skórą" nie do fantastyki, a do kanonu tzw. literatury pięknej), to niestety jest już o wiele gorzej. To trochę tak jak z recenzowaną przeze mnie w sierpniu powieścią Michaela Chabona "Związek żydowskich policjantów", czyli świetny pomysł na świat przedstawiony, mizerna i wymęczona fabuła. Faber też męczy bułę, "Pod skórą" można złośliwie streścić w trzech zdaniach (uwaga mega spojler): Isserley jeździ sobie po drogach północnej Szkocji, zabiera męskich autostopowiczów, by jej pobratymcy przerobili ich na przekąskę dla ich rasy. Isserley męczy się strasznie w skórze człowieka (pod skórą (sic!) wodsela jest w końcu alienem), ma tam jakieś dylematy, jakieś psychofizyczne problemy bliżej niesprecyzowanej przez Fabera natury, by w końcu rozbić się na drzewie i zakończyć powieść efektowną eksplozją. Żeby mindfuck był większy, to alieny nazywają się ludźmi, a ludzie zwierzętami lub wodselami. The end (koniec spojlera). Nic jednak z tego nie wynika, niczego z "Pod skórą" nie wyniosłem, poza oczywiście wspomnianymi wrażeniami estetycznymi i walorami czysto warsztatowymi. Widocznie taka metoda na zyskanie rozgłosu we współczesnej literaturze popularnej jest wystarczająco skuteczna, skoro powieść Fabera została obsypana licznymi nagrodami. Sam jednak oprócz ciekawego pomysłu oczekuję zazwyczaj ciekawej fabuł, czego "Pod skórą" zwyczajnie mi nie zapewniło. W związku z tym daję powieści Fabera jedynie ocenę 5/10.

"... kiedyś każdy musi pójść do Canudos"
Niedawno przeczytałem "Niebo i ziemię", czyli zbiór mizernych myśli wszelakich węgierskiego pisarza Sandora Marai, który miał stanowić preludium do recenzowanej w tym miejscu krótkiej powieści "Sąd w Canudos". "Sąd w Canudos" wypada o niebo lepiej niż "Niebo i ziemia", ale i tak jestem tą powieścią nieco rozczarowany.

Marai pisał "Sąd w Canudos" w czasie burzliwych wydarzeń 1968 roku, kiedy to studenci w Paryżu (i gdzie indziej chyba też) urządzali manifestacje, pochody, a wśród żądań zgłaszali zapotrzebowanie na "niemożliwe", czyli mieli konkretny program. Do ustalenia przyczyn tych wydarzeń w społeczeństwie, które teoretycznie powinno być rajem mlekiem i miodem płynącym (dokładnie chodzi tutaj o ustrój demokratyczny, jako najlepszą formę społecznej organizacji), Marai postanowił wykorzystać wydarzenia z końca XIX wieku w Brazylii, kiedy to po zniesieniu monarchii i niewolnictwa i zaprowadzeniu republiki kilka tysięcy osób założyło w dżungli amazońskiej u stóp wzgórza Mount Favela anarchistyczne miasto Canudos. Przeciwko samozwańczej komunie rząd Brazylii wysyłał po dwie wyprawy służb policyjnych i wojska i dopiero czwarta ekspedycja zakończyła się zlikwidowaniem komuny. Wydarzenia te są od tamtej pory nazywane "wojną końca świata". Stanowią one istotny element historii Brazylii i genezy współczesnych podziałów w społeczeństwie brazylijskim, m.in. niedobitki z Canudos zaczęły zakładać na przedmieściach miast dzielnice nędzy zwane favelami, stanowiące ogromny wrzód na obrazie prężnej republiki. Jest to oczywiście ogromne uproszczenie, co do szczegółów odsyłam pod ten link, gdzie bardzo fajnie cała historia wydarzeń w Canudos została opisana. Również Mario Vargas Llosa napisał powieść pt. "Wojna końca świata", mam nadzieję wkrótce ją przeczytać.
Wracając jednak do Marai'ego, na 176 stronach "Sądu w Canudos" przedstawia on fikcyjną wersję zakończenia tej wojny. 4 godziny z wizyty marszałka wojny Bittencourta na miejscu wydarzeń, którego propagandowa prezentacja zwycięstwa wojsk republiki nad Canudos zamienia się w pewnym momencie w mistyczny dialog z anonimową kobietą z Canudos, przyprowadzoną na standardowa egzekucję. Tytułowy sąd należy rozumieć nie dosłownie, ale jako rozprawę nad przyczynami i niezwykłością tego ruchu społecznego, którego symbolem stało się Canudos. Bittencourt prowadzi z kobietą dyskurs, przy czym on reprezentuje racjonalizm i społeczny porządek, ona niedający się sprecyzować słowem mistycyzm i siłę duchową Canudos. "Każdy musi pójść do Canudos" rzecze kobieta i za tymi słowami ma się kryć potrzeba każdego człowieka zrozumienia sensu życia poprzez wyrzeczenie się społeczeństwa. Marai próbuje w ten sposób wyjaśnić, że nie da się ogarnąć takich ruchów jak ten studencki w 1968 roku, czy Canudos bez zrozumienia tkwiącego w naturze ludzkiej pierwiastka anarchizmu. 
Nie do końca mu się to jednak udaje, "Sąd w Canudos" pomimo tylko 176 stron jest zwyczajnie za długi o połowę. Nic się w tej historii zasadniczo nie dzieje, dialog Bittencourta z kobietą zajmuje około 50 ostatnich stron, początek powieści jest zupełnie zbędny. Dialog jest faktycznie interesujący i nieźle poprowadzony, ale zanim do niego dotarłem setnie się wynudziłem. Warto przeczytać, chociaż nie jest to literatura wybitna. Daję 6/10.

Na koniec dwa zdania o typowym komercyjnym shicie, czyli "Pierwsze spotkania w świecie Endera" Orsona Scott Carda. Po niezłej, ale ewidentnie przereklamowanej "Grze Endera" postanowiłem przeczytać cały ten cykl. "Pierwsze spotkania ..." to zbiór czterech opowiadań osadzonych w uniwersum Endera, z czego dwa opowiadają o ojcu Endera (słaby "Chłopiec z Polski") i spotkaniu jego rodziców (żenująca "Zmora nauczyciela"), trzecie stanowi opowiadanie "Gra Endera" będące pierwowzorem powieści, a czwarta historia dzieje się, kiedy Ender ma dwadzieścia lat (nudny "Doradca inwestycyjny"). Krótki, 140-stronicowy zbiorek nie powiązanych fabularnie i z natury nieciekawych historii, typowy skok na kasę. Moja ocena to 3/10.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Świetny wpis. Jestem pod wrażeniem.